Fot. Pixabay

KS. ARTUR STOPKA: Czwarta władza i wata cukrowa

Po tym, co się działo w sferze mediów w Polsce w 2021 r. trudno dokonywać podsumowań i niełatwo prognozować przyszłość.

 

Najprawdopodobniej udostępniony pod koniec 2021 r. film Adama McKaya „Nie patrz w górę” dla niejednego odbiorcy może być swoistym podsumowaniem minionych dwunastu miesięcy w mediach na całym świecie. W recenzjach rzadko jednak nazywany jest po imieniu główny problem, który je nie tylko we wspomnianej (dość topornej) satyrze kształtuje, ale robi to w rzeczywistości. Zachowując tzw. poprawność polityczną należałoby chyba powiedzieć, że fundamentalnym problemem mediów (zarówno tradycyjnych, jak i nowych), jest poziom ich użytkowników, zarówno odbiorców, jak i właścicieli oraz dysponentów, twórców kontentu.

 

Nie chodzi tylko o poziom intelektualny, choć głupota jest od lat jedną z czołowych bolączek, które dotykają media i w minionym roku niewątpliwie dawała o sobie w świecie mediów znać. Chodzi też o poziom poczucia odpowiedzialności za skutki medialnych działań w najróżniejszych sferach, w tym również w wymiarze indywidualnym ich użytkownika. Jak korzystanie w mediów wpłynie na jego egzystencję, poglądy, stan majątkowy, ale również podejście do informacji, do zasad regulujących funkcjonowanie społeczności? Jakie odzwierciedlenie znajdzie w jego etycznych postawach i zachowaniach?

 

Pieniądze i politycy

 

Ktoś może wzruszyć ramionami, że wymienione wyżej kwestie mieszczą się raczej w sferze zagadnień na poziomie meta i choć niewątpliwie dotyczą również mediów w Polsce, to jednak tutaj musiały się one zmierzyć z problemami z kategorii znacznie bardziej przyziemnych, z realnym zagrożeniem dla istnienia i funkcjonowania włącznie. To prawda, że media lubią zajmować się same sobą, jednak w naszym kraju w minionym roku co najmniej w kilku przypadkach zmuszone były do tego przez okoliczności mniej lub bardziej zewnętrzne.

 

Wśród uwarunkowań mających ogromny wpływ na funkcjonowanie mediów czołowe pozycje zajmują pieniądze i politycy. Niejednokrotnie te dwa czynniki występują wspólnie, we współpracy, a nawet w symbiozie. To od nich zależy realna wolność istnienia i funkcjonowania środków przekazu. W minionych dwunastu miesiącach zwłaszcza media tradycyjne w Polsce zostały postawione w sytuacji zagrożenia.

 

Niemal z dnia na dzień

 

Warto od razu zaznaczyć, że w potocznej, często stosowanej w mediach narracji, utożsamiane swą dwie różne wolności, których istnienie wskazywał m.in Cyprian Kamil Norwid w swej „Rzeczy o wolności słowa”. To wolność słowa w sensie ścisłym i – mająca zupełnie inny wymiar – wolność mówienia, czyli publikowania dowolnych treści.

 

W minionym roku tradycyjne media w naszym kraju odczuły zagrożenie właśnie tej drugiej – wolności mówienia. Powodowali je politycy. Używali jako narzędzia pieniędzy i władzy. Usiłowali np. narzucić mediom nowy podatek lub pod znakiem zapytania stawiali samo istnienie niektórych mediów, tworząc przepisy trudne do spełnienia w krótkim czasie.

 

Mieliśmy również do czynienia z mającą tło polityczne zmianą właścicielską liczących się mediów działających w naszym kraju. Zmiana ta znalazła bardzo szybkie odbicie w ich profilu i publikowanych przez nie treściach. Niemal z dnia na dzień odbiorcy w całym kraju otrzymali pod tym samym tytułem zupełnie inne od dotychczasowych treści. Łączyło się to również z odejściem z pracy sporej grupy pracowników tych mediów (nie tylko ich szefów). Tego typu ingerencje w rynek medialny nie tylko nie wzmacniają ich wiarygodności, ale są sygnałem instrumentalnego ich traktowania.

 

Niestabilność i wiarygodność

 

Niestabilność krajowego rynku medialnego powiększały pogłoski o zakusach polityków na jeden z opiniotwórczych dzienników ukazujących się w Polsce. Ostatecznie nie znalazły one potwierdzenia, jednak niepewność wokół własności tak ważnego medium zaprocentowała negatywnie.

 

Negatywnie na ocenę sytuacji mediów w naszym kraju wpłynęły też poważne konflikty wewnątrz innej dużej firmy medialnej. Choć różnice koncepcji nie są w medialnych przedsięwzięciach niczym nadzwyczajnym, to jednak ich upublicznienie przy bardzo dużym nasileniu emocji, również nie przysłużyło się ani odbiorcom, ani twórcom tych mediów.

 

Wiarygodności mediów nie wzmaga także podejmowanie przez polityków decyzji o niewpuszczaniu dziennikarzy do miejsc, których rozgrywają się wydarzenia o charakterze newralgicznym, mających znaczenie dla bezpieczeństwa całego społeczeństwa, ale także dla konkretnych ludzi, którzy w nich uczestniczą.

 

Czas na nowy samizdat

 

W świetle powyższej listy trudno podejmować merytoryczną ocenę zawartości mediów, z których korzystali polscy odbiorcy w minionym roku. Tym bardziej, że politycy (różnych opcji) nie kryli, iż postrzegają je wyłącznie w kategoriach narzędzi propagandy i ideologizacji. Ucierpiała na tym nie tylko prawda, do której dostęp dla tzw. zwyczajnego zjadacza chleba stał się jeszcze bardziej utrudniony, ale także w poważnym zagrożeniu znalazła się przyszłość mediów, zwłaszcza tych tzw. tradycyjnych.

 

Bogusław Chrabota na początku grudnia 2021 r. stwierdził publicznie „Czas na nowy samizdat”. Nie tylko on ma poczucie, że w obecnej sytuacji mediów w naszym kraju potrzebny jest „drugi”, a może nawet „trzeci obieg”. Czy jego rolę może spełnić internet? Niekoniecznie. Choć akurat w Polsce politycy jeszcze się nie zabrali do jego urządzania po swojemu, skupieni póki co na mediach tradycyjnych, to jednak wiele państw na świecie pokazało już, że to nie jest przestrzeń bezpieczna przed ich ingerencją.

 

Kanały do wyboru

 

Dla polskich użytkowników mediów rok 2022 nie jawi się w optymistycznych barwach. Wiele wskazuje na to, że politycy i ideolodzy różnych maści nie tylko nie zmniejszą swoich wysiłków, aby zapanować nad medialnym przekazem i narzucić, gdzie tylko się da, swoją narrację, ale będą wynajdywać coraz skuteczniejsze sposoby, aby postawić na swoim.

 

W czasach PRL-u (gdy polski widz miał do wyboru tylko dwa kanały TVP) krążyła anegdota o człowieku sowieckim, który po powrocie z pracy zasiadł przed telewizorem. W ZSRR miało być tych kanałów do wyboru osiem. Włączył więc pierwszy program, a tam transmitowane na żywo przemówienie sekretarza generalnego partii. Przełączył więc na drugi – to samo. Spróbował na trzecim kanale, a tam plansza z napisem „Ty taki owaki, kanały sobie chcesz przełączać?”. Jak wymknęło się niedawno jednemu z naszych polityków, chcą oni mieć wpływ na to, co się dzieje w mediach. Mówiąc wprost, chcą je kontrolować i traktować jako swoje narzędzia i nie dopuścić do sytuacji, w której okazują się one „czwartą władzą”. W takiej sytuacji trudno oczekiwać w mediach nie tylko prawdy, wolności, ale w ogóle jakichkolwiek wartościowych treści. Choć, jak przypomina film „Nie patrz w górę”, media pełne waty cukrowej i głuche nawet na najważniejsze sprawy, to nie tylko zasługa polityków. A może nawet nie głównie ich.

 

KS. ARTUR STOPKA: Między Norwidem a BanBye.pl

Próby tworzenia alternatyw dla YouTube czy Facebooka nie powinny zaskakiwać. Nie ma w tym nic dziwnego, że niezadowoleni z funkcjonowania jakiejś firmy czy źródła usług, postanawiają sami stworzyć przedsięwzięcie spełniające ich potrzeby i oczekiwania. Problem jednak w tym, jakie są ich faktyczne intencje.

 

Kto nigdy nie prowadził w internecie przedsięwzięcia umożliwiającego użytkownikom umieszczanie własnych treści (choćby najprostszego forum czy nawet  zwykłego serwisu/bloga z możliwością komentowania zawartych w nim materiałów), może nie zdawać sobie sprawy, jakie pułapki czyhają w tego typu działalności.

 

Może też nie mieć świadomości, że istnieje ogromna różnica między wolnością słowa a wolnością upowszechnienia tego, co komuś akurat przyjdzie do głowy. A co najważniejsze, może nie zdawać sobie sprawy, że wolność jako jedyna zasada, wokół której tego typu sieciowe dzieło jest konstruowane, rychło okazuje się daleko niewystarczająca. Bez prawdy i miłości staje się samowolą, która niejednokrotnie prowadzi do krzywdy.

 

Alternatywa dla giganta

 

Może nie wiedzieć jeszcze jednego: z udostępnianiem innym przestrzeni na ich przekaz i ułatwiających go narzędzi wiąże się odpowiedzialność. Nie tylko wobec stanowionego przez ludzi prawa. O wiele ważniejsza jest odpowiedzialność moralna.

 

Dlatego prawdopodobnie wielu nie ma pojęcia, przed jakimi wyzwaniami stoją twórcy otwartej w połowie grudnia polskiej platformy streamingowej pod adresem BanBye.pl. Według założeń ma ona być alternatywą dla YouTube, światowego giganta, który mnóstwo wysiłku wkłada w moderowanie zawartości swoich serwerów, wskutek czego pewien typ treści ma coraz mniejsze szanse, by się tam pojawić. Coraz intensywniej banowani twórcy usuwanych przez administratorów YT materiałów uważają takie praktyki za przejaw cenzury i dławienie wolności. Właśnie dla nich i dla ich odbiorców przeznaczony jest nowy serwis streamingowy. Mówiąc skrótowo, to miejsce dla tych, którzy nie odnajdują się w tzw. mainstreamie. Ani jako nadawcy, ani jako konsumenci kontentu.

 

YouTube, czyli…

 

Nie wiadomo, czy o wymiennych wyżej kwestiach myśleli Jawed Karim, Chad Hurley, Steve Chen, gdy w lutym 2005 roku zakładali serwis internetowy umożliwiający zupełnie im nieznanym ludziom bezpłatne umieszczanie materiałów wideo? Wiadomo, że globalny sukces zmusił jego właścicieli do wprowadzenia i stanowczego przestrzegania kolejnych zasad regulujących jego funkcjonowanie. Reguł dotyczących także upublicznianych w ich serwisie treści.

 

Wiadomo natomiast, że nazwali swoje przedsięwzięcie YouTube. Można tę nazwę tłumaczyć na wiele sposobów, ale najbardziej adekwatny wydaje się przekład „Ty nadajesz”. Na tym polega istota rzeczy w tego typu serwisach streamingowych. Ich założyciele mówią potencjalnym autorom filmów: „Dajemy ci możliwość kreowania własnego przekazu i dotarcia z nim do innych”. A oglądającym sygnalizują: „Możecie oglądać treści, których być może nigdzie indziej nie znajdziecie”.

 

Szatniarz nie odpowiada?

 

Nie można jednak zapominać, że każdy, kto zechce z tej możliwości skorzystać, robi to, mówiąc obrazowo, „na ich podwórku”. Użytkownik dodający jakieś materiały nie staje się gospodarzem, który za udostępniane treści ponosi wyłączną odpowiedzialność. Ponosi ją również dysponent serwisu. Umożliwia przecież rozprzestrzenianie przekazu. Ma go na swoich serwerach. Pozwala, by miały do niego dostęp miliony internautów. Nie może naśladować szatniarzy z filmu „Miś”, którzy umieścili tabliczkę „Za garderobę i rzeczy pozostawione w szatni szatniarz nie odpowiada”.

 

Nazwa nowego polskiego serwisu streamingowego niesie zupełnie inny komunikat, niż nazwa światowego lidera w tej branży. Sugeruje, że użytkownik z powodu zamieszczanych treści nie zostanie „zbanowany”, nie będzie pozbawiony możliwości korzystania z proponowanej mu internetowej usługi, a materiały, które wrzuci na serwery, nigdy nie przestaną być dostępne dla odbiorców. Biorąc treść domeny całkowicie serio, można by się spodziewać, że nie spotka to nigdy i nikogo. Wystarczy jednak zajrzeć do regulaminu platformy, aby odkryć, że wielokrotnie jest w nim mowa o blokowaniu, a nawet usuwaniu zamieszczonych przez użytkowników treści. Co prawda „Administrator zobowiązuje się, że z własnej inicjatywy nie będzie usuwać, blokować, ograniczać widoczności treści umieszczanych przez Twórców”, ale od razu dodaje: „z zastrzeżeniem sytuacji szczególnych wynikających z Regulaminu”.

 

Zasady na podwórku

 

Nic w tym dziwnego. Byłoby całkowicie nieodpowiedzialne, gdyby właściciel nowego serwisu streamingowego puścił wszystko „na żywioł” i nie zagwarantował sobie możliwości moderowania dostarczanych przez użytkowników treści. Nawet największy miłośnik wolności, kierując się zdrowym rozsądkiem, nie pozwoli, aby wpuszczeni na jego podwórko ludzie nie przestrzegali żadnych zasad. Błyskawicznie straciłby kontrolę nad swoją własnością. Co więcej, mógłby zostać zmuszony do ponoszenia odpowiedzialności za wybryki i ekscesy użytkowników należącej do niego przestrzeni.

 

Pierwsi komentatorzy nowego sieciowego przedsięwzięcia na polskim gruncie wskazują, że w przeciwieństwie do Albicli, innej inicjatywy, pomyślanej jako „wolnościowa” alternatywa dla mainstreamowego Facebooka, BanBye.pl od strony technicznej nie budzi większych zastrzeżeń. Czy wobec tego można ją uznać za sukces? Na tego typu oceny jest jeszcze o wiele za wcześnie. Nie jest wykluczone, że wzorowane na spektakularnym globalnym dziele przedsięwzięcie osiągnie powodzenie.

 

Idea stojąca w tle

 

Warto jednak zastanowić się nad ideą stojącą w tle, zarówno BanBye.pl, jak i Albicli i podobnych inicjatyw również w innych miejscach na ziemskim globie. Ich twórcy odwołują się do wolności, oburzeni sposobem funkcjonowania największych światowych graczy. Twierdzą, że tworzą swe serwisy w obronie wolności słowa. Czy rzeczywiście?

 

Już Cyprian Kamil Norwid zwracał uwagę, że istnieje ogromna różnica między wolnością słowa i „wolnością mówienia”. Jego myśl kontynuował św. Jan Paweł II we wciąż mało znanej, a nabierającej z upływem czasu niebywałej aktualności, homilii wygłoszonej w Olsztynie 6 czerwca 1991 r. Papież Polak powiedział wprost, że wolność publicznego wyrażenia swoich poglądów jest wielkim dobrem społecznym, ale nie zapewnia ona wolności słowa.

 

Nie wystarczy samo mówienie

 

Nasz rodak na na Stolicy Piotrowej wyjaśnił, że niewiele daje wolność mówienia, jeśli wypowiadane słowo nie jest wolne. „Jeśli jest spętane egocentryzmem, kłamstwem, podstępem, może nawet nienawiścią lub pogardą dla innych – dla tych na przykład, którzy różnią się narodowością, religią albo poglądami” – precyzował. Ostrzegał, że niewielki będzie pożytek z mówienia i pisania, jeśli słowo będzie używane nie po to, aby szukać prawdy, wyrażać prawdę i dzielić się nią, ale tylko po to, by zwyciężać w dyskusji i obronić swoje – może właśnie błędne – stanowisko. Mówił też, że nie wystarczy nawet samo mówienie prawdy. „Prawda zostaje poniżona także wówczas, gdy nie ma w niej miłości do niej samej i do człowieka” – podkreślał.

 

Analizując takie inicjatywy, jak BanBye.pl, trudno uciec od pytania, czy faktycznie chodzi w nich o wolność słowa, czy też tylko o wolność wypowiedzi i możliwość obecności pewnych treści w przestrzeni publicznej. Odpowiedź przyniesie przyszłość tego rodzaju dzieł. I nie chodzi w niej wcale o miarę popularności serwisu, liczbę użytkowników i skalę odniesionego komercyjnego sukcesu.

 

Radio, które słucha – ks. ARTUR STOPKA o rozgłośni Ojca Dyrektora

Radio Maryja skończyło trzydzieści lat. Jest tylko zjawiskiem na rynku medialnym, czy czymś więcej?

 

Prezydenta RP co prawda nie było, ale był podpisany przez niego list, którego dwa pierwsze zdania brzmiały: „Ósmy grudnia 1991 roku to ważna data w dziejach polskiej radiofonii i Kościoła katolickiego w Polsce, a także w historii odradzającego się w wolnej Rzeczypospolitej społeczeństwa obywatelskiego. Tamtego dnia popłynęły w eter pierwsze audycje Radia Maryja”.

 

Dalej list mówił o tym, że rozgłośnia, która zaczynała skromnie, jako lokalne radio katolickie nadające w Toruniu i Bydgoszczy, dzisiaj, po 30 latach, jest słuchana przez tysiące Polaków w całym kraju i na wszystkich kontynentach. Prezydent przypomniał, że przez trzy dekady wokół Radia Maryja „narodziły się i wspaniale rozwinęły cenne inicjatywy religijne, medialne, edukacyjne, dobroczynne i patriotyczne”.

 

To tylko kurtuazja, czy rzeczywiście pojawienie się Radia Maryja to znacząca data dla medialnego rynku w naszym kraju?

 

Jedyna ogólnopolska społeczna

 

Z serwisu internetowego poświęconego edukacji medialnej (edukacjamedialna.edu.pl) każdy może się dowiedzieć, że rynek mediów tworzą: media, ich odbiorcy i użytkownicy oraz tzw. regulatorzy, czyli organizacje i instytucje, które kontrolują działalność mediów tradycyjnych. Ten sam serwis przypomina, że media są przedsiębiorstwami. „Oznacza to, że w swojej działalności kierują się nie tylko interesem odbiorców, otwartością czy misją, lecz także zyskiem finansowym” – wyjaśnia.

 

Jednak od razu wspomniany serwis dodaje, że są trzy podstawowe sposoby finansowania mediów. Pierwszy dotyczy mediów publicznych (których właścicielem jest społeczeństwo), finansowanych z abonamentu oraz reklam. Drugi odnosi się do mediów komercyjnych, finansowanych z prywatnego kapitału oraz reklam. Z punktu widzenia finansowania jest też trzeci rodzaj mediów – media społeczne, utrzymywane z pieniędzy właścicieli i z datków odbiorców. Radio Maryja należy do tej trzeciej grupy. Jako jeden z niewielu nadawców w naszym kraju. Jako jedyna rozgłośnia o zasięgu ogólnopolskim. Ale to nie jedyny element specyfiki radia z Torunia.

 

Poczucie przynależności i wartości

 

Dwa lata temu, przy okazji dwudziestych ósmych urodzin Radia Maryja, Patryk Wawrzyński, politolog z toruńskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w wywiadzie opublikowanym w „Gazecie Pomorskiej” zwrócił uwagę, że Rodzina Radia Maryja niezmiennie od lat pozostaje jedną z najlepiej zorganizowanych sieci społeczeństwa obywatelskiego w naszym kraju. Wskazywał, że redemptorysta, o. Tadeusz Rydzyk, i jego współpracownicy odnieśli sukces tam, gdzie nie potrafiły dotrzeć ani instytucje państwa, ani inne organizacje charytatywne czy kościelne. Chodzi o to, że „dali starszym osobom poczucie przynależności i wartości, pielęgnując ich tradycjonalizm, nawet jeśli bywa on zaściankowy”. Zdaniem Wawrzyńskiego, z tego fundamentu wyrosła znacząca grupa interesu i sprawne lobby, które „pozwoliły zbudować wokół Radia Maryja imponującą korporację”.

 

Według politologa z Torunia, patrząc na o. Rydzyka jako przedsiębiorcę, widać człowieka sukcesu, który dostarczył kompleksowe usługi tam, gdzie nikt inny nie chciał, a do tego potrafił na tym dobrze zarobić. W ocenie Wawrzyńskiego dla większości słuchaczy Radia Maryja ojciec dyrektor stał się  „duchowym przywódcą, człowiekiem, który broni ich tradycyjnych wartości czy ludowego katolicyzmu”. Są mu wdzięczni, że stworzył ruch, który nadał im podmiotowość. Należąca do redemptorystów rozgłośnia sprawiła, że wykluczeni ludzie mogli poczuć się wspólnotą, a z czasem mieć konkretną siłę sprawczą w polskiej polityce.

 

Trend rozwijania odbiorcy

 

Ale to nie wszystko, jeśli chodzi o specyfikę Radia Maryja. Paweł Tkaczyk, strateg marki, który ma w swoim dorobku pracę dla wielkich światowych koncernów, już dawno na swojej stronie internetowej zachęcał, by budowania marki uczyć się od toruńskiej stacji – podobnie jak od Ewy Chodakowskiej czy Lady Gagi. Istotą jest sposób traktowania odbiorców. Wszystkie wymienione marki inwestują mocno w trend, który ekspert nazwał „rozwijaniem klienta”. W komunikacji z odbiorcami zwracają uwagę na chwalenie ich, nie siebie. W dwustronnej komunikacji regularnie dopuszczają ich do głosu, np. w formie „telefonu do radia”.

 

Tę postawioną przed laty diagnozę potwierdził sam o. Rydzyk w wywiadzie udzielonym kilka dni temu Polskiej Agencji Prasowej. Odnosząc się do prowadzonych na antenie rozmów z osobami dzwoniącymi do studia, wprost powiedział, że trzeba słuchaczom dać mówić. „To jest środek społecznego komunikowania. Ono nie polega tylko na mówieniu, ale i słuchaniu” – wyjaśnił i dodał: „Ludzie chcą rozmawiać ze sobą. I nigdy tej rozmowy nie dokończymy, dlatego jest audycja «Rozmowy niedokończone»”.

 

Przed mediami społecznościowymi

 

Zdaniem wspomnianego już politologa Patryka Wawrzyńskiego z UMK, dzięki przyjętej od początku strategii wobec odbiorców, jeszcze przed pojawieniem się mediów społecznościowych Radiu Maryja udało mu się zamknąć swoich słuchaczy w bańce informacyjnej, w której świat prezentowany jest w jednolity sposób. W jego ocenie to przestrzeń, w której nie dąży się do obiektywizmu, ważniejsze są ideologia i „specyficzna interpretacja nauczania Kościoła katolickiego”. Zdaniem toruńskiego badacza, na antenie pluralizm poglądów dopuszczalny jest więc wyłącznie w zakresie opinii akceptowanych przez ojca dyrektora.

 

Przedstawione wyżej spostrzeżenia mogą prowadzić do wniosku, że rozgłośnia redemptorystów już od dawna jest przygotowana do funkcjonowania w warunkach rosnącej, a nawet skrajnej polaryzacji poglądów, z którą mamy obecnie do czynienia w Polsce. Nie chodzi tylko o polaryzację w sferze politycznej. Także, coraz bardziej widocznej, polaryzacji postaw i poglądów w Kościele, wśród katolików.

 

Nie tylko na rynku mediów

 

W cytowanym wyżej wywiadzie o. Tadeusz Rydzyk stwierdził, że chciałby z audycjami radia docierać do wszystkich. Słuchalność kierowanej przez niego rozgłośni wynosi 2-4 proc. Trafia ona do konkretnej grupy odbiorców, która – na to zwrócił uwagę już dziesięć lat temu w swoich badaniach CBOS – nie jest zbiorowością w pełni homogeniczną. Choć większość słuchaczy stanowią „starsi, gorzej wykształceni, wierzący i praktykujący”, to jednak nie brak również ludzi młodszych, nieźle wykształconych. Łączy ich nie tylko określony typ religijności, ale również sposób postrzegania świata.

 

Można powiedzieć, że Radio Maryja jest nie tylko specyficznym zjawiskiem na rynku mediów adresowanych do Polaków (nie tylko tych mieszkających w kraju – Polonia w funkcjonowaniu toruńskiej rozgłośni odgrywa znaczącą rolę). Jest też zjawiskiem społecznym i politycznym. No i świetnie wypromowaną marką.

 

Ks. Artur Stopka

Ks. ARTUR STOPKA: Czy jest popyt na edukację medialną?

O potrzebie edukacji medialnej na świecie mówi się od dziesięcioleci. Pytanie jednak, kto rzeczywiście jest nią zainteresowany.

 

Nawet maleńkie dzieci wiedzą, co trzeba zrobić, aby skorzystać z szeroko pojętych mediów. Pierwsza umiejętność, jaką dziś w tej sferze najczęściej zdobywają, to dotknięcie ekranu smartfona w taki sposób, aby dotrzeć do pożądanych treści. Mnóstwo rodziców przekonało się, że na dziś jeden z najskuteczniejszych sposobów na długotrwałe zajęcie uwagi dziecka (a więc i na jego uspokojenie) to włożenie mu do rączek przenośnego multimedialnego urządzenia.

 

Aby się nim posługiwać, nie trzeba czytać opasłych instrukcji drobnym druczkiem ani przechodzić wielogodzinnych szkoleń. To sprzęt tak intuicyjny, że pilot telewizora przy nim okazuje się o wiele mniej przyjazny – wymaga znacznie obszerniejszej wiedzy i większych kompetencji. Nic dziwnego, że już dwa lata temu ponad 40 proc. dzieci poniżej drugiego roku życia korzystało w Polsce regularnie z internetu. Miały wystarczające umiejętności, aby to robić. Oczywiście, można zapytać, czy miały też to, co w dość napuszony sposób nazywa się „kompetencją medialną”. Inaczej mówiąc, czy były świadomymi, odpowiedzialnymi, krytycznymi i aktywnymi użytkownikami mediów.

 

Fakty od fake newsów

 

Odpowiedź w odniesieniu do dwulatków wydaje się oczywista. Mało kto spodziewa się, że takie maluchy nimi będą. Przecież one są dopiero na początku bardzo długiego procesu edukacji. Także edukacji medialnej. O ile będzie im dane mieć do niej dostęp. O ile ktoś uzna, że jest im ona potrzebna i pozwoli, aby faktycznie posiadły wiedzę i umiejętności, dzięki którym będą potrafiły odróżnić fakty od fake newsów, prawdę od kłamstwa, informację od propagandy, wiadomości od reklamy, relację od komentarza i opinii, zarówno jako odbiorcy, jak i jako twórcy medialnych treści.

 

Od zaistnienia Web 2.0 medialny kontent może być dziełem każdego, kto tylko zechce umieścić coś w globalnej sieci. Tym bardziej logiczne jest, żeby adresatami edukacji medialnej byli nie tylko ludzie profesjonalnie zajmujący się sferą szeroko rozumianego przekazu i międzyludzkiej komunikacji. Nawet jeśli ktoś chce pozostać wyłącznie odbiorcą (co staje się coraz bardziej nierealne), powinien znać mechanizmy funkcjonowania mediów, np. po to, aby być w stanie weryfikować docierający do niego przekaz i korzystać w mediów w sposób selektywny.

 

Umiejętność umiejętności

 

Na rządowych stronach dedykowanych Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji można przeczytać, że zgodnie z aktualnym brzmieniem Dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) o audiowizualnych usługach medialnych, „umiejętność korzystania z mediów oznacza umiejętności, wiedzę i rozumienie, które pozwalają obywatelom skutecznie i bezpiecznie używać mediów”. Wynika z tego, że aby obywatele mieli możliwość dotarcia do informacji oraz odpowiedzialnie i bezpiecznie wykorzystywali, krytycznie oceniali i tworzyli treści medialne, muszą posiąść zaawansowane umiejętności korzystania z mediów. Co więcej, „umiejętność korzystania z mediów nie powinna być ograniczona do zdobywania wiedzy o narzędziach i technologiach, ale powinna mieć na celu wyposażanie obywateli w umiejętność krytycznego myślenia niezbędną do dokonywania ocen, analizowania złożonych realiów oraz odróżniania opinii od faktów”.

 

Po przełożeniu tych zawiłych sformułowań na nieco bardziej zrozumiałe, można się zorientować, że cele edukacji medialnej są nie byle jakie i bardzo ambitne. Tylko czy przez wszystkich pożądane?

 

Pierwsze miejsce – rodzina

 

Z opublikowanego trzy lata temu artykułu Renaty Matusiak z Uniwersytetu Opolskiego „Edukacja medialna w wybranych państwach Europy” można się dowiedzieć, że edukacja medialna jest najbardziej rozwinięta w krajach Ameryki Północnej. Napisała ona także o tym, że potrzeba edukacji medialnej coraz częściej jest dostrzegana w krajach Unii Europejskiej, czego dowodem są nowe dokumenty i zalecenia. Autorka informuje, że kraje starego kontynentu wprowadziły elementy wychowania do mediów do programów nauczania już w latach 70. XX w., a integracja europejska sprzyja wprowadzeniu edukacji medialnej jako powszechnego przedmiotu szkolnego. W różnych formach wprowadzona została we Francji, w Wielkiej Brytanii, w Niemczech.

 

Zarówno Renata Matusiak, jak i inni autorzy zajmujący się kwestią edukacji medialnej wskazują, że pierwszym miejscem, w którym powinna ona mieć miejsce, jest rodzina. Kolejnym – szkoła. Ale praktyka wymienionych krajów pokazuje, że edukacją medialną mogą i powinny zajmować się też same media. Pokazuje też, są nią zainteresowane państwa. Wydaje się to oczywiste, ale warto się zastanowić, jaki powinien być ich udział w prowadzeniu takiej edukacji. I czy rzeczywiście zawsze będą one zainteresowane kształtowaniem obywateli podchodzących do mediów krytycznie i selektywnie. W dodatku takich, którzy posiądą możliwość skutecznego docierania do innych użytkowników z własnym przekazem.

 

Słusznie i zdroworozsądkowo

 

Dziesięć lat temu Polski Komitet Programu Informacja dla Wszystkich (PK IFAP) przy Polskim Komitecie do spraw UNESCO przyjął „Stanowisko w kwestii zapewnienia edukacji medialnej wszystkim grupom wiekowym i społecznym”. Stwierdził w nim m. in., że edukacja medialna to niezbędny warunek rozwoju społeczeństwa informacyjnego, w którym istotne jest uczestnictwo w procesach komunikacji społecznej zapośredniczonej przez media cyfrowe. „Edukacja medialna jest także warunkiem sprawnego funkcjonowania demokracji, zwiększenia sprawności państwa i skuteczności jego administracji, wzrostu gospodarczego związanego z ekspansją sektora informacyjnego, obniżenia barier dostępu do wiedzy” – czytamy w dokumencie sprzed dekady.

 

Brzmi słusznie i zdroworozsądkowo. Łatwo się jednak domyślić, że znajdą się tacy, w uszach których zabrzmi to groźnie. Dlaczego? Ponieważ posiadającego wysokie kompetencje medialne obywatela znacznie trudniej zmanipulować, skłonić za pomocą mediów do określonych zachowań, ukrywać przed nim prawdę lub w jakiejkolwiek kwestii okłamywać. Trudniej go również skłonić do poprzestawania na bardzo ograniczonej liczbie źródeł medialnych treści i tkwienia w nieskończoność w jednej medialnej bańce.

 

Jak pralki lub samochodu

 

Aby prowadzić sensowną i przynosząca realne (wyżej wymienione) pożytki edukację medialną trzeba najpierw podnieść wśród użytkowników mediów świadomość jej potrzeby. Trzeba stworzyć popyt na edukację medialną. Tymczasem coraz wyraźniej widać tendencję do korzystania z mediów, zwłaszcza tych zbudowanych na nowych technologiach, na podobnej zasadzie, jak używamy pralki, odkurzacza czy samochodu. Ogromna część ich użytkowników nie jest zupełnie zainteresowana mechanizmami ich funkcjonowania. Tak, jak nie czują potrzeby wiedzy, w jaki sposób działa smartfon i posługują się nim nawet nie zajrzawszy do instrukcji obsługi, tak samo podchodzą do medialnych możliwości, jakie to narzędzie im udostępnia. W rezultacie nawet nie zdają sobie sprawy, że stają się łatwą zdobyczą tych, którzy medialne mechanizmy świetnie znają i wykorzystują je do swoich partykularnych celów. Bywa, że niemających z dobrem wielkich rzesz użytkowników mediów nic wspólnego.

 

KS. ARTUR STOPKA: Program regionalny prowadzony z Warszawy

Polityka kadrowa w publicznych mediach regionalnych ma większe znaczenie, niż to się może na pierwszy rzut oka wydawać. Tym bardziej powinna być pod społeczną kontrolą.

 

Historycy twierdzą, że to nie Stalin sformułował hasło „Kadry decydują o wszystkim”. O prawdziwości tej zasady był ponoć przekonany Lenin, a jego następca po prostu ją wielokrotnie powtarzał i z dużym zaangażowaniem starał się wprowadzać w życie obsadzając stanowiska. Ale nie tylko oni zdawali sobie sprawę ze znaczenia polityki personalnej. Nie jest przecież tajemnicą, że – jak napisano na stronach Instytutu Pamięci Narodowej w opisie jednej z pozycji wydawniczych – „czynnik ludzki miał bowiem, i raczej na pewno mieć będzie, kluczowe znaczenie w dziejach naszej cywilizacji”.

 

Nie trzeba również być geniuszem, aby wiedzieć, że w dzisiejszym świecie jedną z niezwykle istotnych (nie tylko politycznie) sfer życia społecznego są media. Nie tylko  kształtują one opinię społeczną, ale dają realną możliwość wpływania na zachowania dużych grup społeczeństwa. Dlatego każdy dysponent mediów powinien przykładać wielką wagę do tego, kogo zatrudnia, w czyje ręce powierza bezsprzecznie potężne narzędzie oddziaływania. Siła tego narzędzia domaga się odpowiedzialności, zarówno ze strony właścicieli, zarządzających, jak i tych, którzy przygotowują na różnych szczeblach produkcyjnych tzw. kontent. To nie powinni być ludzie przypadkowi. To powinni być ludzie godni zaufania. I na właściwym miejscu.

 

Gdy trzeba przejąć redakcję

 

Logicznym działaniem wydaje się w takiej sytuacji długotrwały i precyzyjny proces rekrutacji, staranna selekcja kandydatów, sprawdzanie nie tylko ich profesjonalnych umiejętności, ale również np. predyspozycji do pracy w zespole. Jednak takie postępowanie sprawdza się najlepiej w sytuacji tworzenia nowego tytułu prasowego, nowej stacji radiowej czy kanału telewizyjnego, albo powoływania jakiegoś nowego medialnego bytu w Internecie. A jeśli trzeba przejąć od dawna istniejącą redakcję?

 

Rzadko się zdarza, żeby w takich okolicznościach nie pojawiała się konieczność zmian kadrowych w zespole. Niejednokrotnie nowy dysponent konkretnego medium dochodzi do wniosku, że trzeba je przeprowadzić szybko. Spośród rozmaitych sposobów dostosowania składu osobowego redakcji do oczekiwań nowego kierownictwa łatwe w stosowaniu i skuteczne wydają się niektórym dwa.

 

Przyniosą rezultaty przeciwne

 

Pierwszy polega na ściągnięciu do zespołu zaufanych kolegów i sprawdzonych współpracowników z innych mediów, m. in. z tych, w których się wcześniej pracowało. Drugi sposób polega na zatrudnieniu gwarantowanych gwiazd, najlepiej błyszczących aktualnie w medialnych przedsięwzięciach większego kalibru i świetnie rozpoznawalnych. Obydwie metody mogą się wydawać atrakcyjne, warto jednak zastanowić się, czy nadają się do zastosowania wszędzie i w każdych warunkach. Nie tylko z uwagi na problemy z organizacjami gotowymi bronić dotychczasowych pracowników, którzy nie pasują do aktualnej koncepcji konkretnego medium.

 

O ile bowiem wspomniane drogi budowania na nowo zespołu redakcyjnego mogą się okazać bardzo praktyczne w mediach prywatnych, o tyle w mediach publicznych nie tylko z dużym prawdopodobieństwem będą budzić kontrowersje i opory, ale na dłuższą metę przyniosą rezultaty przeciwne do oczekiwanych. Zwłaszcza wtedy, gdy spróbuje się je wdrożyć w mediach publicznych o charakterze regionalnym czy lokalnym.

 

Wpisał w grafik gospodarzy

 

Pod koniec października br. w medialnym światku zrobiło się dość głośno o jednej z regionalnych rozgłośni publicznego radia. Jej urzędujący od sześciu miesięcy prezes, będąc w sporze ze związkami zawodowymi w sprawie wysokości wynagrodzeń i zwalniania pracowników, przy przebudowie zespołu zastosował drugą z omówionych powyżej metod. Wpisał w grafik gospodarzy audycji trzy bardzo znane osoby kojarzące się obecnie ze stolicą. Dwie z nich to wybijające się twarze publicystyki ogólnopolskiej telewizji publicznej. Według dostępnych w mediach branżowych informacji, wszyscy troje mieli prowadzić swoje programy… z Warszawy. Czy istotnie właśnie tego typu rozwiązań personalnych i programowych oczekują słuchacze regionalnego publicznego radia? Byłoby interesujące poznać opinię Rady Programowej wspomnianej rozgłośni na temat nowego kształtu ramówki.

 

Od czasu do czasu niektórzy publicyści przywołują cytat z opublikowanej szesnaście lat temu (we wrześniu 2005 r.) przez Ogólnopolską Federację Organizacji Pozarządowych „Strategii rozwoju społeczeństwa obywatelskiego”. Dotyczy on mass mediów, nazywanych wówczas jeszcze dość powszechnie środkami masowego przekazu. Katarzyna Sadło, publicystka znana jako Kataryna, przemyślenia o mediach zawarte w tym dokumencie określiła w zeszłym roku jako „z dzisiejszej perspektywy uroczo naiwne”.

 

 Powinny tworzyć płaszczyznę wymiany

 

Mimo to warto je po raz kolejny przypomnieć. Zdaniem trojga autorów „Strategii” mass media są zarówno największą szansą, jak i największym zagrożeniem dla funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego. Według nich szczególną wagę należy przywiązywać do niekomercyjnych, społecznie zaangażowanych środków przekazu. „Publiczne media powinny tworzyć płaszczyznę wymiany idei, poszukiwania prawdy i promocji działań, których celem jest dobro wspólne” – napisali, dodając, że nie będzie to możliwe bez sprawnej kontroli społecznej nad mediami publicznymi i wpływu opinii publicznej na kształt mediów komercyjnych.

 

Przy okazji wyszło na jaw, że prezes wspomnianej regionalnej rozgłośni nie był prekursorem w zatrudnianiu do prowadzenia w swojej stacji audycji znanych twarzy ze stolicy. Okazało się, że wspomniane gwiazdy telewizji publicznej mają już swoje programy w innych publicznych lokalnych radiostacjach.

 

Nie powinno dochodzić

 

Prof. Jacek Dąbała, medioznawca i audytor jakości mediów z Uniwersytetu Jagiellońskiego, komentując zaistniałą sytuację zauważył, że w mediach publicznych nie powinno dochodzić „do zachowań typu prywatnego”. Za takie jego zdaniem można uznać zwalnianie wieloletnich pracowników i jednocześnie zatrudnianie osób z mediów rządowych, czyli stronniczo relacjonujących rzeczywistość. Można też natrafić na opinie medioznawców oceniających rzecz w znacznie ostrzejszych sformułowaniach.

 

Tym pilnej powinny się głośno wypowiedzieć o opisanym zjawisku powołane przez Radę Mediów Narodowych gremia, których zadaniem jest opiniowanie programów w mediach publicznych. Nawet jeżeli oczekiwanie na taką reakcję wyda się dzisiaj komuś naiwne.

 

 

KS. ARTUR STOPKA: Telewizja po katolicku

Kard. John Patrick Foley, długoletni przewodniczący Papieskiej Rady ds. Środków Społecznego Przekazu, chciał, aby telewizje katolickie stały się „systemem nerwowym” Kościoła. Zamiar ambitny. Ale czy realny?

 

Dokładnie piętnaście lat temu, w dniach od 10 do 12 października 2006 r., w Madrycie odbył się Światowy Kongres Telewizji Katolickiej. Jeden z jego organizatorów, ks. prał. Enrique Planas, pracujący wówczas dla Papieskiej Rady ds. Środków Społecznego Przekazu, w wywiadzie dla polskiego tygodnika „Niedziela” tłumaczył z dużym wyprzedzeniem, że Kongres będzie musiał ustalić tożsamość telewizji katolickiej, biorąc pod uwagę, że w dzisiejszym świecie telewizje o charakterze katolickim są bardzo różnorodne. „Z jednej strony mamy wielkie stacje telewizyjne, które na rynku śmiało konkurują z innymi (np. „Il Canal 13” z Santiago del Chile), a z drugiej – małe kanały konfesyjne” – wskazywał ks. Planas, dodając, że w planach jest również ustalenie norm etycznych (tzw. ideario), czegoś w rodzaju „10 przykazań”, których powinny przestrzegać telewizje określające się jako katolickie.

 

Kłopotliwa liczba

 

W tytule wspomnianego wywiadu znalazł cytat z wypowiedzi ówczesnego przewodniczącego Papieskiej Rady ds. Środków Społecznego Przekazu, abp John Foley. Jego życzeniem było, by telewizje katolickie stały się „systemem nerwowym” Kościoła katolickiego. Zdaniem ks. prał. Enrique Planasa będzie to możliwe, gdy telewizje katolickie zaczną działać we wszystkich zakątkach świata. „Aby zrealizować ten projekt, duże stacje telewizyjne winny wspomagać małe” – tłumaczył hiszpański duchowny, mając na myśli przede wszystkim tworzenie banku bezpłatnych programów. Dał nawet przykład, że dwie duże telewizje, włoska SAT2000 i hiszpańska Television Popolar, przystały już na ten projekt.

 

Na koniec wywiadu ks. Planas pożalił się, że organizatorom planowanego Światowego Kongresu Telewizji Katolickiej pewien kłopot sprawia ich liczba. „Nasza Rada ma listę katolickich kanałów i studiów telewizyjnych, która przekroczyła już liczbę 2 tys., a na pewno nie jest to lista kompletna” – powiedział.

 

Nowa era?

 

Kongres mimo wszystko doszedł do skutku, a na jego zakończenie abp Foley oświadczył, że zapoczątkował on nową erę w mediach katolickich. Jak wynika z dostępnej wciąż na stronach SIGNIS informacji, w madryckim spotkaniu wzięło udział ok. 300 osób z 50 krajów. Temat Kongresu „Szybki rozwój” odwoływał się do ogłoszonego w 2005 roku Listu apostolskiego Jana Pawła II do odpowiedzialnych za środki społecznego przekazu. W liście tym telewizja wspomniana została tylko raz. „Dzienniki i czasopisma, różnego rodzaju publikacje, katolickie stacje radiowe i telewizyjne są nadal niezwykle przydatne w całym systemie kościelnego przekazu” – napisał Papież.

 

Dwa lata po Kongresie ks. prał. Enrique Planas, który po przejściu na emeryturę zajął się organizowaniem katolickiej agencji informacyjnej audio-wideo o nazwie H2Onews, w kolejnym wywiadzie dla „Niedzieli” analizował ówczesną sytuację katolickich telewizji. Zwracał m.in. uwagę, że ich liczba wzrasta z szybkością lawiny. Zastrzegał jednak, że należałoby mówić raczej o środkach przekazu audio-wideo, a nie o telewizji, ponieważ większość z nich nadaje za pośrednictwem internetu. Mówił też, że kanały te mają problemy z zapełnieniem czasu antenowego, ponieważ brakuje profesjonalnego i dostępnego pod względem finansowym kontentu odpowiadającego ich specyfice. Współtworzona przez niego agencja H2Onews stara się choćby w niewielkim stopniu zaradzić tego rodzaju kłopotom. Jej najważniejszymi partnerami są: Vatican Television Center, Vatican Radio, Salt + Light Television z Kanady, KTO z Francji, EWTN z USA, Television Popolar z Hiszpanii, Cançao Nova z Brazylii.

 

3,6 tys. widzów

 

Czy po piętnastu latach udało się zrealizować wizję globalnej sieci katolickich telewizji? Wiele wskazuje na to, że wciąż jest ona pieśnią przyszłości. Jedną z przyczyn może być ograniczone zapotrzebowanie ze strony odbiorców na treści przez katolickie kanały proponowane.

 

Wystarczy spojrzeć na polskie podwórko. Jak wynika z udostępnionych w czerwcu br. danych, Telewizja Trwam w 2020 roku miała widownię na poziomie 35,7 tys. osób (po wzroście o 11,2 tys.). Stacja zanotowała 28. miejsce wśród najchętniej oglądalnych stacji telewizyjnych w Polsce. Tym samym zanotowała wzrost o 13 pozycji – w 2019 roku uplasowała się na 41. miejscu w rankingu najczęściej oglądalnych kanałów. Widać wyraźnie, że nie jest to nadawca, który może konkurować z najpopularniejszymi stacjami telewizyjnymi w naszym kraju.

 

Warto pamiętać, że w Polsce miała miejsce próba stworzenia kanału religijnego o innym charakterze, niż TV Trwam czy podobne do niej stacje z innych krajów. Uruchomiona 15 października 2007 roku Religia.tv nie była kanałem ściśle katolickim, choć jej szefem był katolicki duchowny i wśród jej twórców dominowali katolicy (m. in. Szymon Hołownia). Nie miała charakteru dewocyjnego. W jej ofercie przeważały filmy i cykle dokumentalne. Transmitowane były nie tylko katolickie Msze święte, ale również nabożeństwa innych wyznań chrześcijańskich, a nawet innych religii. Niestety, kanał nie osiągnął założonej oglądalności. Jego średnia oglądalność wynosiła 3,6 tys. widzów. Chociaż ostatecznie nadawanie zakończył 31 stycznia 2015, to jednak już we wrześniu 2012 podjęta została decyzja o zakończeniu własnej produkcji i praktycznie rozwiązano redakcję.

 

Jak trwoga, to…

 

Na początku września br. wrocławska Fundacja Vide et Crede otrzymała koncesję na naziemne nadawanie w naszym kraju polskiej wersji najpopularniejszej na świecie katolickiej telewizji Eternal Word Television Network (EWTN), założonej czterdzieści lat temu przez amerykańską klaryskę Ritę Antoinette Rizzo, znaną jako Matka Angelica. EWTN Polska jest obecna w naszym kraju od 2018 roku, jednak dotychczas nadawała jedynie w internecie. Trudno na razie mówić o jakimś spektakularnym sukcesie, być może koncesja na naziemną emisję programu oraz uznanie stacji za nadawcę społeczne będzie dla tej inicjatywy nowym impulsem.

 

W maju zeszłego roku serwis Vatocan News poinformował, że na pandemicznym reżimie skorzystała francuskojęzyczna telewizja katolicka KTO, założona w 1999 z inicjatywy arcybiskupa Paryża kardynała Jean-Marie Lustigera. Obecnie jej programy są nadawane w 88 krajach. We Francji jej oglądalność wzrosła pięciokrotnie. Dotyczy to także wersji nadawanej w internecie, której widzowie w ponad połowie nie przekroczyli 45 roku życia. Zdaniem dyrektora KTO, Philippine de Saint-Pierre, zaistniało duże zapotrzebowanie na programy dotyczące wiary w czasie pandemii. „Ludzie chcieli, by ktoś ich poprowadził i towarzyszył im w modlitwie, nie chcieli zatracić radości w tej trudnej sytuacji” – wyjaśnił.

 

Wzrost oglądalności katolickich kanałów w czasie globalnej epidemii może się kojarzyć z powiedzeniem „Jak trwoga, to do Boga”. Pokazuje jednak – przynajmniej częściowo – mechanizm zapotrzebowania na religijne, a zwłaszcza dewocyjne i formacyjne treści telewizyjne ze strony odbiorców.

 

Ks. Artur Stopka

Ks. ARTUR STOPKA: Rzecznik prasowy. W czyim interesie?

Kim w dzisiejszej sytuacji okazuje się rzecznik prasowy? A kim powinien być i czego się trzymać w każdej sytuacji?

 

Można powiedzieć, że „rzecznik” brzmi nie tyle dumnie, co poważnie i zobowiązująco. To przecież „ombudsman”, ktoś ważny, urzędnik, a równocześnie niezależny od istniejących układów, do kogo można się zwrócić, gdy już się wyczerpało wszystkie inne możliwości w sytuacji konfliktu lub zagrożenia. To właśnie w tym rozumieniu w polskiej Konstytucji pojawiają się dwaj Rzecznicy – Rzecznik Praw Obywatelskich i Rzecznik Praw Dziecka. Mamy też innych, już nie zapisanych w Konstytucji, rzeczników, mających nas chronić. Jest m. in. Rzecznik Konsumentów, Rzecznik Małych i Średnich Przedsiębiorców, Rzecznik Praw Pacjenta…

 

Nawet użyte przez Jezusa na określenie Ducha Świętego słowo Paraklet, tłumaczone może być jako „rzecznik, obrońca”.

 

Jak to rozumienie „rzecznika” ma się do funkcji nazywanej „rzecznikiem prasowym”?

 

Inne metody

 

Jeden z dostępnych w Polsce serwisów rekrutacyjnych podający charakterystykę zawodu rzecznika prasowego stwierdza, że reprezentuje on urząd, instytucję czy firmę w kontaktach ze środkami masowego przekazu. Odpowiada za całość informacji na temat zatrudniającej go instytucji, która przedostaje się do mediów. Podkreśla, że w swej pracy nie ogranicza się do wysyłania pojedynczych informacji, lecz powinien realizować stałą strategię. „Z jednej strony jest osobą świetnie poinformowaną o tym, co w firmie się dzieje, a z drugiej musi przekazywać te informacje na zewnątrz” – wyjaśnia serwis z ofertami pracy. Dodaje, że to zawód z pogranicza public relations oraz dziennikarstwa. „Z jednej strony osoba, która wykonuje ten zawód, musi stosować metody inne niż dziennikarskie, a z drugiej dobrze, jeśli wie, jak działają dziennikarze i jakich informacji potrzebują”.

 

Pewna firma konsultingowa, zajmująca się m. in. komunikacją i zarządzaniem kryzysowym, przypomina, że rzecznik reprezentuje interesy firmy lub instytucji, w imieniu których występuje. Dodaje, że rzecznik prasowy powinien mieć dostęp do wszystkich informacji w organizacji – to on lub ona w uzgodnieniu z zarządem przedsiębiorstwa decyduje, które dane i w jaki sposób mogą być przekazane mediom. „Powinien czuć odpowiedzialność za przekaz, który trafia do mediów” – wskazuje wskazuje wśród informacji na temat, jak działa PR.

 

Troska o wizerunek

 

Jeden z Wojewódzkich Urzędów Pracy przygotował rok temu kilkunastostronicowe opracowanie pt. „Informacja o zawodzie. Rzecznik prasowy”. Znalazły się w nim m. in. przykładowe zadania rzecznika prasowego Marszałka Województwa i rzecznika prasowego uczelni wyższej. Jako pierwsze wyliczony odpowiednio: „dbanie  o  publiczny  wizerunek  władz  województwa  – realizacja  założeń  polityki informacyjnej Zarządu Województwa” oraz „kształtowanie  wizerunku  uczelni,  zwłaszcza  jej  prestiżu  naukowego  i  dydaktycznego poprzez przygotowywanie i przekazywanie  informacji do mediów”.

 

W dość powszechnym przekonaniu rzecznik prasowy to po prostu ktoś, kto ma za zadanie dbać o dobry, pozytywny, jak najlepszy obraz instytucji widziany z zewnątrz. Z naciskiem na „dobry, pozytywny, jak najlepszy”. Może nawet idealny. A skoro tak, to w niektórych sytuacjach rzecznik prasowy może stosować zasadę „cel uświęca środki”. Zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych. Tak jego rolę postrzega niejeden szef firmy, urzędu itp. Ma dbać, żeby żadna informacja o czymś złym, co ma miejsce w zatrudniającej go instytucji, nie wydostała się na zewnątrz, a jeśli już, to aby nie uzyskała potwierdzenia.

 

Fundamentalna kategoria

 

Taka wizja działań rzecznika prasowego jest oczywiście błędna i jeśli jest realizowana, najczęściej prowadzi do katastrofy. W rzeczywistości fundamentalną kategorią w pracy rzecznika prasowego jest prawda. Wbrew potocznemu obrazowi tej profesji, rzecznik prasowy nie jest od tego, aby w imieniu swoich szefów kłamać. Wszelkie przegotowane przez niego materiały i wypowiedzi powinny spełniać wymóg rzetelności. Każda podana przez rzecznika prasowego informacja musi mieć potwierdzenie w faktach. Bez manipulowania nimi.

 

W przytaczanych wyżej omówieniach funkcji rzecznika prasowego pojawiły się też wymogi, jakie powinni spełniać ludzie podejmujący się tego zadania. Wydaje się jednak, że w katalogach przymiotów, talentów, umiejętności i predyspozycji osób biorących na siebie obowiązki rzecznika prasowego, nagminnie zapomina się o tak istotnej cesze, jak prawdomówność. Co więcej, potrzebna jest umiejętność mówienia także niewygodnej prawdy. Zarówno w relacjach wewnątrz instytucji, jak i w komunikatach adresowanych na zewnątrz.

 

Społeczne przyzwolenie

 

Jak widać, dla bardzo wielu ludzi „rzecznik prasowy” ma dziś niewiele wspólnego z pierwotnym znaczeniem słowa „rzecznik”. To nawet nie ktoś dbający o prawdziwą i rzetelną informację i prawidłową komunikację wewnętrzną i zewnętrzną, ale funkcjonariusz mający za wszelką cenę chronić interesy zatrudniającej go instytucji.

 

Wygląda na to, że jest dziś w Polsce duże przyzwolenie społeczne na tego rodzaju pojmowanie funkcji rzecznika prasowego. Zawiera ono również zgodę na manipulowanie informacjami, na wszelkie postacie kłamstwa, a nawet na przejawy agresji wobec dociekających prawdy dziennikarzy. Coraz częściej funkcje rzeczników prasowych, nawet bardzo ważnych organów i agend państwowych powierza się osobom, które nie tylko nie mają odpowiednich kompetencji, ale również brak im predyspozycji do prowadzenia komunikacji z innymi w istotnych kwestiach. Skutkiem takiej sytuacji staje się niedoinformowanie społeczeństwa, szum informacyjny, a czasami wręcz wprowadzanie dużych grup ludzi w błąd. W rzeczywistości nie służy to dobru instytucji, które tak funkcjonujący rzecznicy prasowi reprezentują. A co najgorsze, niszczy i tak wątłe w naszym kraju zaufanie społeczne.

 

Ks. Artur Stopka

Zaufanie do własnej wizji świata – ks. ARTUR STOPKA o wiarygodności stacji telewizyjnych

Ogłoszony w połowie wrześnie br. komunikat CBOS zatytułowany „Postrzeganie telewizyjnych programów informacyjnych i publicystycznych” wskazuje nie tylko na systematyczny spadek wiarygodności telewizji publicznej w tym względzie. Pokazuje znacznie więcej.

 

Duża część zamieszczonych w mediach omówień tego sondażu zaczynała się od informacji, że tylko co czwarty Polak (25 proc. badanych) ma zaufanie do programów informacyjnych i publicystycznych Telewizji Polskiej. Akcentowano też, że tendencja spadkowa trwa już od prawie dziesięciu lat. W 2012 roku informacjom i publicystyce TVP wierzyło 50 proc. odbiorców, pięć lat później już tylko 34 proc., a w 2019 o trzy procenty mniej.

 

Ze wspomnianego badania CBOS-u wynika, że w ostatnich latach spadało też zaufanie do programów informacyjnych i publicystycznych serwowanych przez dwóch pozostałych dużych nadawców operujących w naszym kraju, jednak w kwestii utraty wiarygodności w oczach widzów publiczna telewizja znacząco wyprzedziła kanały komercyjne. Co więcej, jak wynika z kolorowego wykresu opublikowanego np. w Wirtualnych Mediach – ocena wiarogodności w ostatnich dwóch latach nieco wzrosła zarówno Polsatowi, jak i TVN-owi.

 

Zaraz będzie dziesięć

 

Przyglądając się sondażowi CBOS-u warto zwrócić uwagę, że uwzględnia on tylko trzy największe stacje telewizyjne adresujące swój kontent do polskich widzów. Na odnotowanie zasługuje również fakt, że respondentów pytano nie tylko o programy nadawane na głównych antenach, ale również o związane z nimi kanały nastawione przede wszystkim na informację i publicystykę, czyli TVP Info, Polsat News i TVN24. Wydaje się to oczywiste, jednak, jak zauważył na początku września br. wspomniany serwis wirtualnemedia.pl, po debiucie kanału Wydarzenia24 i zapowiadanym na październik starcie News24 w Polsce będzie działać aż dziesięć telewizji o profilu informacyjno-publicystycznym. W dodatku kwestią coraz bardziej drugorzędną jest sposób nadawania programu – czy propagowany jest sygnałem naziemnym czy też udostępniany w internecie.

 

Jak wylicza wspomniany serwis poświęcony mediom, do końca wakacji w naszym kraju działały TVP Info, TVN24, TVN24 Bis, Polsat News, Polsat News 2, Superstacja, TV Republika, wPolsce.pl i Biznes24. 1 września Superstację zastąpił kanał Wydarzenia24. Czy takie specyficznie polskie rozdrobnienie kanałów informacyjno-publicystycznych ma związek z wiarygodnością i zaufaniem ze strony odbiorców? Wydaje się, że tak. Ma też związek z podejściem do prawdy w ogóle, a w stosunku do prawdziwości treści podawanych w mediach w szczególności.

 

Któremu można zaufać

 

Żyjemy w świecie subiektywnych „prawd”. To już nie jest kwestia polaryzacji, lecz coraz bardziej niepokojącej atomizacji. Posiadanie własnej „prawdy” wpływa na to, w jaki sposób traktujemy media. Nie mają one już dla wielu być źródłem rzetelnych, maksymalnie obiektywnych informacji o świecie i wyraźnie od nich oddzielonego komentarza, który pomaga je przede wszystkim zrozumieć, a nie ideologicznie interpretować. Coraz więcej jest tych, którzy w mediach szukają wyłącznie materiałów wpisujących się, potwierdzających i wzmacniających ich wizję świata. I tylko do takich mają zaufanie, tylko takim wierzą, tylko takie uznają za wiarygodne.

 

Paradoksalnie takie podejście wpisuje się całkiem zgrabnie w tę definicję jaką można znaleźć w firmowanym przez Polską Akademię Nauk dostępnym w sieci „Wielkim Słowniku języka polskiego”. Według niego „wiarygodność” to „cecha kogoś lub czegoś niebudzącego wątpliwości i takiego, któremu można zaufać”. Dla kogoś, kto znajduje w konkretnym kanale informacyjnym i publicystycznym odpowiadający mu obraz świata, jest on źródłem, które nie wywołuje zastrzeżeń i zasługuje na wiarę w podawane treści. Jest więc dla niego/niej wiarygodny.

 

Wybór stacji zależy…

 

Taki stan rzeczy potwierdza najnowszy raport CBOS, omawiający postrzeganie przez widzów telewizyjnych programów informacyjnych i publicystycznych. Według niego wybór określonej stacji telewizyjnej zależy w głównej mierze od poglądów politycznych i preferencji partyjnych telewidzów. Stwierdza on również, że oceny wiarygodności poszczególnych stacji zależą przede wszystkim od orientacji politycznej i preferencji partyjnych odbiorców. Czy w tej sytuacji można jeszcze poważnie traktować badania wiarygodności mediów? Więcej, rodzi się bardzo poważne pytanie, czy kwestia ich wiarygodności w jakikolwiek sposób łączy się jeszcze z obiektywną prawdą, rzetelnością, sprawdzaniem informacji w kilku źródłach itd.

 

Niemal dokładnie dziewięć lat temu, we wrześniu 2012 r., Grzegorz Miecugow stwierdził w wywiadzie dla jednego z dzienników, że dziś największą słabością mediów jest odbiorca. Odrzucił też wtedy tezę, że to media wychowały sobie takich, a nie innych widzów. Wywiad wywołał wtedy spore poruszenie, a nawet wielu się oburzyło. Inni jednak potraktowali go jako rodzaj usprawiedliwienia i przez kolejną dekadę tworzyli poszczególne telewizje w przekonaniu, że – jak powiedział Miecugow – „Medium nie może od oczekiwań widzów abstrahować”. Przy takim podejściu sprawa wiarygodności nabiera zupełnie innego niż dawniej wymiaru i znaczenia. Przy takim podejściu każdy program informacyjny lub publicystyczny i każdy z dziesięciu telewizyjnych kanałów informacyjnych będzie dla kogoś wiarygodny. Tylko czy o to w tym wszystkim chodzi?

 

Ks. Artur Stopka

Konwencja, spektakl, umowa – ks. ARTUR STOPKA o związkach dziennikarzy z politykami

Właściwie dlaczego politycy z pierwszych stron bawiący się na urodzinach robiącego z nimi wywiady dziennikarza budzą silne emocje części odbiorców? I w czym leży problem, że popularny dziennikarz polityczny doradza ministrowi?

 

Czy ktokolwiek byłby zgorszony widząc, że po spektaklu „Romea i Julii” aktorzy grający postacie skonfliktowanych na śmierć i życie Kapuletich i Montekich idą razem i w świetnej komitywie na wódkę albo całą trupą wspólnie świętują urodziny aktorki grającej rolę Julii? Czy kogoś oburzyłby fakt, że aktor, grający w filmie wybitnego policjanta Eliota Nessa, doradza aktorowi grającemu bandytę z gangu Ala Capone, jak najlepiej wypaść przed kamerą?

 

Raczej wątpliwe. Nie jest przecież dla nikogo tajemnicą, że aktorzy po prostu uczestniczą w spektaklu, a poza nim ich relacje są zupełnie inne niż te, które prezentują publiczności. Widz ma świadomość, że wszystko, co pokazywane i mówione jest w czasie przedstawienia czy w filmie, to konwencja i efekt umowy. Że nawet jeśli bohaterowie opowiadanych wydarzeń tracą życie, aktorzy żyją sobie dalej w najlepsze i nie mają najmniejszych pretensji do tych, którzy na scenie albo na ekranie do nich strzelali albo dźgali nożem. Byłoby głupotą oczekiwać czegoś innego, skoro odbiorcy wiedzą, że uczestniczą w spektaklu specjalnie dla nich przygotowanym.

 

Oni tylko grają

 

Świadomość spektaklu jest dla szeroko rozumianej publiczności kluczowa w ocenie prywatnych zachowań i relacji uczestniczących w nim osób. Oni tylko grają. Nawet jeśli poszczególne kwestie nie są szczegółowo rozpisane i dopuszczona jest nawet bardzo daleko idąca improwizacja, to jednak role są wyznaczone precyzyjnie i dokładnie. Elementarna uczciwość wymaga, aby odbiorca o tym wiedział. Żeby nie popełniał błędu i nie identyfikował aktorów z odtwarzanymi przez nich postaciami.

 

Problem zaczyna się w momencie, gdy twórcy widowiska ukrywają przed publicznością jego faktyczną naturę i usiłują mu zasugerować, że to, co widzą, nie jest kreacją, spektaklem, przedstawieniem, grą z wypracowanym starannie podziałem na role, ale najprawdziwszą rzeczywistością. Wtedy odbiorca zostaje wprowadzony w błąd i może być przekonany, że ci, którzy przed jego oczami odegrali właśnie zażartą kłótnię, faktycznie są skonfliktowani. Także wtedy, gdy nikt na nich nie patrzy ani ich nie słucha. Mówiąc wprost, widz bez świadomości, że obserwuje spektakl, staje się ofiarą oszustwa. Nic dziwnego, że gdy spotyka tych, których uważał za antagonistów, w najlepszej przyjaźni pijących razem wódeczkę, wyraża oburzenie.

 

Politycy balują u dziennikarza

 

Te dość oczywiste stwierdzenia warto przytoczyć, aby zrozumieć, dlaczego upublicznione ostatnio zdjęcia i nazwiska polityków, balujących na urodzinach jednego ze znanych, „topowych” dziennikarzy politycznych, mogą dla kogokolwiek być powodem do oburzenia lub zgorszenia. Podobnie, jak wykradzione i ujawnione w internecie maile, wymieniane pomiędzy czołowym dziennikarzem politycznym jednego z wielkich koncernów medialnych działających w naszym kraju a bardzo ważnym ministrem obecnego rządu.

 

Legitymizują własne miejsce

 

Mediatyzacja polityki jest zjawiskiem nie od dziś odnotowywanym, analizowanym i opisywanym. Także pod kątem wzajemnych relacji polityków i dziennikarzy/pracowników mediów zajmujących się tematami politycznymi. Sześć lat temu Małgorzata Lisowska-Magdziarz z Uniwersytetu Jagiellońskiego opublikowała artykuł zatytułowany „Władza24. Dziennikarz informacyjny w świecie polityki zmediatyzowanej”.

 

Stwierdziła w nim, że dziennikarz polityczny/informacyjny nie tylko stał się ważnym i atrakcyjnym mieszkańcem zbiorowej wyobraźni, lecz także otrzymał możliwość realnego wpływu na procesy decyzyjne, ustalanie społecznej i politycznej agendy oraz na społeczny wizerunek polityki i polityków. Zwróciła uwagę, że jednocześnie dziennikarze sami tworzą swój własny wizerunek i wizerunek własnej profesji. „Używają tu własnej kompetencji oraz narzędzi i środków, które mają do dyspozycji jako reprezentanci instytucji medialnych i okołomedialnych. Określają w ten sposób warunki dla własnego oddziaływania politycznego oraz legitymizują własne miejsce w systemie”.

 

Zdaniem Lisowskiej-Magdziarz mediatyzacja m. in. wymusza redefinicję roli zawodowej i etosu zarówno polityka, jak i dziennikarza. Co więcej, prowadzi też do upodobnienia środków i sposobów użytkowania mediów przez dziennikarzy i przez polityków. Autorka nie zawahała się użyć w odniesieniu do efektów mediatyzacjo polityki określenia „postdziennikarstwo”. „Największe sukcesy – w kategoriach widzialności i wpływu – osiągają postacie dziennikarzy o cechach typowych dla medialnej konstrukcji gwiazdy czy celebryty” – zauważyła.

 

Tworzą jedną ekipę

 

W obszernym tekście medioznawczyni z UJ znalazło się także niezwykle istotne spostrzeżenie. Według niego uwarunkowania, w jakich dzisiaj funkcjonują dziennikarze polityczni i politycy sprawia, że działają oni raczej jako „członkowie tej samej klasy czy warstwy, niż reprezentanci różnych interesów”. Trywializując można powiedzieć, że dziś niejednokrotnie politycy i zajmujący się ich działaniami dziennikarze, to ta sama ekipa. Ekipa, która przygotowuje dla odbiorców show, widowisko, spektakl, w którym zarówno jedni, jak i drudzy, po prostu mniej lub bardziej sprawnie i profesjonalnie odkrywają swoje role. To, co otrzymuje odbiorca to dziś w znacznej (a może nawet przeważającej), części, infotainment, democratainment i politicotainment.

 

Jeśli odbiorca wie, że zarówno politycy, jak i dziennikarze polityczni, przygotowują dla niego spektakl, to zrozumiałe i oczywiste staje się dla niego nie tylko wspólne imprezowanie aktorów serwowanego mu widowiska, ale także doradzanie ministrowi przez dziennikarza krytycznej (z założenia) wobec jego rządu telewizji. Przecież jednoczy ich troska o jak najwyższą jakość i skuteczność przygotowywanego przez nich informacyjno-rozrywkowego przekazu.

 

Można zadawać pytania

 

Kłopot polega na tym, że o ile w teatrze lub przed seansem filmowym publiczność zazwyczaj z dużym wyprzedzeniem wie, iż zobaczy aktorów odgrywających role i przedstawione relacje między postaciami nie będą identyczne z relacjami pomiędzy odtwarzającymi je osobami, o tyle odbiorca przekazów informacyjno-politycznych mniej lub bardziej nachalnie utrzymywany jest przez twórców widowiska w przeświadczeniu, że występujący nie są aktorami, a uwidocznione między nimi relacje są absolutnie prawdziwe.

 

Oczywiście, można zadawać pytania, na ile widz, słuchacz, obserwator wydarzeń na styku politycy – dziennikarze polityczni, daje się nabierać na własne życzenie. Warto też zastanowić się, na ile reakcje przedstawicieli mediów na nagłośnione wspomniane wyżej dwa wydarzenia, przejawiane w nich oburzenie czy zażenowanie, są elementem tworzenia swojego własnego wizerunku i wizerunku własnej profesji.

 

Ks. Artur Stopka

KS. ARTUR STOPKA: Pluralizm propagandowych narracji

Wydawać by się mogło, że wynik niedawnego sondażu CBOS na temat rynku mediów powinien nastrajać optymistycznie. Czy faktycznie jest powód do zadowolenia? Zależy dla kogo.

 

Polska Agencja Prasowa (a za nią inne media) podała, iż zdaniem 65 proc. Polaków media w Polsce są pluralistyczne. Tak ma wynikać z sierpniowego sondażu CBOS. Przeciwnego zdania jest 17 proc. badanych.

 

Dużo koncepcji

 

Z tak sformułowanej wiadomości wieje optymizmem. Problem w tym, że może być ona myląca. Kluczem jest rozumienie przymiotnika „pluralistyczne” w odniesieniu do mediów. Od tego zależy, czy większość badanych ma rację, czy też tkwi w błędzie, a przynajmniej w złudzeniu.

 

Jak złożony jest problem rozumienia pluralizmu w sferze mediów można się przekonać np. czytając dostępny w internecie artykuł prof. Tadeusza Kowalskiego zatytułowany „Koncepcje pluralizmu mediów i polityki mediowej w warunkach rozwoju platform cyfrowych”. Został on opublikowany w roku 2017 w drugim numerze „Studiów medioznawczych”. Sprawa naprawdę nie jest prosta.

 

Konieczne wydaje się więc dokonanie pewnego uproszczenia. Spośród licznych koncepcji pluralizmu mediów sięgnijmy tylko po dwie – pluralizmu zewnętrznego i pluralizmu wewnętrznego.

 

Zewnętrzny i wewnętrzny

 

Według prof. Kowalskiego idea pluralizmu zewnętrznego (intermediowego) za punkt wyjścia przyjmuje istnienie wielości niezależnych i autonomicznych mediów i ich właścicieli, różniących się oferowaną zawartością (tematami, skupieniem na typie zawartości lub określonym punkcie widzenia). „Kontrola własności, produkcji, wykonawstwa i dystrybucji znajduje się w wielu centrach dyspozycyjnych” – wyjaśnia autor artykułu.

 

Natomiast pluralizm wewnętrzny (intramediowy) to – jak tłumaczy prof. Kowalski – różnorodność zawartości, usług oraz źródeł ich pochodzenia w ramach danej jednostki mediów, w rezultacie oferującej szerokie spektrum opinii, punktów widzenia, reprezentujących i wartościujących zagadnienia społeczne, etniczne, polityczne i kulturowe. Autor dodaje, że koncepcja pluralizmu wewnętrznego stanowi jeden z istotnych elementów praktycznej realizacji idei mediów publicznych. Można od razu postawić pytanie, czy nie powinna się również odnosić do wszystkich pozostałych mediów. O ile mają być środkiem i miejscem międzyludzkiej komunikacji, a nie narzędziami skutecznej, zwłaszcza ideologicznej, propagandy.

 

Bańka dla każdego

 

Nawet pobieżny rzut oka na funkcjonujące w Polsce media pozwala stwierdzić, że wciąż mamy do czynienia z ich pluralizmem w wersji zewnętrznej. Nadal jest wielu właścicieli i dysponentów mediów, choć zdaniem niektórych następują pod tym względem niekorzystne i niepożądane zmiany. Mamy wielość i różnorodność mediów identyfikowanych i identyfikujących się z rozmaitymi poglądami i ideologiami. Wśród dostępnych na rynku mediów niemal każdy może znaleźć takie, które prezentują bliskie mu treści w preferowany przez niego sposób.

 

Używając modnego dziś słowa, trzeba stwierdzić, że mamy duży pluralizm komunikacyjnych „baniek”. Tendencja do tworzenia tzw. mediów tożsamościowych tę sytuację petryfikuje. Media utwierdzają swoich odbiorców, że na tym właśnie polega ich pluralizm. Na tym, że każdy może znaleźć „swoje” i ograniczyć się do korzystania jedynie z nich.

 

Bez możliwości dialogu

 

Tak pojmowany pluralizm nie służy prawdzie. Nie prowadzi do jej poszukiwania. Nawet nie umożliwia jej szukania. Powoduje, że zamiast jednej, obiektywnej prawdy, pojawia się wiele subiektywnych „prawd”, które tworzone mogą być dowolnie, według aktualnego zapotrzebowania. Tak realizowany pluralizm zamyka poszczególnych odbiorców w konkretnej wizji świata, uniemożliwiając poznanie nie tylko innych spojrzeń, ale przede wszystkim świata rzeczywistego. To pluralizm nie tyle mediów, co pluralizm propagandowych narracji.

 

Taki pluralizm nie dopuszcza do spotkania ludzi, którzy inaczej postrzegają rzeczywistość. Zmusza do przyjęcia i podporządkowania swojego życia jednej, przedstawianej jako jedynie słuszna i autentyczna, wersji świata. Tak kształtowany pluralizm wyklucza możliwość dialogu międzyludzkiego. Promuje wrogość, pogardę, odczłowieczanie każdego, kto nie znajduje się w tej samej „bańce”. Takie rozumienie pluralizmu w mediach faktycznie nie dopuszcza różnorodności, odmienności, wielości. To pluralizm monopoli ideologicznych, zawłaszczania ludzi, traktowania ich jak towar.

 

Wymierne korzyści

 

A co z pluralizmem wewnętrznym? Jeśli jeszcze w niektórych dostępnych Polakom mediach istnieje, to ma charakter szczątkowy. Nie dotyczy poziomu przyjętej w nich narracji. Jeśli dopuszczane są czasami odmienne punkty widzenia, to nie jako równoprawna alternatywa, ale jedynie sposób na umocnienie i podbudowanie własnej wersji „prawdy”.

 

Problem w tym, że właścicielom i dysponentom mediów na rękę jest jedynie pluralizm zewnętrzny. Są oni zainteresowani wspieraniem go i podejmują wiele działań w tym kierunku. Pluralizm wewnętrzny nie przekłada się na korzyści ani polityczne, ani ekonomiczne. Wręcz przeciwnie, może być dla tych zysków zagrożeniem, ponieważ nie ma gwarancji, że spotkanie z odmiennością, różnorodnością, nie skłoni dotychczasowych odbiorców do zmiany poglądów. Świat pozamykany w „bańkach” przynosi wymierne dochody także właścicielom mediów społecznościowych (choć może się wydawać, że to one właśnie mogłyby być przestrzenią komunikacyjnego spotkania i rozmowy). Więc również tutaj w cenie jest pluralizm zewnętrzny, a nie wewnętrzny. Umacniają go mechanizmy i algorytmy, podsuwając propozycje znajomych o podobnych poglądach i treści, z którymi będzie nam łatwo się utożsamić.

 

Przytoczony na wstępie wynik sondażu jest powodem raczej do smutku niż do zadowolenia. Oznacza, że Polacy w swej większości już się przyzwyczaili do istnienia niemal wyłącznie pluralizmu zewnętrznego i zadomowili w świecie medialnych „baniek”. Szanse na jakąś poważną rozmowę mimo różnic w tym kontekście wydają się nikłe.

 

Decydują słuchacze – KS. ARTUR STOPKA o kościelnej radiofonii

Pojawiły się sugestie, że może powstać alternatywa dla najbardziej znanej kościelnej radiostacji w Polsce. A wraz z nimi szereg ważnych pytań.

 

W pierwszej połowie sierpnia br. rozeszła się informacja, że Radio Profeto, którego dotychczas można było słuchać w internecie oraz na częstotliwości 92.1 FM w Krakowie i okolicznych gminach, powiększyło swój zasięg naziemny. „Po rozszerzeniu koncesji na częstotliwość 100.3 FM w Limanowej, sercańska rozgłośnia jest słyszalna naziemnie prawie w całej Małopolsce” – donosił serwis limanowa.in.

 

Lokalna witryna internetowa przypomniała, że emitowany od 2014 r. w globalnej sieci program Radia Profeto w ostatnich trzech latach testowo nadawany był w systemie DAB+ dla Tarnowa, Sądecczyzny, Bielska Białej, Wrocławia, Warszawy i Trójmiasta. Odnotowano, że rozgłośnia otrzymała koncesję na cyfrowe nadawanie również w Poznaniu, Tarnowie, Częstochowie, Katowicach, Warszawie, Rzeszowie i Toruniu. „Już niedługo będzie w tych lokalizacjach nadawała regularnie program w technologii cyfrowej” – zapewniono.

 

Branżowy serwis Wirtualnemedia.pl informację o zwiększeniu zasięgu rozgłośni należącej do Fundacji Profeto.pl – Sercańskiego Sekretariatu na rzecz Nowej Ewangelizacji, zaanonsował pytaniem: „Będzie alternatywa dla Radia Maryja?”.

 

Prof. Jerzy Bralczyk wyjaśniał kiedyś, że alternatywa to wybór jednej z dwu możliwości. Zwrócił uwagę, że coraz częściej alternatywą nazywamy też jedną z możliwości wyboru, przeciwstawianą innej, np.: „Alternatywą dla europeizacji jest afrykanizacja”.

 

Na stronie sercańskiej Fundacji można przeczytać: „Dzięki powstaniu Radia Profeto w czerwcu 2014 r., promujemy najlepszą muzykę z kategorii CCM (Contemporary Christian Music), towarzyszymy wam przez cały dzień i tworzymy nowoczesny ewangelizacyjny program. Transmitujemy na żywo Msze Święte i nabożeństwa z modlitwą o uzdrowienie”. Z okazji siedmiolecia rozgłośni prezes Fundacji, ks. Michał Olszewski SCJ, zapewniał, że niezmiennie najważniejsze dla jej twórców pozostaną na antenie: Słowo Boże, chrześcijańska muzyka, poranki na żywo, audycje autorskie oraz transmisje live z wydarzeń ewangelizacyjnych. „Nadal będziemy stronić od newsów oraz polityki, by nasza antena zawsze była tą, która łączy, a nie dzieli” – deklarował.

 

Być może właśnie ta deklaracja skłania niektórych obserwatorów do dopatrywania się w sercańskiej rozgłośni alternatywy dla radia firmowanego przez polskich redemptorystów. Podejście do polityki to najbardziej rzucająca się w oczy różnica między tymi dwoma medialnymi przedsięwzięciami.

 

Jednak zacytowane wyżej pytanie, które postawił poświęcony mediom serwis sieciowy, jest głębsze, niż może się wydawać. Da się w nim dostrzec ni to niepewność, ni to wątpliwość dotyczącą samej kwestii alternatywy dla Radia Maryja. Możliwości jej zaistnienia. A może nawet jej potrzeby.

 

Nie są to wcale zagadnienia wydumane. Toruńska rozgłośnia obchodzi w tym roku trzydziestolecie działalności. Dlaczego przez trzy dekady nie powstała w naszym kraju dla niej równie silna alternatywa? A może ta alternatywa istnieje, tylko jej skala jest na miarę potrzeb? Może grono polskich katolików, którzy chcieliby słuchać inaczej sformatowanej konfesyjnej radiostacji, ma taką liczebność, że wystarczającą odpowiedzią na ich oczekiwania są funkcjonujące w wielu miejscach w Polsce stacje diecezjalne?

 

Czy losy projektu pod nazwą Radio Plus nie są dobitnym sygnałem, że Kościół katolicki w naszej Ojczyźnie po prostu nie potrzebuje drugiej silnej wyznaniowej radiofonii ogarniającej swym zasięgiem cały kraj? Może Radio Maryja pod tym względem spełnia wszystko, czego Kościół w naszym kraju (przynajmniej zdaniem osób podejmujących decyzje w takich kwestiach) potrzebuje? Nie zapominajmy, że dla Kościoła media są narzędziem formacji wiernych. Być może toruńska rozgłośnia jest pod tym względem dla Kościoła w wymiarze ogólnopolskim wystarczająca. Niewykluczone, że na ewentualne inne potrzeby wiernych są w stanie zadowalająco odpowiedzieć radia diecezjalne.

 

Pewną wskazówką dla szukających odpowiedzi na powyższe pytania może być sfera kościelnych i katolickich czasopism w Polsce. Dwa największe tygodniki, które powstały kiedyś jako pisma dla pojedynczych diecezji, a w minionych dekadach podjęły ekspansję na teren całego kraju, rywalizują w ogromnej mierze o tego samego odbiorcę. W rezultacie są do siebie bardzo podobne nie tylko pod względem merytorycznym. Jest coś znamiennego w fakcie, że w swym kazaniu 15 sierpnia br. na Jasnej Górze metropolita częstochowski budzącą sporo emocji krytykę „Imagine” Lennona zacytował słowo w słowo z artykułu opublikowanego nie w wydawanej przez jego archidiecezję „Niedzieli”, ale z – wydawałoby się konkurencyjnego – „Gościa Niedzielnego”, wydawanego w Katowicach. Trzeci liczący się na rynku kościelny tygodnik, poznański „Przewodnik Katolicki” zapewne jest alternatywą dla dwóch pozostałych, ale jego nakład daje do myślenia. Jest znacząco niższy niż nakłady pozostałych dwóch czasopism.

 

Z dostępnych informacji wynika, że twórcy Radia Profeto mają ogólnokrajowe ambicje. Ich atutem jest, że podobnie, jak toruńska rozgłośnia, są własnością zgromadzenia zakonnego, a nie którejś z diecezji. Ten fakt sytuuje sercańskie radio inaczej niż staje podlegające poszczególnym biskupom. Czy w założonym formacie okaże się faktyczną alternatywą dla Radia Maryja czas pokaże. W ostateczności o wszystkim mają szansę zadecydować słuchacze.

 

Artur Stopka

Ks. ARTUR STOPKA: Człowiek, media, państwo, czyli po co koncesje?

Pytania o to, czy, a jeśli tak, to w jakim stopniu, państwo powinno ingerować w sferę mediów, nie tylko nie traci na aktualności, ale w obliczu zachodzących błyskawicznie zmian w tej dziedzinie, nabiera znaczenia.

 

Jeśli Reed Hastings, założyciel i szef Netflixa w swoich prognozach z 2013 i 2014 roku ma rację, tradycyjnym, liniowym kanałom telewizyjnym zostało zaledwie dziewięć lat, nim umrą. A może nawet mniej. Hastings zapowiedział, że telewizja w swej klasycznej postaci zniknie do roku 2030. Zdaniem niektórych komentatorów tempo prognozowanych przez CEO Netflixa zmian jest szybsze niż się spodziewano. Także w Polsce. „Rozpoczęliśmy drugą połowę 2019 roku i nie widzę już powodów, aby za dekadę istniała klasyczna telewizja. Śmierć telewizji linearnej to fakt” – napisał dwa lata temu Paweł Okopień w serwisie imagazine.pl. Zwrócił m. in. uwagę na lichą (zwłaszcza w okresach wakacyjnych) ofertę poszczególnych kanałów telewizyjnych. Odnotował też, że nadawcy zaczynają „lepsze” treści przygotowywać z myślą najpierw o streamingu albo starają się konstruować rozwiązania hybrydowe, łączące telewizję naziemną z możliwościami, jakie niesie globalna sieć.

 

Już przed pandemią

 

Warto zwrócić uwagę, że cytowane spostrzeżenia dotyczą czasu przed wybuchem pandemii. Dostępne dane pokazują, że podczas epidemii wywołanej koronawirusem, korzystanie z usług platform streamingowych gwałtownie wzrosło. Nie jest tajemnicą, że młodsze pokolenia korzystają z tradycyjnej telewizji w o wiele mniejszym stopniu, niż starsze. Badania pokazały np. w ostatnich latach, że odbiorcy niektórych regionalnych kanałów telewizji publicznej w naszym kraju to przede wszystkim grupa 50+, a nawet 55+.

 

Poważne zmiany dotyczą również radiofonii. Widać je także na polskim rynku. Nie tylko powstały w ostatnim czasie silne stacje radiowe nadające wyłącznie w internecie, ale też coraz większym zainteresowaniem i rosnącą słuchalnością cieszą się podcasty.

 

Restrykcyjne pozwolenia

 

W świetle obowiązujących dziś w Polsce przepisów radia i telewizje internetowe nie mają obowiązku uzyskania koncesji wydawanej przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Rodzi się więc pytanie o to, czy w aktualnej rzeczywistości medialnej i wobec bardzo szybko następujących zmian w sposobach dostarczanie i odbierania kontentu, jest jeszcze miejsce na działalność koncesyjną ze strony państwa.

 

Ustawa z dnia 6 marca 2018 r. Prawo przedsiębiorców, stwierdza, „Wykonywanie działalności gospodarczej w dziedzinach mających szczególne znaczenie ze względu na bezpieczeństwo państwa lub obywateli albo inny ważny interes publiczny wymaga uzyskania koncesji wyłącznie, gdy działalność ta nie może być wykonywana jako wolna albo po uzyskaniu wpisu do rejestru działalności regulowanej albo zezwolenia”. Zacytowany przepis znajduje się w rozdziale zatytułowanym „Reglamentacja działalności gospodarczej”. W komentarzach specjalistów można nawet przeczytać, że koncesja jest najbardziej restrykcyjnym z pozwoleń udzielanych firmom na działania, które wymagają uzyskania specjalnych uprawnień.

 

Niebagatelne pytania

 

Dlaczego rozpowszechnianie programów radiowych i telewizyjnych poza systemami teleinformatycznymi jest objęte reglamentacją? Czy chodzi bezpieczeństwo państwa lub obywateli? Czy też o „inny ważny interes publiczny”? A jeśli tak, to o jaki? To niebagatelne pytania, a wydarzenia ostatnich miesięcy w naszym kraju, dotyczące jednej z dużych firm ze sfery mediów, potwierdzają ich wagę i znaczenie. W tle stoi niemniej ważne pytanie, o sensowność działalności koncesyjnej państwa w odniesieniu do dwóch wybranych form aktywności medialnej w obecnej sytuacji. Po co wydawać koncesje na działalność, która faktycznie coraz bardziej traci na znaczeniu? Dlaczego państwo ma wciąż ingerować akurat w tej coraz węższej sferze działań w dziedzinie międzyludzkiej komunikacji?

 

Oczywiście, częstotliwości umożliwiające naziemne rozpowszechnianie programów są dobrem ograniczonym i ingerencja państwa w proces ich reglamentacji wydawała się zrozumiała. Ale czy w przyznawaniu koncesji radiowych i telewizyjnych (gdziekolwiek, nie tylko w naszym kraju) w minionych dziesięcioleciach chodziło wyłącznie o sprawiedliwe rozdzielenie dostępnych zasobów między nadawców? Można znaleźć nie jeden przykład dowodzący, że znaczenie miały (mają) zupełnie inne motywy, np. dążenie do reglamentacji lub ograniczenia dostępności do pewnego rodzaju treści lub promowanie innych.

 

Sygnał przewodniczącego

 

Zachodzące zmiany technologiczne powodują, że rośnie dostępność nowych kanałów dystrybucji treści, które nie wymagają korzystania z ograniczonych zasobów. Nie ma więc potrzeby reglamentacji w postaci udzielania przez państwo koncesji, uprawniających do prowadzenia działalności w sferze mediów.

 

Jako sygnał, że przedstawiciele władz państwowych zdają sobie z tego sprawę, można potraktować propozycję złożoną przez przewodniczącego KRRiT Witolda Kołodziejskiego na ręce wicemarszałka Ryszarda Terleckiego. „Proponowane zmiany mają charakter deregulacyjny i polegają na ułatwieniu uruchamiania w Polsce programów radiowych i telewizyjnych, rozpowszechnianych w sposób inny niż rozsiewaczy naziemny, przez zastąpienie systemu koncesyjnego zezwoleniami na rozpowszechnianie satelitarno-kablowe” – można było przeczytać w serwisie wirtualnemedia.pl. Łatwo jednak zauważyć, że również takie rozwiązanie wymaga sensownego uzasadnienia, dlaczego i w imię jakich celów państwo chce rezerwować sobie prawo do udzielania wspomnianych zezwoleń.

 

Facebook bez szans

 

W Polsce niejednokrotnie mieliśmy (i mamy) okazję przekonać się, że państwo (niezależnie od opcji, która akurat jest u władzy) ma zapędy do głębokiego ingerowania w sferę mediów i podejmuje próby decydowania o tym, kto może, a kto nie może produkować i dostarczać odbiorcom jakiekolwiek treści. Dokładnie dziesięć lat temu bardzo zaawansowane były działania zmierzające do tego, aby nawet blogerzy musieli prosić o wpis do rejestru prowadzonego w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. „A ta będzie je kontrolowała i będzie mogła nakładać na nie wysokie kary” – przestrzegał tokfm.pl. „W takich warunkach Facebook nigdy by nie powstał” – komentował wówczas Marcin Pery, prezes związanej z Polsatem firmy Redefine (należał do niej serwis Ipla).

 

Niemal sześć lat temu, w listopadzie 2015 r. Instytut Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie zorganizował konferencję naukową pod tytułem „Człowiek – media – państwo: korelacje odpowiedzialności”. Organizatorzy informowali, że celem spotkania było poszukiwanie i wskazywanie obszarów wielorakiej odpowiedzialności pomiędzy człowiekiem i społecznością a mediami i państwem. Mówiono tam m. in. sporo o roli mediów katolickich. „Wykazaliśmy, że zarówno media, jak i państwo mają wymiar służebny wobec człowieka, media powinny chronić jego wartość i godność, a państwo – podstawowe prawa osoby. Miarą i narzędziem tej ochrony jest odpowiedzialność jako wartość” – wyjaśniał ks. prof. Michał Drożdż, który prowadził obrady. Wydaje się, że przypominanie tych elementarnych zasad potrzebne jest nieustannie, również wtedy, gdy podejmuje się kwestię koncesjonowania czy regulowania działalności medialnej przez państwo.

 

Ks. Artur Stopka