KS. ARTUR STOPKA: Między Norwidem a BanBye.pl

Próby tworzenia alternatyw dla YouTube czy Facebooka nie powinny zaskakiwać. Nie ma w tym nic dziwnego, że niezadowoleni z funkcjonowania jakiejś firmy czy źródła usług, postanawiają sami stworzyć przedsięwzięcie spełniające ich potrzeby i oczekiwania. Problem jednak w tym, jakie są ich faktyczne intencje.

 

Kto nigdy nie prowadził w internecie przedsięwzięcia umożliwiającego użytkownikom umieszczanie własnych treści (choćby najprostszego forum czy nawet  zwykłego serwisu/bloga z możliwością komentowania zawartych w nim materiałów), może nie zdawać sobie sprawy, jakie pułapki czyhają w tego typu działalności.

 

Może też nie mieć świadomości, że istnieje ogromna różnica między wolnością słowa a wolnością upowszechnienia tego, co komuś akurat przyjdzie do głowy. A co najważniejsze, może nie zdawać sobie sprawy, że wolność jako jedyna zasada, wokół której tego typu sieciowe dzieło jest konstruowane, rychło okazuje się daleko niewystarczająca. Bez prawdy i miłości staje się samowolą, która niejednokrotnie prowadzi do krzywdy.

 

Alternatywa dla giganta

 

Może nie wiedzieć jeszcze jednego: z udostępnianiem innym przestrzeni na ich przekaz i ułatwiających go narzędzi wiąże się odpowiedzialność. Nie tylko wobec stanowionego przez ludzi prawa. O wiele ważniejsza jest odpowiedzialność moralna.

 

Dlatego prawdopodobnie wielu nie ma pojęcia, przed jakimi wyzwaniami stoją twórcy otwartej w połowie grudnia polskiej platformy streamingowej pod adresem BanBye.pl. Według założeń ma ona być alternatywą dla YouTube, światowego giganta, który mnóstwo wysiłku wkłada w moderowanie zawartości swoich serwerów, wskutek czego pewien typ treści ma coraz mniejsze szanse, by się tam pojawić. Coraz intensywniej banowani twórcy usuwanych przez administratorów YT materiałów uważają takie praktyki za przejaw cenzury i dławienie wolności. Właśnie dla nich i dla ich odbiorców przeznaczony jest nowy serwis streamingowy. Mówiąc skrótowo, to miejsce dla tych, którzy nie odnajdują się w tzw. mainstreamie. Ani jako nadawcy, ani jako konsumenci kontentu.

 

YouTube, czyli…

 

Nie wiadomo, czy o wymiennych wyżej kwestiach myśleli Jawed Karim, Chad Hurley, Steve Chen, gdy w lutym 2005 roku zakładali serwis internetowy umożliwiający zupełnie im nieznanym ludziom bezpłatne umieszczanie materiałów wideo? Wiadomo, że globalny sukces zmusił jego właścicieli do wprowadzenia i stanowczego przestrzegania kolejnych zasad regulujących jego funkcjonowanie. Reguł dotyczących także upublicznianych w ich serwisie treści.

 

Wiadomo natomiast, że nazwali swoje przedsięwzięcie YouTube. Można tę nazwę tłumaczyć na wiele sposobów, ale najbardziej adekwatny wydaje się przekład „Ty nadajesz”. Na tym polega istota rzeczy w tego typu serwisach streamingowych. Ich założyciele mówią potencjalnym autorom filmów: „Dajemy ci możliwość kreowania własnego przekazu i dotarcia z nim do innych”. A oglądającym sygnalizują: „Możecie oglądać treści, których być może nigdzie indziej nie znajdziecie”.

 

Szatniarz nie odpowiada?

 

Nie można jednak zapominać, że każdy, kto zechce z tej możliwości skorzystać, robi to, mówiąc obrazowo, „na ich podwórku”. Użytkownik dodający jakieś materiały nie staje się gospodarzem, który za udostępniane treści ponosi wyłączną odpowiedzialność. Ponosi ją również dysponent serwisu. Umożliwia przecież rozprzestrzenianie przekazu. Ma go na swoich serwerach. Pozwala, by miały do niego dostęp miliony internautów. Nie może naśladować szatniarzy z filmu „Miś”, którzy umieścili tabliczkę „Za garderobę i rzeczy pozostawione w szatni szatniarz nie odpowiada”.

 

Nazwa nowego polskiego serwisu streamingowego niesie zupełnie inny komunikat, niż nazwa światowego lidera w tej branży. Sugeruje, że użytkownik z powodu zamieszczanych treści nie zostanie „zbanowany”, nie będzie pozbawiony możliwości korzystania z proponowanej mu internetowej usługi, a materiały, które wrzuci na serwery, nigdy nie przestaną być dostępne dla odbiorców. Biorąc treść domeny całkowicie serio, można by się spodziewać, że nie spotka to nigdy i nikogo. Wystarczy jednak zajrzeć do regulaminu platformy, aby odkryć, że wielokrotnie jest w nim mowa o blokowaniu, a nawet usuwaniu zamieszczonych przez użytkowników treści. Co prawda „Administrator zobowiązuje się, że z własnej inicjatywy nie będzie usuwać, blokować, ograniczać widoczności treści umieszczanych przez Twórców”, ale od razu dodaje: „z zastrzeżeniem sytuacji szczególnych wynikających z Regulaminu”.

 

Zasady na podwórku

 

Nic w tym dziwnego. Byłoby całkowicie nieodpowiedzialne, gdyby właściciel nowego serwisu streamingowego puścił wszystko „na żywioł” i nie zagwarantował sobie możliwości moderowania dostarczanych przez użytkowników treści. Nawet największy miłośnik wolności, kierując się zdrowym rozsądkiem, nie pozwoli, aby wpuszczeni na jego podwórko ludzie nie przestrzegali żadnych zasad. Błyskawicznie straciłby kontrolę nad swoją własnością. Co więcej, mógłby zostać zmuszony do ponoszenia odpowiedzialności za wybryki i ekscesy użytkowników należącej do niego przestrzeni.

 

Pierwsi komentatorzy nowego sieciowego przedsięwzięcia na polskim gruncie wskazują, że w przeciwieństwie do Albicli, innej inicjatywy, pomyślanej jako „wolnościowa” alternatywa dla mainstreamowego Facebooka, BanBye.pl od strony technicznej nie budzi większych zastrzeżeń. Czy wobec tego można ją uznać za sukces? Na tego typu oceny jest jeszcze o wiele za wcześnie. Nie jest wykluczone, że wzorowane na spektakularnym globalnym dziele przedsięwzięcie osiągnie powodzenie.

 

Idea stojąca w tle

 

Warto jednak zastanowić się nad ideą stojącą w tle, zarówno BanBye.pl, jak i Albicli i podobnych inicjatyw również w innych miejscach na ziemskim globie. Ich twórcy odwołują się do wolności, oburzeni sposobem funkcjonowania największych światowych graczy. Twierdzą, że tworzą swe serwisy w obronie wolności słowa. Czy rzeczywiście?

 

Już Cyprian Kamil Norwid zwracał uwagę, że istnieje ogromna różnica między wolnością słowa i „wolnością mówienia”. Jego myśl kontynuował św. Jan Paweł II we wciąż mało znanej, a nabierającej z upływem czasu niebywałej aktualności, homilii wygłoszonej w Olsztynie 6 czerwca 1991 r. Papież Polak powiedział wprost, że wolność publicznego wyrażenia swoich poglądów jest wielkim dobrem społecznym, ale nie zapewnia ona wolności słowa.

 

Nie wystarczy samo mówienie

 

Nasz rodak na na Stolicy Piotrowej wyjaśnił, że niewiele daje wolność mówienia, jeśli wypowiadane słowo nie jest wolne. „Jeśli jest spętane egocentryzmem, kłamstwem, podstępem, może nawet nienawiścią lub pogardą dla innych – dla tych na przykład, którzy różnią się narodowością, religią albo poglądami” – precyzował. Ostrzegał, że niewielki będzie pożytek z mówienia i pisania, jeśli słowo będzie używane nie po to, aby szukać prawdy, wyrażać prawdę i dzielić się nią, ale tylko po to, by zwyciężać w dyskusji i obronić swoje – może właśnie błędne – stanowisko. Mówił też, że nie wystarczy nawet samo mówienie prawdy. „Prawda zostaje poniżona także wówczas, gdy nie ma w niej miłości do niej samej i do człowieka” – podkreślał.

 

Analizując takie inicjatywy, jak BanBye.pl, trudno uciec od pytania, czy faktycznie chodzi w nich o wolność słowa, czy też tylko o wolność wypowiedzi i możliwość obecności pewnych treści w przestrzeni publicznej. Odpowiedź przyniesie przyszłość tego rodzaju dzieł. I nie chodzi w niej wcale o miarę popularności serwisu, liczbę użytkowników i skalę odniesionego komercyjnego sukcesu.