Społecznościowo, ale po katolicku – ks. ARTUR STOPKA o projekcie Agappe

Oczywistością wydaje się istnienie ściśle katolickich czasopism, radiostacji, telewizji, a nawet serwisów internetowych. Czy dotyczy to także katolickich mediów społecznościowych?

 

U progu tegorocznych wakacji pojawił się w polskojęzycznym internecie nowy serwis społecznościowy pod nazwą Agappe.pl. „Szczęść Boże! Dołącz do katolickich social media. Twórz posty, strony, grupy, wydarzenia. Dziel się wiarą!” – zachęcają inicjatorzy przedsięwzięcia. Apelując o udostępnianie „wartościowych treści”, informują na wstępie, że Agappe.pl to platforma dla osób wierzących i poszukujących. Definiują się, jako społeczność osób, które nie wstydzą się Jezusa. Obiecują stuprocentową prywatność, przekonując, że dzięki systemowi followersów, to użytkownik decyduje, co chce wyświetlać w serwisie. Obiecują też „Więcej bezpieczeństwa”, zapewniając jeszcze przed rejestracją potencjalnego użytkownika, że jego konto jest w pełni bezpieczne, ponieważ nigdy nie udostępniają danych stronom trzecim.

 

Mają zmysł wiary

 

Wśród informacji/wskazówek poprzedzających rejestrację w serwisie znalazło się m. in. zalecenie, aby używać wyłącznie prawdziwego zdjęcia profilowego (lub domyślnego). „Konta, które nie spełniają wymagań regulaminu zostaną skasowane lub wyłączone” – ostrzegają twórcy przedsięwzięcia. Dodają, że konta, które korzystają z tymczasowych adresów e-mail lub numerów telefonów są w Agappe.pl blokowane. W ramach procesu weryfikacyjnego przy rejestracji trzeba wpisać kod, który otrzymuje się na podany numer telefonu.

 

W wypowiedziach dla mediów ks. Artur Potrapeluk, prezes lubelskiej Fundacji Nowa Pięćdziesiątnica, która jest właścicielem i operatorem nowej platformy społecznościowej, informował m. in., że treści, które pojawiają się na Agappe.pl, są moderowane pod kątem nie tylko moralnym, ale też poprawności doktrynalnej, związanej z nauczaniem Kościoła katolickiego. „Badamy, czy wpisy nie pochodzą np. z niepotwierdzonych objawień prywatnych” – wyjaśniał. Dodał, że bardzo często, zanim jeszcze moderator dotrze do kontrowersyjnego wpisu, sami użytkownicy mają taki zmysł wiary, że wyłapują i zgłaszają, że coś jest nie tak.

 

Absolutnie nie wierzę

 

Podpytywani przez branżowe media eksperci są raczej zgodni. Szanse na sukces nowego sieciowego przedsięwzięcia oceniają sceptycznie. „Tworzy się niepotrzebne byty, które utrudniają użytkownikom życie” – stwierdził nawet w rozmowie z serwisem WirtualneMedia medioznawca Maciej Myśliwiec. Doprecyzował, że przez takie inicjatywy internauci muszą korzystać z jednego portalu, by mieć kontakt z jednymi znajomymi i drugiego, żeby mieć kontakt z innymi. Jego zdaniem dywersyfikacja treści dla użytkownika końcowego nie jest niczym dobrym. „Niezależnie od pobudek, dla których stworzono medium” – podkreślił.

 

Niestety absolutnie nie wierzę w sukces serwisów takich jak Agappe. Niestety, bo oczywiście fajnie byłoby, gdyby wciąż istniała tak łatwa do zajęcia przestrzeń na nowe społecznościówki” – przyznał Norbert Kilen, strategy director w agencji On Board Think Kong w wypowiedzi zamieszczonej w serwisie dobreprogramy.pl.

 

Może być sukcesem

 

Podobnych opinii o szansach katolickiego serwisu społecznościowego można znaleźć znacznie więcej. Ale nie wszyscy całkowicie i z góry go przekreślają. Np. w rozmowie z serwisem press.pl Monika Czaplicka z agencji Wobuzz wskazała, że serwis może być sukcesem, jeśli twórcy będą mieli świadomość, czego mogą oczekiwać, zarówno w odniesieniu do użytkowników, jak i reklamodawców. „Wiele portali tematycznych jest interesującym kąskiem dla reklamodawców. Nawet przy kilku tysiącach użytkowników i hojnych kieszeniach wiernych mają szansę funkcjonować” – prognozowała ekspertka. Jej zdaniem przyszłość Agappe.pl zależy w głównej mierze od jego promocji. Sugerowała, że efekt wirusowy może przynieść kilku zapalonych księży, którzy namówią podczas Mszy świętej wiernych do rejestracji w serwisie.

 

Oceny Moniki Czaplickiej delikatnie wskazują na jeszcze jeden aspekt całej sprawy. Rodzi się pytanie, czy Kościół dzisiaj potrzebuje takich inicjatyw, jak Agappe.pl. Ks. Potrapeluk w mediach twierdzi, że nowy serwis społecznościowy jest odpowiedzią na zapotrzebowanie. Kwestia jest jednak szersza niż tylko istnienie jednego sieciowego bytu z etykietką „katolicki”.

 

Przekaz jest bezpieczny

 

Na pierwszy rzut oka rzecz wydaje się prosta i oczywista. Istnieją przecież katolickie, (w tym stricte kościelne) czasopisma, radiostacje, telewizje, strony i serwisy internetowe. Nikt nie ukrywa, że ich adresatami są przede wszystkim ludzie wierzący, należący do Kościoła katolickiego. Nie jest nadużyciem określanie ich mianem „konfesyjnych”. Ich podstawowym zadaniem jest przekaz wiary z nastawieniem nie tyle na zdobywanie nowych wyznawców, ile na utwierdzanie i umacnianie już wierzących. To zadanie ważne i potrzebne.

 

Wiara religijna wymaga nieustannej pielęgnacji, wprowadzania w codzienne życie jej zasad oraz aplikowania ich do konkretnych sytuacji i okoliczności. Tradycyjne media mogą być skutecznymi narzędziami w takim procesie. Są w niewielkim stopniu interaktywne, więc ich przekaz jest bezpieczny, istnieją znikome szanse na jego zakłócenie. W ten model wpisują się również w jakimś stopniu internetowe strony i serwisy, pod warunkiem, że znacząco zostaną w nich ograniczone takie elementy, jak komentarze pod tekstami lub fora dyskusyjne.

 

Nie mają umowy z Kościołem

 

Problem w tym, że dziś jedną z najważniejszych i najpowszechniejszych form korzystania z globalnej sieci są serwisy społecznościowe. To już nie jest jakaś osobna „wirtualna” rzeczywistość, ale część zwyczajnej egzystencji miliardów ludzi na świecie. Media społecznościowe to coś więcej, niż tylko narzędzia komunikacyjne, to środowisko funkcjonowania. To oczywiste, że korzystają z nich miliony katolików. Także po to, aby głosić swoją wiarę i ją umacniać. Również w Polsce nie brak osób (duchownych i świeckich), które w mediach społecznościowych zamieszczają materiały formacyjne, a nawet podejmują pobożnościowe inicjatywy.

 

Jednak w odróżnieniu od mediów tradycyjnych, społecznościowe nie gwarantują bezpiecznego przekazu. Leżąca u ich podstaw interaktywność stwarza duże możliwości jego zakłócenia. W dodatku to właściciele narzucają reguły dotyczące publikowanych treści. To w ich rękach znajdują się skuteczne narzędzia moderacji. Nie mają umowy z Kościołem, że jego członkowie będą traktowani inaczej, niż cała reszta użytkowników. W tym kontekście zrozumiała wydaje się tęsknota niektórych środowisk kościelnych za taką przestrzenią funkcjonowania również w sieci, którą można o wiele bardziej, a nawet w pełni, kontrolować. I w której można się czuć bezpiecznie, która byłaby strefą komfortu, jakiej wielkie platformy społecznościowe nie gwarantują. Wygląda na to, że Agappe.pl jest jedną z prób zaspokojenia tej tęsknoty.

 

Przyniesie Kościołowi pożytek?

 

Czy to jest droga, która spotka się z powszechnym zainteresowaniem katolików i przyniesie Kościołowi pożytek? Czas pokaże. Dziś próby tworzenia wyłącznie katolickich stref społecznościowych w internecie kojarzą się niektórym z takimi pomysłami, jak budowane od kilkunastu lat miasto Ave Maria na Florydzie czy katolickie osiedle pod Warszawą.

 

Jest oczywiste, że wkraczając do globalnej sieci Kościół, katolicy, chcąc nie chcąc, muszą działać według panujących w niej zasad, reguł, a także w jakimś stopniu trendów i tendencji. Jedną z bardzo silnych – także w mediach społecznościowych – jest aktualnie tworzenie „baniek”, nie tylko informacyjnych, ale filtrujących pod bardzo konkretnym kątem treści, które docierają do konkretnego użytkownika. Choć twórcy Agappe.pl zapewniają, że nie chcą tworzyć kolejnej „bańki”, zamysł jednak sam w sobie mocno odpowiada „bańkowym” regułom. Jak wskazują specjaliści, istotą sieciowej „bańki” jest to, że do użytkownika docierają tylko takie treści, które odpowiednie algorytmy (stworzone przez konkretnych ludzi) określiły jako zbieżne z jego światopoglądem oraz zainteresowaniami.

 

Warto jednak zapytać, czy akurat w tej kwestii członkowie Kościoła obecni w internecie nie powinni iść zdecydowanie pod prąd. Bo czy katolicy zamknięci w bezpiecznej internetowej „bańce” wypełnią powierzoną im przez Chrystusa misję głoszenia Ewangelii aż po krańce świata? Także w globalnej sieci?

 

Ks. Artur Stopka

Czy jest możliwa wysoka jakość dziennikarstwa w social mediach? – zastanawia się ks. ARTUR STOPKA

Wydawać by się mogło, że media społecznościowe, gromadzące w jednym „miejscu” miliony ludzi, to idealne środowisko dla uprawiania tzw. jakościowego dziennikarstwa. Rzeczywistość okazuje się bardziej skomplikowana.

 

Już św. Paweł Apostoł przekonał się, że nie wystarczy znaleźć zebrane w jednym punkcie tłumy odbiorców, lecz trzeba jeszcze, aby byli oni zdolni właśnie tu i teraz przyjąć proponowane im treści. Bez tego, ani rusz.

 

Sytuacja dziennikarzy w social mediach trochę przypomina to, co się zdarzyło, gdy Apostoł Narodów na Akropolu postanowił mówić o Zmartwychwstaniu Jezusa. Ci, którzy początkowo sprawiali wrażenie, że są skłonni go słuchać, nagle powiedzieli „stop”. „Posłuchamy cię innym razem” – oświadczyli. Paweł przekroczył pewien próg, za którym jego przekaz nie trafiał, między innymi dlatego, że nie sprzyjały temu okoliczności. Wygląda na to, że coś podobnego odnosi się do obecności dobrego, jakościowego dziennikarstwa w mediach społecznościowych sensu stricto.

 

Nie klikają

 

Od jakiegoś czasu sporo jest prognoz zapowiadających zmierzch dziennikarstwa profesjonalnego, uprawianego w dotychczasowym kształcie. Apokaliptyczne wizje końca tego zawodu jako jedną z przyczyn wskazują gwałtowny rozwój i upowszechnienie nowych technologii. Możliwości, jakie otrzymują dzięki nim dotychczasowi odbiorcy efektów dziennikarskich wysiłków, miałyby skutecznie wyeliminować potrzebę wysokiej jakości materiałów u większości z nich.

 

Niebagatelną rolę w eliminowaniu zapotrzebowania na środki społecznego przekazu w ich tradycyjnym rozumieniu, jako źródła wiedzy o świecie (a także rozrywki), zdaniem części komentatorów i analityków odgrywają tzw. media społecznościowe. To z nich użytkownicy internetu mogą czerpać newsy, komentarze, opinie itp. Dostają je zarówno w postaci autorskich postów innych użytkowników, jak i w postaci linków do dostępnych w sieci profesjonalnych materiałów dziennikarskich. Wiadomo jednak, że – łagodnie mówiąc – nie wszyscy klikają w odsyłacze. Znacząca część zadowala się np. wyświetlanym na tablicy Facebooka tytułem profesjonalnego materiału. Nie klika w niego.

 

Mają potencjał

 

Możliwe jest jednak inne spojrzenie na problem relacji między jakościowym dziennikarstwem. „Dziennikarstwo nie umiera, a przechodzi prawdziwą cyfrową rewolucję” – pisał ponad dwa lata temu Sebastian Matyszczak w serwisie spidersweb.pl. Taki tytułowy wniosek wyciągnął z analizy opublikowanego przez Nieman Lab zestawienia prognoz dotyczących dziennikarstwa w roku 2019. Przekonywał, że branża dziennikarska, choć zmaga się z wieloma problemami często natury egzystencjalnej, jest jedną z tych, które we współczesnym świecie technologii, mają największy potencjał. Rodzi się jednak pytanie, czy social media to jedna z platform, na których da się uwidocznić ten potencjał? Czy jednak stanowią one dla dziennikarstwa przede wszystkim zagrożenie?

 

Szukając odpowiedzi na powyższe pytania trzeba sprecyzować, co rozumie się pod pojęciem „media społecznościowe”. Radek Skowron na swojej stronie zwrócił niedawno uwagę, że dziś zakres przedsięwzięć określanych tym terminem wydaje się szeroki. Jako „społecznościówki” opisywane są nawet niektóre serwisy sprzed Facebooka. Mniej lub bardziej słusznie.

 

Nie jest niezbędna

 

Po czym poznać media społecznościowe sensu stricto? Po tym, że umożliwiają tworzenie społeczności – gromadzenie użytkowników. Jak podpowiada Wikipedia, „to media służące do interakcji z wykorzystaniem rozbudowanego zestawu narzędzi komunikacyjnych”. Interakcja jest tu pojęciem kluczowym. Drugą istotną cechą rozpoznawczą social mediów jest to, że efekty aktywności poszczególnych członków społeczności mogą oglądać (obserwować) użytkownicy serwisu. Jak zauważył Radek Skowron, tak dzieje się to na Facebooku, na Instagramie, na LinkedInie czy na Twitterze.

 

Czy cyfrowa przestrzeń oparta na zasadzie interakcji, jest dogodnym miejscem do uprawiania dobrej jakości dziennikarstwa? Nie za bardzo. Istotą dziennikarstwa jest zbieranie i upublicznianie informacji o wydarzeniach, ludziach, problemach, a nie wchodzenie w bezpośrednią interakcję z ich odbiorcami. Jeśli dochodzi do interakcji, to jest ona skutkiem dotarcia przekazu, ale nie jest niezbędna.

 

Jest miejsce

 

Co prawda np. na Facebooku zdarzają się użytkownicy, którzy zamieszczają systematycznie treści, które można uznać za jakościowe dziennikarstwo, jednak wykorzystują oni to narzędzie w sposób odbiegający od pierwotnych założeń, zamieniając swój profil lub stronę w rodzaj bloga. Czyli coś, co niektórzy również zaliczają do mediów społecznościowych. Podobnie, jak zaliczają do nich platformy typu YouTube czy te, które umożliwiają publikację podcastów.

 

W czym problem? W tym, że choć istnieją w nich możliwości interakcji użytkowników, to jednak są one mocno ograniczone w stosunku dla mediów społecznościowych w sensie ścisłym. Interakcja nie jest też naczelną zasadą ich funkcjonowania. Jest nią natomiast możliwość udostępniania własnych, przede wszystkim autorskich materiałów i dotarcia z nimi do możliwie szerokiego kręgu odbiorców. W tych sieciowych platformach wciąż króluje elementarna reguła działania tzw. mediów tradycyjnych: nadawca-komunikat-odbiorca. I – jak pokazuje rzeczywistość, to właśnie w tych, częściowo społecznościowych mediach, jest miejsce dla profesjonalnego, jakościowego dziennikarstwa. Odkryli to także niektórzy polscy znakomici dziennikarze i posługują się tym narzędziem z dużym powodzeniem.

 

Mogą być szansą

 

Warto przy okazji dodać, że niektóre ze wspomnianych platform udostępniania materiałów, dają możliwość monetyzacji kontentu, co nie jest bez znaczenia. W mediach społecznościowych sensu stricto takich możliwości zasadniczo nie ma.

 

Czy media społecznościowe mogą być platformą dla dobrego, jakościowego dziennikarstwa? Te, które są social mediami w sensie ścisłym, raczej dają tu niewielkie pole do popisu. Natomiast te, które będąc przestrzeniami sieciowymi nastawionymi przede wszystkim na udostępnianie treści, zwłaszcza autorskich, a w których znajdują się również elementy społecznościowe, z pewnością mogą być dla profesjonalnych dziennikarzy dużą szansą. Jednak jej wykorzystanie wymaga bardzo dużego zaangażowania, mnóstwo pracy i… odrobiny szczęścia.

 

Ks. Artur Stopka

 

 

Między biegunami – ks. ARTUR STOPKA o „obiektywnym dziennikarstwie”

Jacek Kurski stwierdził, że w czasach gwałtownych konfliktów politycznych, tożsamościowych, kulturowych, ideowych i cywilizacyjnych obiektywizm w mediach  jest po prostu nierealny i już nieosiągalny. Ale czy na pewno nie ma na niego zapotrzebowania w spolaryzowanym społeczeństwie?

 

Znany socjolog z Uniwersytetu Śląskiego prof. Krzysztof Łęcki prawie trzy kwartały temu na swoim fejsbukowym profilu zamieścił dużymi literami, niczym mema, interesującą poradę. „Chcesz potwierdzenia, że dobrze myślisz? Odwiedź swój ulubiony portal – albo zajrzyj do swoich znajomych z fb” – zasugerował gronu swoich znajomych. Nic nie wskazuje na to, że żartował, ponieważ swojej podpowiedzi nie opatrzył uśmieszkiem, przymrużonym okiem ani jakimkolwiek innym emotikonem.

 

Ten sam naukowiec i publicysta pół roku później podzielił się w tym samym miejscu ni to spostrzeżeniem, ni to diagnozą, ni to refleksją. „Ostra polaryzacja skutkuje rosnącym prymitywizmem” – powiadomił wszystkich, którym dane było zobaczyć jego post.

 

Choć w żadnym z tych umieszczonych w mediach społecznościowych wpisów nie ma mowy o obiektywizmie, chociaż tylko jeden odnosi się do kwestii polaryzacji, a drugi tylko pośrednio kieruje myśl ku dziennikarstwu, to jednak coś je łączy. Obydwa mogą być pomocne w szukaniu odpowiedzi dla poważnego zagadnienia, zawartego w pytaniu „Czy w spolaryzowanym społeczeństwie jest zapotrzebowanie na obiektywne dziennikarstwo?”.

 

Stan faktyczny

 

Można odnieść wrażenie, że żyjemy w czasach, w których samo pojęcie obiektywizmu, nawet w jego potocznej, słownikowej treści, okazuje się kłopotliwe. Nie jest przesadnie często obecne w codziennej egzystencji dużej części ludzi. Bywa, że nie jest też prawidłowo rozumiane. Zgodnie ze słownikową definicją obiektywizm, do „Przedstawianie i ocenianie czegoś w sposób zgodny ze stanem faktycznym, niezależnie od własnych opinii, uczuć i interesów”.

 

Jednak problem pojawia się przy określaniu „stanu faktycznego”. Okazuje się, że dość powszechnie jest on utożsamiany z czymś, co można określić jako „moją wersję” wydarzeń. Za stan faktyczny uważany jest przez wielu ich ogląd rzeczywistości. Nie zdają sobie sprawy, że jest on uwarunkowany ich emocjami, poglądami, punktem widzenia itd. Zjawisko to dotyka zarówno odbiorców mediów, jak i ich twórców i dysponentów.

 

„My” i „oni”

 

Mówiąc o polaryzacji, jako zjawisku społecznym, zwykle wskazuje się, że polega ona na wyraźnym zaznaczaniu (się) różnic, akcentowaniu skrajności w stanowiskach wobec jakiejś kwestii, przekonaniach, poglądach na jakiś temat. Przypomina się, że jej istotą jest podział dotyczący grup społecznych, ideologii, systemów. Że efektem polaryzacji są siły przeciwstawne sobie, antagonistyczne.

 

Warto jednak podkreślić aspekt polaryzacji, który nie jest szczególnie eksponowany, a wcale nie dla wszystkich oczywisty (nie każdy, kto słyszał o polaryzacji, kojarzy ją z biegunowością). Chodzi o to, że polaryzacja w sensie ścisłym to rozdzielenie elementów jakiegoś układu tylko na dwie grupy. A to prowadzi do bardzo konkretnego sposobu postrzegania rzeczywistości. Staje się ona zero-jedynkowa, czarno-biała. Istnieją w niej tylko dwie grupy – „my” i „oni”. Polaryzacja jest sposobem radykalnego upraszczania nie tylko obrazu świata, ale również relacji międzyludzkich. Niesie daleko idące skutki w polityce, w poszczególnych sferach życia społecznego, a więc także w mediach.

 

W nierealnym świecie

 

Skutkiem polaryzacji jest zapominanie, iż pomiędzy biegunami znajduje się coś jeszcze. Że rzeczywistość jest bogatsza. Wielokolorowa, nie dwubarwna. Że w każdej sprawie może istnieć i istnieje wielość poglądów, a nie tylko dwa. Że żadna społeczność nie składa się wyłącznie z „naszych” i „obcych”. Rezultatem polaryzacji jest życie i funkcjonowanie w nierealnym, sztucznie wykreowanym świecie. W rzeczywistości, w której brakuje prawdy. Obiektywnej prawdy. Takiej, która nie jest wymysłem człowieka.

 

O potrzebie uznania obiektywnej prawdy pisali polscy biskupi w 2014 r. w liście pasterskim z okazji IV Tygodnia Wychowania. Stwierdzili m. in., że współczesny świat próbuje narzucić ludziom przekonanie, iż nie ma żadnej obiektywnej prawdy, a każdy człowiek rozumie i stosuje ją na swój własny, indywidualny sposób. „Co więcej, na człowieka głoszącego istnienie obiektywnej prawdy, według której pragnie on żyć, patrzy się z podejrzliwością, a nawet z lekceważeniem” – wskazywali. Zdiagnozowali też, że w takiej sytuacji przestają obowiązywać wszelkie stałe wartości.

 

Niemożliwy i nieosiągalny?

 

Przyjmuje się wtedy, że nie ma żadnych niepodważalnych punktów odniesienia, a zatem wszystko jest niestałe i zmienne” – zauważyli polscy hierarchowie katoliccy. Przywołali też słowa św. Jana Pawła II, który stanowczo przypominał: „W sytuacji, w której nie istnieje żadna ostateczna prawda będąca przewodnikiem dla działalności politycznej i nadająca jej kierunek, łatwo o instrumentalizację idei i przekonań dla celów, jakie stawia sobie władza”. W następnym zdaniu Papież Polak przestrzegał: „Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo przemienia się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”.

 

Powyższe słowa biskupów i Papieża odnoszą się w znacznej mierze także do mediów. Wskazują, na czym polega istota obiektywizmu w dziennikarstwie. Od dawna pojawiają się głosy, że nie jest on w mediach w ogóle możliwy. W 2017 r. prezes TVP Jacek Kurski w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” stwierdził stanowczo „Nie ma żadnego obiektywnego medium”. Twierdził, że obiektywizm powstaje na nieskrępowanym zderzeniu różnych propozycji i tych ofert. Przekonywał, że ideał BBC z lat 60., oparty na założeniu, iż jakieś medium może być idealnie obiektywne, w czasach gwałtownych konfliktów politycznych, tożsamościowych, kulturowych, ideowych i cywilizacyjnych jest po prostu nierealny i już nieosiągalny. „Ludzie – i to pokazują różne badania – chcą wyboru spośród wyrazistych tożsamości” – zapewniał.

 

Istnieje obiektywnie

 

Zapewne część odbiorców faktycznie chce takiego wyboru. Ale czy wszyscy? Czy świadome polaryzowanie sfery mediów nie jest przymuszaniem części czytelników, widzów, słuchaczy, do funkcjonowania w realiach, które im nie odpowiadają? Mało tego, są sprzeczne z ich oglądem świata, z przekonaniem, że istnieje prawda obiektywna, która wcale nie jest wynikiem jakiegokolwiek wyboru.

 

Choć polaryzacja wydaje się sytuacją przez media i dziennikarzy pożądaną, ponieważ ułatwia oddziaływanie na emocje i pomaga przywiązywać ich do konkretnych gazet, stacji radiowych, kanałów telewizyjnych, serwisów internetowych czy „baniek” w mediach społecznościowych, to jednak przynosi bardzo negatywne skutki. Prof. Krzysztof Łęcki wskazał jeden z nich, nazywając go „rosnącym prymitywizmem”. Za tym określeniem kryje się obniżanie zarówno poziomu i wartości wytwarzanego w mediach kontentu, jak i zaniżanie oczekiwań oraz potrzeb odbiorców. Długotrwały brak obiektywizmu w mediach, obiektywizmu polegającego przede wszystkim na uznawaniu istnienia prawdy obiektywnej, skutkuje niszczeniem systemu wartości, zarówno w wymiarze społecznym, jak i indywidualnym.

 

Dlatego odpowiedź na pytanie „Czy w spolaryzowanym społeczeństwie jest zapotrzebowanie na obiektywne dziennikarstwo?” jest i musi być twierdząca. To zapotrzebowanie istnieje obiektywnie, niezależnie od tego, czy i w jakim stopniu jest przez dysponentów oraz odbiorców uświadomione.

 

Ks. Artur Stopka

Ks. ARTUR STOPKA: Pandemiczna etyka w mediach

Czy takie wydarzenia, zjawiska, sytuacje, jak pandemia, wpływają na etyczne podstawy funkcjonowania środków masowego komunikowania?

 

Prawie rok temu, w połowie maja 2020 roku, pojawiły się w światowych mediach doniesienia o tym, że węgierska policja wszczęła ok. dziewięćdziesiąt dochodzeń w sprawie „siania paniki”. Choć część z nich dotyczyła publikacji fake newsów, to jednak były i takie, którymi objęto krytyków władz. „Politico” podawało, że za antyrządowe posty w mediach społecznościowych węgierska policja wyprowadzała ludzi z domów nad ranem i konfiskowała ich sprzęt komputerowy. Stało się to możliwe dzięki wprowadzeniu na Węgrzech 30 marca ub. r. uzasadnianych walką z pandemią rozwiązań prawnych, które rychło skrytykowała (nie wprost) szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen oraz niemiecki minister spraw zagranicznych.

 

Węgierskie władze swoje działania uzasadniały twierdzeniem, że „wolność słowa nie może obejmować celowego szerzenia kłamstw, zwłaszcza gdy zagraża skutecznej obronie przed pandemią”. Czy faktycznie globalna epidemia może być uzasadnieniem dla ograniczania wolności w mediach? Czy władze mają prawo oczekiwać, a nawet żądać od mediów, aby prowadziły wyłącznie narrację nie tylko przychylną ich działaniom, ale również w pełni zgodną z ich przekazem? A może ludzie, którzy się mediami na różne sposoby posługują, sami powinni mieć wyczucie, co w sytuacji zagrożenia zdrowia i życia milionów ludzi można powiedzieć i napisać, a czego, kierując się zasadami etyki, po prostu upubliczniać i nagłaśniać nie należy?

 

W tle stoją pytania dotykające fundamentów. Czy takie wydarzenia, zjawiska, sytuacje, jak pandemia, wpływają na etyczne podstawy funkcjonowania środków masowego komunikowania? Nie tylko, czy faktycznie wpływają, ale również czy wpływać powinny?

 

Nie jest tajemnicą, że nawet zagorzali obrońcy bardzo szeroko pojętej wolności mówienia publicznie wszystkiego, niejednokrotnie dopuszczają w sytuacjach realnego niebezpieczeństwa dla państwa czy narodu istnienie czegoś takiego, jak „cenzura wojenna”. Teoretycznie, jak podpowiada polska wersja Wikipedii, powinna to być jedynie forma kontroli wykonywanej w okresie wojny przez wyspecjalizowane organy wojskowe w celu zapewnienia ochrony tajemnicy państwowej i służbowej w korespondencji, publikacjach i wydawnictwach. Historia pokazuje, że praktyce sprowadza się ona jednak raz po raz do wykraczającego poza tę granicę panowania władzy nad przekazem medialnym. Powinna więc budzić bardzo poważny sprzeciw motywowany etycznie. Jak często budziła w przeszłości? Czy raczej nie szukano pośpiesznie etycznych uzasadnień dla jej akceptacji, odwołując się np. do argumentów o wyborze mniejszego zła?

 

W oficjalnych rządowych narracjach dotyczących pandemii (nie tylko w Polsce) wiele jest wojennej retoryki. Nie brak takich dziennikarzy, dysponentów, właścicieli mediów, którzy uważają, że sytuacja rzeczywiście uzasadnia zmiany w etycznych podstawach ich funkcjonowania. Nie brak zwolenników stosowania w tej tematyce autocenzury, pomijania i przemilczania nie tylko opinii, ale nawet faktów, których upowszechnienie w ich przekonaniu mogłoby zaszkodzić skutecznej walce z koronawirusem.

 

Są jednak i tacy, którzy zwracają uwagę na nieadekwatność oczekiwanych/żądanych przez rządzących medialnych ograniczeń (a cóż dopiero samoograniczeń) w zestawieniu z faktycznym zagrożeniem. A już kompletnie odrzucają, jak bezpodstawne, wyłączenie spod krytyki i oceny antycovidowych działań władz. Ostatnio przekonaliśmy się, że takie roszczenia rządzący wysuwają nie tylko, jak wspomniano wyżej, na Węgrzech, ale również w naszym kraju. I – co ważne – pojawia się w tych kwestiach argumentacja odwołująca się do etyki. Tak właśnie stało się w gorąco dyskutowanej sprawie programu „Warto rozmawiać”, wyemitowanego 12 kwietnia br. na antenach TVP3 i TVP1. Po głośnej interwencji jednej członkini Rady Mediów Narodowych Komisja Etyki TVP w ciągu zaledwie kilku dni od emisji ogłosiła, że zostały w nim naruszone „Zasady Etyki dziennikarskiej obowiązujące w Telewizji Polskiej”.

 

W dostępnym na stronach telewizyjnego Centrum Informacji komunikacie można przeczytać, że we wspomnianym programie zaprezentowano wyłącznie głosy krytyczne wobec podejmowanych działań w walce z pandemią. Co więcej, w komunikacie znalazło się swoiste pouczenie mówiące, że dochowanie zasad rzetelności dziennikarskiej „jest szczególne ważne w czasie, gdy ludzie walczą o zdrowie i życie i gdy tak wielu widzów, w oparciu o wiedzę z audycji telewizji publicznej może podejmować decyzje odnoszące się do własnego zdrowia, a w szczególności szczepień czy zachowania zasad profilaktyki”.

 

Jakby tego było mało, TVP uznała, że orzeczenie Komisji Etyki „stworzyło nowy kontekst moralno-prawny” programu, co skutkuje rozpoczęciem rozmów Telewizji i producenta dotyczących „warunków utrzymania audycji w przyszłej ofercie nadawcy publicznego”. W praktyce program przestał się pojawiać na antenie. Jak twierdzą niektórzy komentatorzy, był jedynym, w którym w publicznej telewizji pojawiły się krytyczne głosy dotyczące zmagań władz z koronawirusem. Czy faktycznie sytuacja zdrowotna w Polsce wymaga, aby jego twórcy w imię etycznych zasad włączyli autocenzurę i włączyli się w chór powielający oficjalną rządową narrację? Czy dopuszczenie nieskontrowanej krytyki rzeczywiście stworzyło „nowy kontekst” programu w sferze moralnej?

 

Wiadomo przecież, że są Polsce całe, wcale liczne, grupy osób, które patrzą na sprawę pandemii zupełnie inaczej niż obecnie rządzący. Nie chodzi tylko o tych, którzy w ogóle negują istnienie zagrożenia ze strony covid-19. Są również tacy, wśród nich również specjaliści w dziedzinie medycyny, którzy – z różnych powodów – krytycznie oceniają działania władz w walce z wirusem. Wystarczy zajrzeć do internetu, aby się o tym przekonać. Odmienne od oficjalnej narracje istnieją i mają się całkiem dobrze. Co prawda – jak donosiły w zeszłym roku media – na Węgrzech represje spotykały tych, którzy zamieszczali w serwisach społecznościowych krytyczne posty dotyczące posunięć władz w przeciwdziałaniu koronawirusowi, ale w Polsce nic takiego się nie dzieje. Dlaczego więc dopuszczenie innych spojrzeń na sprawę w mediach publicznych miałby mieć szkodliwy wymiar etyczny i moralny?

 

Rzadko w dyskusjach o wolności słowa przypomina się elementarne zasady, które w tej kwestii sformułował św. Jan Paweł II. Tymczasem on (za Norwidem) rozróżniał wolność słowa od wolności mówienia wszystkiego, człowiekowi ślina na język przyniesie. Jako moralne kryterium wolności słowa wskazywał nie tylko prawdę, ale również sposób i cel jej podawania. „Niewielki będzie pożytek z mówienia i pisania, jeśli słowo będzie używane nie po to, aby szukać prawdy, wyrażać prawdę i dzielić się nią, ale tylko po to, by zwyciężać w dyskusji i obronić swoje – może właśnie błędne – stanowisko” – powiedział przed laty. Ta zasada jest niezmienna i nie może ulegać modyfikacjom, a tym bardziej zawieszeniu, nawet w takich sytuacjach, jak światowa epidemia. Powinni mieć tego świadomość wszyscy dysponenci mediów i dziennikarze.

 

Ks. Artur Stopka

Spieniężanie zaufania – ks. ARTUR STOPKA o udziale dziennikarzy w reklamie

Wydawałoby się, że coś takiego w ogóle nie powinno mieć miejsca. A jednak lista polskich dziennikarzy, którzy pojawili się w reklamach w ciągu ostatnich kilkunastu lat, jest całkiem długa. Jest więc problem czy go nie ma?

 

Niewykluczone, że za dziesięć, piętnaście lat zjawisko, które dziś jeszcze drażni i niepokoi część odbiorców oraz środowisko medialneo, okaże się czymś czymś powszechnie praktykowanym i nikt się nie będzie zastanawiał nad jego konsekwencjami. Być może obecność dziennikarzy w reklamach stanie się równie akceptowalna, jak obecność w nich aktorów czy celebrytów. Jednak zanim do tego dojdzie, warto się przyjrzeć sprawie.

 

Temat nie jest nowy. W Polsce budzi dyskusje od kilkunastu lat. Upowszechniane są w tej materii wypowiedzi ekspertów i rozmaitych gremiów. Równocześnie raz po raz pojawiają się nowe przypadki i formy zaangażowania czynnych dziennikarzy w działalność reklamową. Co warte zauważenia, historia pokazuje, iż niejednokrotnie dochodzi do nich przy mniej lub bardziej milczącej akceptacji ze strony właścicieli i dysponentów mediów, w których uprawiają oni swój zawód. Zdarzało się również, że w tym samym medium w stosunku do poszczególnych osób różnie traktowano problem – w odniesieniu do jednych potępiano, w odniesieniu do drugich – bagatelizowano.

 

Udział znanego dziennikarza lub dziennikarki w reklamie jest spieniężeniem pewnego kapitału, który zdobyli oni wykonując swój zawód – pracując w szeroko pojętej sferze informacyjno-publicystycznej w telewizji, radiu, prasie czy w internecie. Tym kapitałem jest zaufanie odbiorców. Wynika ono nie tylko z częstego pojawiania się nazwiska, głosu, wizerunku dziennikarza/dziennikarki w świadomości widza, słuchacza, czytelnika. Dlatego obecność dziennikarza w reklamie ma zdecydowanie inny charakter niż obecność w niej nawet najbardziej topowego aktora czy słynnej aktorki.

 

Zaufanie to wynika w dużej mierze m. in. ze sposobu, w jaki konkretne osoby swoje dziennikarskie zadania wykonują. Ale nie tylko. Także – o czym nie można zapominać – z tego, w jaki sposób i z jaką intensywnością są przez swoich przełożonych, właścicieli/dysponentów mediów promowane. Nie jest tajemnicą, że przy odpowiednio długim i konsekwentnym lansowaniu „gwiazdą” dziennikarską, kimś popularnym i rozpoznawalnym, mogą zostać osoby wcale nie wyróżniające się dziennikarskim profesjonalizmem, czy choćby charyzmą. Bycie „znanym dziennikarzem” czy „znaną dziennikarką” w takich sytuacjach zawdzięczają nie tyle sobie, ile instytucji medialnej, która – z rozmaitych powodów – odrobiła za nich dużą część pracy.

 

Oczywiście, w rozmaitych dziennikarskich „kodeksach etycznych” można znaleźć jasno sformułowane zakazy udziału dziennikarzy w reklamach. Życie pokazuje jednak, że deklarowane zasady to jedno, a stosowanie ich w praktyce, to coś zupełnie innego. Pozostaje jednak zawsze wymiar osobistej, moralnej odpowiedzialności dziennikarza, który decyduje się zdyskontować i zamienić na materialną, dodatkową korzyść, uzyskany kapitał rozpoznawalności, sławy, prestiżu, poważania, szacunku, autorytetu, a przede wszystkim zaufania.

 

Scott Galloway w książce „Wielka czwórka. Ukryte DNA: Amazon, Apple, Facebook i Google” opisuje m. in. „lejek marketingowy”. Zwraca uwagę, jak wielkie znaczenie ma w nim najwyższa warstwa, czyli etap docierania produktu do świadomości. Galloway z fascynacją pokazuje, że to Facebook w ostatnich latach ów „szczyt lejka” zagarnął i przekonuje, że nie może się z tym serwisem społecznościowym równać żaden inny kanał reklamowy. Jednak mechanizm, który opisuje on w odniesieniu do znajomych z Fb, ma również zastosowanie w odniesieniu do udziału w reklamach popularnych dziennikarzy.

 

Rzeczy, których się dowiadujemy z mediów społecznościowych, zwłaszcza z zależnego od Facebooka Instagramu, kreują w nas pomysły i pragnienia. Znajoma zamieszcza swoje zdjęcie z Meksyku w sandałach J.Crew albo zdjęcie, na którym pije koktajl Old Fashioned na dachu Soho House w Stambule, a my chcemy posiadać te same przedmioty albo przeżywać te same doświadczenia” – wyjaśnia w swej głośnej na całym świecie publikacji profesor Stern School of Business na Uniwersytecie Nowojorskim. Kluczowe w zrozumieniu tego mechanizmu jest słowo „znajoma/znajomy”. Znany dziennikarz, goszczący w naszej świadomości w sposób systematyczny za pośrednictwem mediów, zaczyna być traktowany w kategoriach „znajomy”. Czasami ten mechanizm znajduje wyraz w zaskakującej formie. Np. całkiem sporo ludzi odruchowo mówi (lub odczuwa impuls, by powiedzieć) „Dzień dobry”, gdy znany im wyłącznie z ekranu telewizora dziennikarz wchodzi do wagonu albo restauracji. To się może wydawać zabawne, ale pokazuje miejsce popularnych osób ze świata dziennikarskiego w ludzkiej świadomości.

 

Ten mechanizm, wsparty zaufaniem, o którym była mowa wyżej, może być bardzo skuteczny w sferze opisanej przez Gallowaya. Pytanie jednak, czy jest to wobec odbiorcy uczciwe. Czy nie mamy do czynienia z poważnym nadużyciem (czasami tak naprawdę niezasłużonego) zaufania? Chcemy wierzyć w to, co mówią dziennikarze. Zakładamy, że są szczerzy i nas nie okłamują, gdy pojawiają się w programach, audycjach albo gdy piszą teksty w ramach swoich zajęć zawodowych. Bez tego założenia musielibyśmy wszystkich traktować jak wynajętych propagandystów. Jak z moralnego puntu widzenia wygląda wykorzystywanie tego „zawierzenia” odbiorców w innej dziedzinie i zamienianie go na gotówkę?

 

Szczególnie nieprzyjemnym, ale też niebezpiecznym przypadkiem nadużycia zaufania do dziennikarza są reklamy, które udają programy telewizyjne, audycje radiowe lub opiniotwórcze teksty, jeśli są sygnowane nazwiskiem kogoś, kto na co dzień prowadzi w ramach swej pracy zawodowej bardzo podobną działalność. Mieliśmy w Polsce przykłady dość drastycznych nadużyć pod tym względem i niepokojące jest, że dopiero bardzo silna presja skłoniła twórców takich reklam do w miarę wyraźnego zaznaczenia, że odbiorca ma do czynienia z lansowaniem produktu, a nie z kolejnym dziennikarskim wystąpieniem i niezależną o nim opinią.

 

Wiele lat temu popularny wówczas polski dziennikarz swój udział w reklamie herbaty uzasadnił stwierdzeniem „Niezależny dziennikarz to także dziennikarz niezależny finansowo”. Na pozór brzmi to sensownie. W rzeczywistości jest próbą otwarcia drzwi do swoiście rozumianego sponsoringu konkretnych dziennikarzy przez konkretne firmy lub… instytucje (np. ugrupowania polityczne). Tego typu próby wciąż są powtarzane w różnych odsłonach. Mamy w nich do czynienia z dość przewrotnym traktowaniem „niezależności”.

 

Popularni dziennikarze coraz częściej stają się celebrytami. To połączenie dodatkowo komplikuje problem dziennikarskiej obecności w przekazie reklamowym. I stwarza niebezpieczeństwo, że za jakiś czas, zarówno odbiorców, jak i środowisko ludzi mediów przestanie drażnić i niepokoić pojawianie się w reklamach popularnych dziennikarskich nazwisk. I nawet nie trzeba będzie wymyślać jakichś wzniosłych uzasadnień.

 

Ks. Artur Stopka

KS. ARTUR STOPKA: Hamlet nago i media publiczne

Może więc, zamiast poświęcać czas i siły na dywagacje, jak po raz kolejny próbować „upubliczniać” media państwowe, warto się na poważnie zastanowić, w jaki sposób zbudować w polskim społeczeństwie szeroką świadomość rzeczywistej potrzeby istnienia mediów wypełniających misję publiczną.

 

Zmarły w 1981 roku polski aktor i pedagog Eugeniusz Fulde oświadczył kiedyś: „Proszę państwa, my możemy Hamleta nago, na strychu, przy świeczce wystawić, ino po co?”. Odnoszę wrażenie, że ta anegdota może całkiem dobrze pasować do zainicjowanej przez Jana Pawlickiego, a podjętej przez kolejnych publicystów, dyskusji na temat mediów publicznych, ze szczególnym uwzględnieniem „odbudowy TVP”. Oczywiście, można mnożyć pomysły na przekształcenie Telewizji Polskiej po odejściu jej obecnego prezesa. Tylko czy warto w ogóle się do tych przekształceń zabierać?

 

Przede wszystkim trzeba zadać pytanie, co to są „media publiczne”. Okazuje się, że tak często przywoływane pojęcie wcale nie jest jednoznacznie zdefiniowane. A gdy polski odbiorca spróbuje taką definicję znaleźć (w internecie, oczywiście), to najpewniej wyląduje w haśle z Wikipedii, zatytułowanym „Nadawca publiczny”, z którego dowie się, że to „radio, telewizja i inne media stanowiące własność skarbu państwa”.

 

Jeśli dotrze do drugiego akapitu, przeczyta, że „nadawca publiczny”, to środek masowego przekazu ustawowo zobowiązany do szerzenia tzw. społecznej misji programowej, ponieważ generowanie zysków nie jest jego podstawowym zadaniem. „Dlatego też ramówki nadawców państwowych zawierają m.in.: programy kulturalne, magazyny przeznaczone dla mniejszości narodowych i etnicznych oraz magazyny religijne” – objaśni go główne dziś źródło „encyklopedycznej” wiedzy dla milionów ludzi na świecie. Co ciekawe, Wikipedia w polskiej wersji od razu zastrzega, że takie zaliczane do „misyjnych” programy są obecne także w innych, komercyjnych mediach.

 

Przesłanie zawarte w przytoczonej wyżej sieciowej notatce jest proste: chodzi o media państwowe. I to jest pierwszy punkt wart zaakcentowania w toczącej się ostatnio dyskusji. Dotyczy ona tak naprawdę przyszłości mediów będących w gestii państwa. I tego, co państwo ma prawo, a co powinno ze swoimi mediami zrobić. Oczywiście, można konstruować rozmaite pomysły, jak np. fundacja, które pozornie by te media „odpaństwowiły”. Jednak w przedstawionej przez Jana Pawlickiego koncepcji to państwo nadal pozostaje ich dysponentem i źródłem utrzymania.

 

Postawienie jasno kwestii państwowości mediów nazywanych potocznie publicznymi zmienia perspektywę rozważań nad ich przyszłym kształtem. I przenosi ją na inny poziom. W aktualnej (trwającej od dziesięcioleci) sytuacji sposób funkcjonowania tych mediów zależy od sił, które przejmują struktury państwowe. Można to nazywać „łupem politycznym”, ale w świetle obecnych rozwiązań państwowe media stają się po prostu jednym z narzędzi wykonywania władzy dla każdej kolejnej ekipy przejmującej odpowiedzialność za kraj. To kolejne większości parlamentarne i rządy decydują, w jaki sposób się tym narzędziem posłużą. Komu pozwolą z niego skorzystać, a komu nie. W jakim stopniu będą realizować tzw. misję mediów publicznych i jak ją zechcą rozumieć. To, co się stało w ostatnim pięcioleciu np. z TVP doszło do skutku, ponieważ po prostu mogło się stać.

 

Nie ma w Polsce żadnych mechanizmów, które by uniemożliwiały rządzącym posługiwanie się państwowymi mediami w dowolny sposób. Mogą starać się naśladować BBC, upowszechniać tzw. kulturę wysoką i produkować ambitne treści, ale tak samo mogą zamienić je w tubę propagandową i miejsce zaspokajania niewygórowanych potrzeb konkretnej grupy odbiorców. Wybór należy do tego, kto akurat dzierży władzę. I do nikogo innego. Tak to mamy skonstruowane i jakiekolwiek liftingi obowiązujących zasad niewiele tu zmienią.

 

Przez minione cztery lata byłem członkiem Rady Programowej przy jednym z oddziałów terenowych TVP. Nawet na tym niewielkim odcinku łatwo można było dostrzec, że rozmaite społeczności, zainteresowane skorzystaniem z prerogatyw, jakie niesie przypisana państwowym mediom „misja” (z wydawałoby się silnym Kościołem katolickim włącznie), w istocie znajdowały się w pozycji petenta, zależnego całkowicie od dobrej woli i zainteresowania ze strony telewizyjnych decydentów.

 

Nie ma w praktyce sposobu, aby którakolwiek społeczność mogła wyegzekwować uwagę i czas antenowy, do których powinna mieć tak czy inaczej uzasadnione prawo. Nie ma też żadnego skutecznego instrumentu nie tylko publicznego rozliczania mediów państwowych z wypełniania przez nie „misji”, ale nawet rzetelnej publicznej kontroli. Wszystkie instytucje, które mogłyby próbować taką rolę spełniać, są w istocie ciałami politycznymi (ze wspomnianymi Radami Programowymi włącznie – 2/3 ich składu ustalają siły polityczne).

 

Czy w świetle powyższych uwag pytanie o sensowność jakichkolwiek przekształceń obecnie istniejących mediów państwowych, nazywanych publicznymi, nie brzmi aktualnie? Czy minione ponad trzy dekady nie pokazały dobitnie, że tego rodzaju działania nie przynoszą efektu? Co więcej, czy nie udowodniły, że zainteresowanych tymi przeróbkami jest niezbyt wielu, nie tylko po różnych stronach politycznej barykady, ale również po różnych stronach ekranu czy mikrofonu? Czy w tle myślenia o tych mediach nie dominuje ideologia? Nawet inicjujący dyskusję tekst Jana Pawlickiego już w tytule odwołuje się do ideologicznego spojrzenia.

 

Oczywiście, trudno zaprzeczyć, że w dobrze funkcjonującym społeczeństwie i dla dobrze funkcjonującego społeczeństwa media faktycznie i w pełni realizujące misję publiczną, są potrzebne. Jednak ci, którzy to rozumieją, wydają się być dziś w Polsce zdecydowaną mniejszością. I dopóki nią będą, szanse na zaistnienie mediów faktycznie zasługujących na określenie „publiczne” są znikome.

 

Dodatkowy problem tkwi w tym, że syzyfową pracą wydają się próby stworzenia ich w naszej Ojczyźnie na bazie dotychczas istniejących mediów państwowych. Mediów, które mają korzenie zapuszczone głęboko w PRL. Niestety, ich historia po roku 1989 zdaje się potwierdzać zawarte w Ewangelii stwierdzenie, że złe drzewo nie może wydać dobrych owoców. Mimo najlepszych chęci i sporych wysiłków sadowników.

 

Może więc, zamiast poświęcać czas i siły na dywagacje, jak po raz kolejny próbować „upubliczniać” media państwowe, warto się na poważnie zastanowić, w jaki sposób zbudować w polskim społeczeństwie szeroką świadomość rzeczywistej potrzeby istnienia mediów wypełniających misję publiczną. Dopiero wtedy, gdy wystarczająco wielu odbiorców będzie odczuwało niezbędność takich mass mediów, ich zaistnienie stanie się możliwe. Być może kosztem istnienia mediów państwowych, tego nie wiadomo. Czas pokaże. Dopóki taka świadomość się nie ukształtuje, kolejne propozycje „odbudowy TVP” i innych mediów publicznych mnie będą się kojarzyć z próbami wystawienia Hamleta nago, na strychu i przy świeczce.

 

Ks. Artur Stopka

Jest potencjał – ks. ARTUR STOPKA o „mediach katolickich”

Opracowany przez Katolicką Agencje Informacyjną raport „Kościół w Polsce” został opublikowany 5 marca br. Znalazła się w nim część poświęcona „Mediom katolickim”. Podczas jej lektury można odnieść wrażenie, że choć wspólnota katolicka w naszej Ojczyźnie nie należy w tej sferze do potęg, to jednak trudno ją zaliczyć do „ubogich krewnych”. Raport daje poczucie sporych możliwości. Rodzi jednak pytania o stopień ich wykorzystania.

 

Niejako „przy okazji” (i najprawdopodobniej w sposób niezamierzony) raport KAI (można go przeczytać TUTAJ) przypomina o problemie, który nie tylko w Polsce był już wielokrotnie sygnalizowany. Chodzi o nieprecyzyjność samego pojęcia „media katolickie” i nieostre kryteria, według których poszczególne czasopisma, rozgłośnie, stacje telewizyjne lub serwisy internetowe są do nich zaliczane. Właśnie tymi dwoma słowami „Media katolickie” zatytułowano w raporcie część o środkach przekazywania treści i międzyludzkiej komunikacji, po czym zamieszczono w niej m. in. miesięcznik „Znak”, o którym jego redaktor naczelna mówi, że „nigdy nie był pismem ściśle katolickim” oraz Polsat Rodzina, którego szef również zastrzega, że „nie jest kanałem stricte konfesyjnym, ale przede wszystkim rodzinnym”.

 

Być może jakimś porządkującym nieco tę kwestię rozwiązaniem byłoby w przyszłości wyraźniejsze wskazanie, które media są od strony formalnej własnością różnych kościelnych instytucji, które mają jednoznaczną akceptację Kościoła, a które są po prostu redagowane przez katolików, starających się za ich pośrednictwem wypełnić swoje zadanie misyjne, na które wielki nacisk w odniesieniu do wszystkich członków Kościoła (świeckich i duchownych) kładzie nacisk papież Franciszek.

 

Wygląda na to, że sama konstrukcja „medialnej” części raportu KAI odzwierciedla ugruntowany w Kościele katolickim w Polsce sposób myślenia o będących w zasięgu jego możliwości mediach. Już w leadzie, stwierdzającym, że rynek mediów katolickich w Polsce jest bardzo zróżnicowany i pluralistyczny, dzięki czemu ich oferta trafia zarówno do ludzi wierzących, jak i poszukaujących, jako pierwsze wymieniono cztery ogólnopolskie tygodniki.

 

Są to periodyki sprzedawane przede wszystkim w parafiach po niedzielnych Mszach świętych. To w ogromnym stopniu definiuje ich odbiorcę i zawartość merytoryczną. Są to czasopisma skierowane do wierzących i praktykujących, umacniające wiarę, religijność, pomagające prowadzić życie zgodne z głoszonymi przez Kościół zasadami. Chociaż są one dostępne także w kolportażu pozaparafialnym, to jednak nie tam wydawcy upatrują swych głównych czytelników. Obrazowo można powiedzieć, że widać w nich nastawienie raczej na troskę o te owieczki, które wciąż są w stadzie, niż o te, które zagubiły się lub brykają gdzieś po obrzeżach Kościoła. W jeszcze mniejszym stopniu zajmują się „łowieniem ludzi”, które jako zadanie apostolskie wskazywał Jezus Szymonowi-Piotrowi.

 

Żeby było jasne – zadanie, które wykonują wspomniane tygodniki jest bardzo ważne. Jezus stawiał również tę misję przed Szymonem-Piotrem, polecając mu: „Ty ze swej strony utwierdzaj twoich braci”. Byłoby nierozsądne zakładanie, że szukanie zaginionych owieczek i przyprowadzanie nowych jest równoznaczne z pozbawieniem opieki i pożywienia tych, które trwają w stadzie. Takie periodyki są Kościołowi w Polsce bardzo potrzebne. Pytanie jednak, czy to one już w nieodległej przyszłości, okażą się jego głównym narzędziem medialnym.

 

W wypowiedziach cytowanych w poświęconej mediom części raportu „Kościół w Polsce” bardzo często dostrzec można świadomość rosnącej potrzeby obecności w świecie cyfrowym. Przejawem tych tęsknot jest nie tylko fakt omawiania w raporcie czterech tygodników od razu z ich internetowymi przybudówkami, ale także fakt umieszczenia „największych katolickich portali” na trzecim miejscu, zaraz po zaprezentowaniu samej Agencji i jej sieciowego aneksu.

 

Przedstawione w raporcie dane, w połączeniu z opublikowanymi niedawno w jednym z serwisów o mediach informacjami na temat malejącej oglądalności katolickich witryn oraz w zestawieniu z niektórymi zamieszczonymi w opracowaniu wypowiedziami pokazują, że do odtrąbienia sukcesu na tym polu przez wspólnotę katolicką w naszym kraju jest jeszcze daleko. Można odnieść wrażenie, że duża część istniejących serwisów rywalizuje między sobą o tę samą lub zbliżoną grupę odbiorców, dość dobrze zakorzenionych w Kościele.

 

W sferze deklaracji niektóre portale internetowe wyrażają chęć docierania również na obrzeża, na peryferia, do zniechęconych, wątpiących i poszukujących. Jednak, jak przyznał jeden z szefów omówionych w raporcie internetowych dzieł, nie za bardzo im to wychodzi. W tle tej kwestii jest sprawa wielkiej wagi, a mianowicie docieranie z katolickimi treściami do młodych. Gołym okiem widać, że niemal wcale nie ma ich w polskich świątyniach na niedzielnych Mszach świętych. Wydawałoby się, że oprócz szkolnej katechezy to właśnie internet jest właściwą drogą. W świetle raportu KAI nic jednak nie wskazuje na to, aby w znaczącym stopniu i skutecznie była ona przez Kościół w naszej Ojczyźnie wykorzystywana. To przestrzeń do pilnego dostrzeżenia, docenienia i zagospodarowania. Teren bardzo trudny, ale dalsze lekceważenie go może przynieść w niepokojąco bliskiej przyszłości fatalne skutki.

 

Lektura „medialnej” części raportu KAI „Kościół w Polsce” prowadzić może do jeszcze jednego wniosku dotyczącego niedoceniania. Chodzi o będącą w gestii katolików radiofonię. Czterdzieści cztery stacje, pokrywające swym zasięgiem praktycznie cały kraj, to – przy odpowiednim skoordynowaniu i wykorzystaniu – naprawdę licząca się siła przekazu i możliwość dotarcia do ogromnej grupy odbiorców. Czy jest ona w sposób efektywny wykorzystana? Kto od czasu do czasu przegląda wyniki słuchalności stacji radiowych w naszym kraju ma świadomość, że trudno tu o jednoznacznie pozytywną odpowiedź.

 

Z raportu wynika, że podejmowane są działania zmierzające do poprawy sytuacji, choćby przez takie inicjatywy, jak Forum Niezależnych Rozgłośni Katolickich, jednak coraz wyraźniej widoczna jest potrzeba stworzenia w kwestii katolickiej radiofonii w Polsce całościowej strategii, zwiększającej jej szanse i dyskontującej już istniejące możliwości.

 

Najnowszy raport Katolickiej Agencji Informacyjnej „Kościół w Polsce” pokazuje, że w sferze mediów wspólnota katolików w naszej Ojczyźnie ma duży i liczący się potencjał. Problemem jest jednak jego wykorzystanie, zwłaszcza tam, gdzie niezbędne jest myślenie całościowe, budowanie krótko i długofalowych strategii oraz przekraczanie partykularnych interesów poszczególnych grup. Brak szybkich, podjętych już teraz, bez zwlekania i dobrze skoordynowanych działań na tym polu w przyszłości najprawdopodobniej zostanie uznany za poważny grzech zaniedbania.

 

Ks. Artur Stopka

Okładki z konsekwencjami – ks. ARTUR STOPKA o manipulacji wizerunkami osób i symbolami

Sąd apelacyjny wydał ostateczny wyrok w sprawie okładki tygodnika „wSieci” sprzed ponad siedmiu lat. Ci, którzy ją wtedy opublikowali, przegrali. Mają przeprosić i wpłacić określoną sumę na cel społeczny.

 

Ubocznym efektem tego orzeczenia stało się ponowne jej nagłośnienie w mediach, zwłaszcza w internecie. Tysiące ludzi znów zobaczyło (wielu po raz pierwszy) fotomontaż przedstawiający redaktora naczelnego „Newsweek Polska” Tomasza Lisa w mundurze wywołującym jednoznaczne skojarzenia z SS, z zakrwawionym różańcem w ręce, z napisami „Prawie jak Goebbels” i „Nagonka na Kościół. Czy zatrzymają się, dopiero gdy zaczną ginąć księża”. Zresztą przypomniał ją sam Lis, udostępniając w mediach społecznościowych.

 

Jednak istotą wspomnianego wyroku jest wyraźne stwierdzenie, że są sytuacje, w których rozpowszechniane w mass mediach treści, w tym przedstawienia graficzne, przekraczają dopuszczalne granice ekspresji. Zmultiplikowane za pomocą środków technicznych obraz i napis mogą naruszać czyjeś dobra. W tym przypadku dobra osobiste konkretnego człowieka. I nie ma znaczenia, że jest on osobą publiczną, a w dodatku dziennikarzem i człowiekiem odpowiedzialnym za zawartość jednego z czasopism. Czasopisma, które też pod jego kierownictwem publikowało wywołujące kontrowersje okładki, używając wizerunku autentycznych osób. Wystarczy przypomnieć okładkę z kwietnia 2012 r., przedstawiającą Antoniego Macierewicza jako taliba i wielkie litery układające się w słowo „Amok”.

 

W zestawieniach uznawanych za najbardziej kontrowersyjne okładek czasopism opublikowanych w Polsce w minionych dziesięcioleciach można zobaczyć twarze wielu polityków, zarówno krajowych, jak i zagranicznych. Jest jednak niejednokrotnie kwestią trudną do jednoznacznego ustalenia, na ile intencją ich wmontowania w określone konteksty graficzne ma na celu obrażenie ich, a na ile chodzi po prostu o wyrazisty przekaz, w jaki sposób ich działania są odbierane przez część społeczeństwa, w tym przez autorów publikowanego materiału. Natomiast jako coraz bardziej uzasadnione jawi się pytanie, czy w ogóle możliwe jest, wykraczające poza subiektywny odbiór, odkrycie faktycznego zamiaru przyświecającego twórcom i dystrybutorom tego rodzaju treści medialnych.

 

W jeszcze większym stopniu aktualność tego rodzaju pytań widoczna jest w przypadku wywołujących kontrowersje okładek lub zbliżonych do nich w wymiarze wizualnym i funkcjonalnym materiałów, które odwołują się do sfery religijnej. Na podstawie jakich kryteriów ustalić, czy dwie grafiki, wykorzystujące wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej z dodatkiem maski, są rzeczywistym i zamierzonym naruszeniem uczuć religijnych?

 

Pierwszy z tych wizerunków pojawił się w roku 1994 w tygodniku „Wprost” i wywołał wtedy ogromny wstrząs. Przedstawiał Jasnogórską Ikonę, jednak twarze Maryi i Jezusa zasłaniały maski gazowe. W ten sposób na okładce zapowiadano zamieszczony w numerze raport na temat zanieczyszczenia powietrza. Po ponad dwudziestu latach to samo czasopismo stwierdziło, że materiał odnoszący się do stanu środowiska nie odbiłby się tak szerokim echem, gdyby nie okładkowe hasło „Śmierć w powietrzu” i wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej z Dzieciątkiem w maskach gazowych.

 

Drugi budzący wiele kontrowersji materiał, który wykorzystywał motyw Matki Boskiej i maski, opublikowano niedawno, tuż przed ubiegłorocznymi świętami Bożego Narodzenia. Choć faktycznie znalazł się on na drugiej stronie papierowych „Wysokich Obcasów”, to jednak funkcjonuje, jak okładka. Potwierdza to nie tylko internetowa wyszukiwarka, ale także wypowiedzi wielu osób. W tym przypadku chodzi nie o fotomontaż, lecz dzieło znanej malarki. Odwołuje się ono do wizerunków Matki Bożej kojarzonych z objawieniami maryjnymi. Postać na obrazie wyposażona została w dwa dodatkowe atrybuty – czarną parasolkę oraz związaną z pandemią maseczkę, również czarną, ozdobioną jednoznacznie dzisiaj rozumianym symbolem Strajku Kobiet. W globalnej sieci grafika upowszechniana była z dopiskiem: „Nawet Matka Boska założyła maseczkę z błyskawicą”.

 

Łatwo zauważyć, że w obydwu tych publikacjach wizerunek Matki Jezusa Chrystusa potraktowany został instrumentalnie. Chodziło o wywołanie kontrowersji i zwrócenie uwagi na konkretne treści zawarte w czasopiśmie.

 

Jednak było coś jeszcze. Obydwie były też uderzeniem we wrażliwość pewnej grupy ludzi, co ważne, niekoniecznie zaliczających się do docelowych i rzeczywistych odbiorców danego periodyku. Na ile świadomie i z premedytacją redakcje wykorzystały ich w celu nagłośnienia treści danego numeru? Jak tego rodzaju zabiegi marketingowe mieszczą się w etosie dziennikarza oraz właściciela lub dysponenta mediów? Te same pytania trzeba postawić, gdy w sposób przedmiotowy na okładkach lub w zbliżonych do nich funkcjonalnie materiałach graficznych traktowani są politycy, dziennikarze, przedstawiciele rozmaitych grup społecznych i zawodowych itp.

 

Oprócz narzędziowego wykorzystania osób lub symboli, konsekwencją tego rodzaju materiałów graficznych jest budowanie i utrwalanie w świadomości odbiorców (także tych „przypadkowych”, którzy zazwyczaj nie mają kontaktu ze stosującym zabieg tytułem medialnym) pożądanych przez redakcję skojarzeń pozytywnych (rzadziej) lub negatywnych (częściej). To kreowanie wizerunku konkretnych ludzi (jak np. w przypadku Tomasza Lisa w hitlerowskim mundurze) lub całych grup (jak w przypadku całujących się księży na okładce „Newsweeka Polska” kilkanaście lat temu). Odbywa się ono bez ich zgody, a często przy zdecydowanym sprzeciwie, ponieważ nie jest to image, z którym się identyfikują i niejednokrotnie jest po prostu całkowicie nieprawdziwy.

 

Wyrok w sprawie okładki z Tomaszem Lisem, wydany po prawie ośmiu latach od jej opublikowania, a także fakt, że zaraz po orzeczeniu on sam po raz kolejny rozpowszechnił tamten swój zmanipulowany wizerunek, pokazują, że walka z tym zjawiskiem ma sens wyłącznie w sferze uzyskiwania satysfakcji przez potraktowanych przedmiotowo i pognębienia tych, którzy decydują się na publikowanie kontrowersyjnych grafik. Przed laty ks. Józef Tischner skomentował ostre protesty paulinów z Jasnej Góry przeciwko instrumentalnemu wykorzystywaniu w mediach wizerunku Maryi. „Obrazili Matkę Boską, a przeprosić będą musieli przeora” – zauważył celnie.

 

Problem manipulowania wizerunkami osób i symbolami (nie tylko religijnymi) dzisiaj dotyczy już nie tylko publikacji w czasopismach. W dobie internetowych memów, które może anonimowo tworzyć każdy, gdy ma na to ochotę, a także coraz szerszego dostępu do technologii deepfake, walka z tym zjawiskiem będzie coraz trudniejsza. Miejmy nadzieję, że będzie jednak sprzątaniem stajni Augiasza, a nie syzyfową pracą.

 

Ks. Artur Stopka

Zdarte buty dziennikarza – ks. ARTUR STOPKA o orędziu Papieża Franciszka

„«Chodź i zobacz» (J 1, 46). Komunikować, spotykając osoby, tam gdzie są, i takie, jakie są”. To tytuł tegorocznego papieskiego orędzia w kwestiach medialnych. O co chodzi z tym spotykaniem?

 

W czasach globalnego obowiązywania „dystansu społecznego” i namawiania każdego, kto tylko może, do pracy zdalnej, tegoroczne Orędzie na 55. Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu, podpisane przez papieża Franciszka 23 stycznia, może nie tylko zaskakiwać, ale także irytować. Jak można w czasie pandemii wzywać dziennikarzy do osobistych spotkań z ludźmi i mieć pretensje, że do nich nie dochodzi? Przecież rządzący w wielu krajach nawet liczbę osób przy rodzinnym świątecznym stole mocno limitowali i ograniczali możliwość podróżowania. Cóż więc dziwnego, że dziś mnóstwo dziennikarskiej pracy odbywa się przez telefon albo przez internet?

 

Co Franciszka napadło? Przecież z innych jego wypowiedzi wynika, że świetnie zdaje sobie sprawę z globalnej epidemii. Co więcej, sam podporządkowuje się różnym ograniczeniom w kontaktach z ludźmi. Dlaczego więc zdecydował się na napisanie bardzo ciężkich słów o tym, że „Kryzys w przemyśle wydawniczym niesie niebezpieczeństwo informacji tworzonych w redakcjach, przed komputerem, w agencjach, w sieciach społecznościowych, bez wychodzenia na ulice, bez «zdzierania butów», bez spotykania osób w celu poszukiwania historii czy zweryfikowania de visu niektórych sytuacji”? Po co to biadanie o „spłaszczeniu”, o „gazetach kopiach” i rugowaniu z przekazu wywiadów oraz reportaży?

 

Istotnie najnowsze papieskie orędzie dotyczące mediów może zirytować, a nawet dotknąć. Zwłaszcza tych, którzy wciąż dziennikarstwo traktują poważnie i bronią się rękami i nogami, aby nie zostać jedynie mediaworkerami. Czy równie dotknięci poczują się właściciele i dysponenci mediów? Dobre i ważne pytanie. To przecież tak naprawdę oni decydują, czy dziennikarz będzie „zdzierał buty”, aby spotkać się z drugim człowiekiem w jego rzeczywistości, czy też co najwyżej pogada z nim za pośrednictwem sieciowego komunikatora.

 

Oczywiście „dziennikarskie” materiały tworzone przy biurku to nie sprawa pandemii. Kilkanaście lat temu głośna była historia liczącego zaledwie dwadzieścia siedem lat Jaysona Blaira, który swoje „korespondencje” dla „New York Timesa” z Teksasu czy Zachodniej Wirginii, fabrykował nie ruszając się z Brooklynu. Materiały do tekstów uzyskiwał korzystając z telefonu komórkowego i internetu. Robił dokładnie to, o czym napisał w swym orędziu Franciszek. Na pewno nie z powodu pandemii, obostrzeń czy konieczności zachowania bezpiecznego dystansu do innych. A mimo to przez pewien czas awansował. Czy nie dlatego, że jego materiały odpowiadały na „zapotrzebowanie odbiorców” i dlatego były dobrze przyjmowane przez decydentów w renomowanym, opiniotwórczym, poważnym piśmie? Ciekawe, czy na ocenę jego materiałów wpływał fakt, że minimalizował koszty ich wytworzenia rezygnując z rozliczania delegacji.

 

Papieskie orędzie zwraca uwagę na problem, który część ludzi mediów, ale też odbiorców, sygnalizuje od dawna. To jakość informacji dostarczanych przez media. Papież napisał, że w coraz mniejszym stopniu ukazują one prawdziwy stan rzeczy i konkretne życie ludzi. Tworzone bez spotkania, nie są już zdolne „uchwycić najpoważniejszych zjawisk społecznych ani pozytywnej energii, uwalniającej się u podstaw społeczeństwa”. Przede wszystkim mają się sprzedać.

 

Jest jednak problem z informacjami, którego Franciszek nie nie wyakcentował. Oprócz tego, że mają się sprzedać, mają też utwierdzić u odbiorców konkretny, zbudowany w imię jakiejś ideologii, obraz świata. Informacja jest narzędziem propagandy w niebezpiecznym stopniu.

 

Dziennikarstwo, jako opowiadanie o rzeczywistości, wymaga zdolności pójścia tam, dokąd nikt nie idzie – ruszenia się i pragnienia zobaczenia” – napisał Papież. Od razu przychodzi na myśl inne jego wezwanie, skierowane do młodych całego świata w Krakowie: „Zejdź z kanapy”.

 

Problem w tym, że internet już spowodował i nadal powoduje bardzo radykalne zmiany w ludzkiej komunikacji, a w konsekwencji w ludzkiej percepcji i myśleniu. To zmiana podobna do tych wywołanych przez wynalezienie pisma, a potem druku. To kolejny krok w zapośredniczeniu międzyludzkich kontaktów. Franciszek wzywa do spotkania z człowiekiem twarzą w twarz, ale robi to w świecie, w którym coraz bardziej kontakt bezpośredni w świadomości uczestników zrównuje się z kontaktem przez globalną sieć. Coraz więcej ludzi rozmowę przez Zooma uważa za takie samo spotkanie, jak przy stole konferencyjnym czy w kawiarni. A pandemia takie podejście umacnia i ugruntowuje. Widać wyraźnie, że Kościół ma z tym poważny kłopot.

 

Widać też, że Franciszek nie przepada za internetem. Nie tylko we wspomnianym Orędziu. W opublikowanej na początku października ubiegłego roku encyklice „Fratelli tutti” mówi wprost o „złudzeniu komunikacji”, a nawet o „pozorach kontaktów towarzyskich”. W Orędziu, zwłaszcza w odniesieniu do mediów społecznościowych, Papież namawia do bardziej umiejętnego rozeznawania i do bardziej dojrzałego poczucia odpowiedzialności, „zarówno wtedy, gdy treści są rozpowszechniane, jak i wtedy, gdy są przyjmowane”. Problem w tym, że mało kto dzisiaj uczy odpowiedzialnego korzystania z mediów (jakichkolwiek). Nie widać też, aby ich dysponenci i właściciele byli tego typu edukacją odbiorców zainteresowani.

 

W przekazie nic nigdy nie może w pełni zastąpić zobaczenia na własne oczy” – przypomniał rzecz oczywistą Franciszek. Jednak medialna rzeczywistość coraz bardziej rządzi się własnymi regułami. To według nich dziennikarz pokazuje widzom „Gabinet Owalny” w Białym Domu jakby stał na jego środku, choć faktycznie nie ruszył się z Warszawy. I według nich już za chwilę dużą część informacji produkować będzie sztuczna inteligencja.

 

Pozostaje mieć nadzieję, że mimo wszystko zawsze znajdą się dziennikarze, którzy wstaną sprzed monitora i będą „zdzierać buty” podążając na spotkanie z człowiekiem twarzą w twarz tam, gdzie on naprawdę jest. I to odbiorcy zdecydują, czy tacy dziennikarze będą mieli na nowe buty, czy też będą przymierać głodem

 

ks. Artur Stopka

Ks. ARTUR STOPKA: Dziennikarz zdalny

Zanim premier Mateusz Morawiecki zalecił, by w związku z pandemią kto tylko ma taką możliwość, pracował zdalnie, bez pojawiania się w miejscu zatrudnienia, wiele redakcji na całym świecie miesiące temu w maksymalnym stopniu wprowadziło w ten sposób działania. Obecnie coraz częściej słychać opinie, że praca zdalna może się stać w dziennikarstwie normą. Sporo wskazuje na to, że globalna epidemia przyspieszyła jedynie i umasowiła proces, który już w tym zawodzie trwał. Proces mniej lub bardziej dobrowolnej migracji dziennikarzy z redakcyjnych gabinetów, pokojów lub boksów do miejsc zamieszkania. Bo czy to będą jeszcze pełnoprawne „domy”?

 

Bez gabinetu

 

Wraz z drugą falą pandemii wróciły w sieci memy pokazujące drzwi pokojów, w których zdalnie pracują rodzice. Zestawy umieszczonych na nich odpowiedzi na najczęściej zadawane przez potomstwo pytania bywają śmieszne, jednak dają do myślenia na temat wpływu pracy zdalnej na elementarne relacje z najbliższymi. „Gabinety do pracy” nie są dzisiaj w polskich mieszkaniach zjawiskiem powszechnym. Jeśli ktoś, kto dotychczas systematycznie wychodził z domu, aby wykonywać jakieś zarobkowe zajęcie, nagle zostaje i pracuje z własnej sypialni czy „salonu”, zaburza rytm funkcjonowania całej rodziny.

 

Jeśli na to nałoży się „edukacja zdalna” dzieci, miejsce zamieszkania przestaje być bezpiecznym środowiskiem chroniącym szeroko pojętą prywatność i intymność. Różne jego wydzielone przestrzenie zaczynają być elementami infrastruktury gospodarczej (i nie tylko) kraju. W przypadku pracy zdalnej dom nieraz na bardzo długie godziny przestaje być domem, staje się przestrzenią publiczną. Taka zmiana, zwłaszcza jeśli następuje nagle i dotyczy kilku osób w rodzinie, musi rodzić konsekwencje. Także te dotyczące jakości i wartości wykonywanej w ten sposób pracy.

 

Wydajność, ale…

 

Na pozór może się wydawać, że akurat dziennikarstwo, czy szerzej, tworzenie kontentu dla mediów, to jedno z tych zajęć, które idealnie nadaje się do permanentnego wykonywania zdalnego. Nie jest to jednak wcale takie oczywiste.

 

Z opublikowanych pod koniec października br. badań Reuters Institute wynika, że w sferze mass mediów praca zdalna co prawda pozytywnie wpływa na wydajność pracowników, ale komplikuje utrzymywanie relacji z zespołem. Utrudnia budowanie i utrzymywanie relacji w zespole, a także ma negatywny wpływ na morale i spójność zespołu. Okazuje się, że za pośrednictwem globalnej sieci trudniej jest uzyskać tę samą, co w realu, w stacjonarnej redakcji, sprawność komunikacyjną, bo podczas pracy zdalnej kontakt jest ograniczony, trwa dłużej i łatwiej o nieporozumienie. Dla obecnego pokolenia dorosłych zapośredniczona komunikacja z innymi wciąż nie jest pełnoprawnym zamiennikiem dla kontaktów face to face. Być może takich umiejętności nabiorą kolejne pokolenia, dziś jednak wciąż rzeczywiste spotkanie z drugą osobą daje znacznie większe możliwości niż rozmowa przez Skype, Zooma lub inna forma kontaktu z użyciem zdobyczy techniki (również tak wydawałoby się oczywista i powszechna forma, jaką jest rozmowa telefoniczna, niesie ograniczenia).

 

Redakcyjny ekspres

 

Wyłączna praca zdalna rodzi jeszcze jeden niezwykle ważny dla działań dziennikarskich/medialnych problem. Wspomniane wyżej badania wskazały również, że jej skutkiem jest mniejsza kreatywność. Być może w redakcjach dostrzeżono ten problem dopiero teraz, ale już kilka lat temu niektórzy analitycy zwracali na to uwagę.

 

Cztery lata temu Forbes opisał badania zrealizowane przez Bena Wabera, prezesa firmy Sociometric Solutions. Szukał on związku pomiędzy efektywnością pracowników, a ich fizyczną bliskością (lub jej brakiem), analizując, w jaki sposób ludzie komunikują się. Doszedł do wniosku, że kluczem do wzrostu efektywności są tzw. zderzenia, czyli przypadkowe spotkania ludzi w firmie – w kawiarniach, na korytarzach i stołówkach lub w pokojach wypoczynkowych (chillout roomach). Według Wabera to z nich rodzą się bodźce pobudzające kreatywność. Kto kiedykolwiek był w dobrze funkcjonującej redakcji ma świadomość, że podobne mechanizmy kreatywności świetnie się sprawdzają w świecie dziennikarskim. Przy pracy wyłącznie zdalnej ten element znika. Po kawę idzie się po prostu do kuchni w swoim domu, gdzie nie ma koleżanek i kolegów gorąco nad czymś dyskutujących albo dzielących się najnowszymi plotkami. Twitter nie zastąpi redakcyjnego ekspresu do kawy.

 

Czasami człowiek

 

Z powyższych spostrzeżeń wynika, że jeśli po pandemii redakcje w ramach oszczędności każą większości załogi pracować wyłącznie zdalnie, będą mieć nie tylko problemy z utrzymaniem zwartości zespołów, ale również narażą się na spadek jakości przygotowywanych przez pracowników w domach materiałów. Dlatego eksperci przestrzegają przed wyborem w mediach (i nie tylko) wyłącznie pracy zdalnej i sugerują wprowadzenie jako reguły pracy hybrydowej. „Czasami człowiek musi, inaczej się udusi” – śpiewał Jerzy Stuhr w piosence z tekstem Jonasza Kofty. To sformułowanie znakomicie ilustruje nie tylko ludzką potrzebę zaśpiewania od czasu do czasu, ale także potrzebę chyba jeszcze bardziej priorytetową – spotkania z innymi twórcami wspólnego dzieła, jakim – w przypadku dziennikarza – jest konkretna gazeta, portal internetowy, kanał telewizyjny czy radiowy.

 

Ferdinando Giugliano w felietonie dla Bloomberga napisał na początku listopada, że praca zdalna grozi samotnością. To niebezpieczeństwo w świecie dziennikarskim poważniejsze, niż może się wydawać. Czy czekają nas mass media tworzone przez armię samotników?

 

Ks. Artur Stopka

Sztuczna inteligencja zamiast dziennikarza? – pyta ks. ARTUR STOPKA

Od kilku lat pojawiają się alarmistyczne głosy zapowiadające zastąpienie żywych dziennikarzy sztuczną inteligencją. Napięcie podkręcają takie wydarzenia, jak „wirtualny komentator sportowy” zaprezentowany przez Reutersa czy esej, napisany we współpracy człowieka i sztucznej inteligencji, który opublikował „The Guardian”. Wieńczone sukcesem eksperymenty mają dowodzić, że dziennikarstwo jako zawód uprawiany przez człowieka znalazło się w zagrożeniu. Czy faktycznie jest tak źle i pora np. zamykać kierunki dziennikarskie na wyższych uczelniach, żeby nie produkować bezrobotnych?

 

Stać się człowiekiem?

 

W serialu „Battlestar Galactica” stworzone przez ludzi inteligentne maszyny po buncie wyewoluowały i stały się podobne do swych twórców nie tylko pod względem wyglądu zewnętrznego. Niektóre z nich zostały zaprogramowane w ten sposób, że były przekonane, iż są ludźmi. A dążeniem maszyn stało się posiadanie wspólnego z ludźmi potomstwa.

 

Popularny serial sprzed kilkunastu lat pokazuje pewien dość rozpowszechniony sposób ludzkiego myślenia o sztucznej inteligencji. Według niego jest ona zagrożeniem dla człowieka, ponieważ chce nie tylko zająć jego miejsce we Wszechświecie, ale pragnie nim się stać. Być może nawet jego lepszą, wymarzoną i dotychczas dla naszego gatunku, nieosiągalną wersją.

 

Cele i kompetencje

 

Haczyk polega jednak na tym, że wciąż niewiele wiemy o sztucznej inteligencji i nasze wyobrażenia na temat jej ewentualnych planów, zamiarów, fascynacji, kompleksów, fobii są tylko projekcją naszych lęków i oczekiwań. Być może, gdy sztuczna inteligencja kiedyś się usamodzielni, ludzie w ogóle znajdą się poza sferą jej zainteresowań. Być może skupi się na kreowaniu własnego świata, w którym będziemy zupełnie nieistotnym elementem albo w ogóle nie będzie dla nas miejsca.

 

Według Stephena Hawkinga prawdziwym ryzykiem związanym z rozwojem sztucznej inteligencji nie jest to, że okaże się złośliwa, ale kompetencje, w jakie będzie wyposażona. „AI będzie świetnie radzić sobie z osiąganiem celów, a jeśli te cele nie będą spójne z naszymi, to będziemy mieli problem” – ostrzegał niespełna dwa lata przed swoją śmiercią. I tu leży istota problemu.

 

Decydują ludzie

 

Póki co jesteśmy jeszcze przed zdeklarowanym buntem sztucznej inteligencji i o jej zastosowaniu w konkretnych miejscach i dziedzinach naszej rzeczywistości wciąż decydują ludzie. To oni nadal decydują o zakresie jej funkcjonowania i o kompetencjach, w jakie jest wyposażana. Ludzie (konkretni, którym inni ludzie powierzyli kompetencje decyzyjne) wskazują cele, które sztuczna inteligencja ma osiągać. To od nich zależy, czy są one spójne z szeroko pojętym dobrem gatunku ludzkiego.

 

Mogą się w swych decyzjach kierować rozmaitymi względami. Mogą wykorzystywać sztuczną inteligencję w jakiejś sferze dla oszczędności lub zwiększenia zysku. Mogą też być motywowani jakąś ideologią, która np. pracę maszyn będzie stawiać wyżej niż pracę ludzi i przedstawiać ją jako doskonalszą. Jednak dopóki nie nastąpi wieszczona głównie w produkcjach science fiction rebelia sztucznej inteligencji i zdobycie przez nią władzy nad ludzkością, nie jest ona sama w sobie żadnym zagrożeniem dla jakiegokolwiek wykonywanego przez człowieka zawodu. To nie sztuczna inteligencja zagraża operatorom różnych urządzeń, kierowcom, maszynistom itp., choć wiele wskazuje na to, że przynajmniej niektórzy z nich znajdą się w niebezpieczeństwie utraty zatrudnienia znacznie szybciej, niż dziennikarze. To inni ludzie są tu faktycznym „zagrożeniem”. Ci, którzy są władni podjąć decyzję o zastąpieniu człowieka inteligentną maszyną.

 

Nazwisko autora

 

Internetowe boty pokazują, że sztuczna inteligencja w wielu przypadkach zręcznie podszywa się pod człowieka. Potrafi go udawać także na innych polach. Kilka lat temu głośna była sprawa napisanej przez komputer nowelki, która zdołała przejść eliminacyjny etap w konkursie literackim. Szybko jednak okazało się, że sztuczna inteligencja jej nie wymyśliła. Algorytm poukładał w zdania dane, które dostarczyli mu ludzie. Pojawiły się sugestie, że inteligentna maszyna będzie potrafiła idealnie naśladować styl rozmaitych pisarzy, także zmarłych. Ale co z tego? Nic nie wskazuje na to, aby była w stanie stworzyć niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju arcydzieło.

 

To samo dotyczy dziennikarstwa. Tego w pełni profesjonalnego, które nie bez powodu wciąż sygnowane jest nazwiskiem autora. Z pewnością już teraz da się inteligentną maszyną zastąpić ludzi w wykonywaniu części prostych rutynowych, powtarzalnych zadań wchodzących w skład pracy dziennikarza. Nie da się jednak i najprawdopodobniej nigdy nie będzie się dało powierzyć sztucznej inteligencji tej sfery dziennikarskiej profesji, która wymaga po prostu człowieczeństwa, ludzkiego podejścia do rzeczywistości, jej opisywania, pokazywania i objaśniania.

 

Odczłowieczona komunikacja

 

Właściciele mediów, którzy w przyszłości z jakichś powodów zdecydują się zastąpić w swych firmach ludzi inteligentnymi urządzeniami, wezmą na siebie ogromną odpowiedzialność za odczłowieczenie bardzo ważnej sfery ludzkiego życia – komunikacji. Już teraz firmy, które w kontaktach z klientami wysługują się botami, często nieświadomie dają do zrozumienia, jaki jest ich prawdziwy stosunek do konkretnego człowieka.

 

Istotą dziennikarstwa wciąż jest międzyludzka komunikacja. Nowe technologie sprawiły, że może ona stać się jeszcze pełniejsza, dwustronna, umożliwiając poszerzenie funkcjonującego przez dziesięciolecia modelu „nadawca-przekaz-odbiorca” o rzeczywistą rozmowę. Zastąpienie dziennikarza sztuczną inteligencją będzie świadomym zerwaniem z ideą komunikacji między człowiekiem a człowiekiem. Będzie kolejnym krokiem w czynieniu świata mniej ludzkim. Rzecz w tym, że jeśli do tego dojdzie, tę decyzję podejmą ludzie, a nie nawet najinteligentniejsze maszyny.

 

Ks.Artur Stopka

Schyłek bezstronności? – pyta ks. ARTUR STOPKA

Ostatnie protesty w Polsce pokazały, że w świecie krajowych mediów bezstronność znalazła się w odwrocie. Dlaczego? I na jak długo?

 

Ponad cztery lata temu około ćwierć tysiąca polskich dziennikarzy z całego kraju przepytano, co sadzą o styku etyki dziennikarskiej i polityki. Pytano m. in. o aktywność dziennikarzy związaną z partiami politycznymi. Spytano także m. in. o udział również w demonstracji przygotowywanej przez „organizacje społeczne walczące o wolności obywatelskie” (np. KOD, Solidarni 2010).

 

O ile w tej pierwszej kwestii zdecydowana większość odpowiedzi była negatywna, o tyle w drugiej przyzwolenie przekraczało 50 procent. Badani podkreślali, że bezstronność i obiektywizm są priorytetami w ich zawodzie, a wszystkie działania o zabarwieniu partyjnym są niedopuszczalne. Natomiast zgodę na udział w demonstracjach uzasadniali prawami obywatelskimi, których pracownik mediów przez sam fakt wykonywania właśnie tego zajęcia przecież nie traci.

 

Wyraźne napięcie

 

W świetle wspomnianej ankiety stan, jaki mamy obecnie w krajowych mediach w związku z protestami po wyroku Trybunału Konstytucyjnego, nie powinien być zaskoczeniem. Sygnalizowane wtedy bardzo wyraźnie napięcie między bezstronnością a „normalnymi aktywnościami obywatelskimi” musiało w sytuacjach ekstremalnych zaowocować jednoznacznym opowiedzeniem się zdecydowanej części dziennikarzy po którejś ze stron sporu. Nie trzeba też być szczególnie przenikliwym, aby się zorientować, z kim dana gazeta, kanał telewizyjny czy serwis internetowy dzisiaj sympatyzuje. Zresztą, to już nie kwestia „sympatyzowania”, tylko jawnego, wręcz ostentacyjnego, popierania którejś opcji. W niektórych przypadkach połączonego z powielaniem treści agitacyjnych.

 

Czy to jeszcze jest dziennikarstwo czy już propaganda? Takie pytanie jest ze wszech miar uzasadnione. Ale nie mniej uzasadnione jest również inne. Czy w sytuacji tak drastycznych podziałów w społeczeństwie i rozpalonych emocji istnieje nawet nie zapotrzebowanie, ale po prostu miejsce na bezstronne, obiektywne dziennikarstwo? I chyba najważniejsze. Czy dzisiaj dziennikarze w ogóle są w stanie zachowywać bezstronność i obiektywizm?

 

Nawet śledzenie na Tt

 

Problem nie dotyczy tylko Polski. Świadczą o tym np. ogłoszone pod koniec października br. bardzo restrykcyjne zasady dotyczące pracowników BBC. Dostali zakaz wyrażania w mediach społecznościowych osobistych opinii w sprawach dotyczących porządku publicznego, polityki lub kontrowersyjnych tematów. Także na profilach prywatnych. Co ciekawe, przygotowując nowe zasady, brytyjskie medium publiczne rozważało kwestię zachowania bezstronności w kontekście publicznego wyrażania opinii, także udziału w kampaniach i uczestniczenia w marszach lub protestach. Wytyczne dla pracowników będą dotyczyć nawet unikania stronniczości w takich obszarach jak śledzenie profili w mediach społecznościowych, lajkowanie, retweetowanie wpisów czy przekazywanie ich dalej. Zdaniem szefów BBC nie da się pogodzić bezstronności firmy ze stronniczością w działaniach jej pracowników.

 

Ilu ludzi mediów jest dzisiaj w stanie podołać takim regułom? To nie jest tylko zostawianie „legitymacji partyjnej” w szatni. To konieczność znacznego ograniczenia własnej wolności ekspresji w bardzo wielu sferach życia. Trzeba mieć mocną motywację, aby temu sprostać. Wręcz poczucie misji. Tu nie wystarczy zgoda pod presją na warunki stawiane przez pracodawcę.

 

Dziennikarzy zastąpią…

 

Z drugiej strony trzeba głośno pytać, ilu odbiorców chce dzisiaj korzystać z bezstronnych mediów? W czasach powszechnych „baniek” informacyjnych i poglądowych, umacnianych na wszelkie możliwe sposoby przez dysponentów serwisów społecznościowych, odpowiedź może być mocno dołująca dla zwolenników koncepcji, do której odwołuje się BBC. Do korzystania z nich trzeba kształcić i wychowywać. Gdzie na ziemskim globie ktokolwiek zajmował się taką edukacją na szerszą (nie mówiąc już o masowej) skalę w ostatnich dziesięcioleciach?

 

Być może mają rację ci, którzy twierdzą, że właśnie jesteśmy świadkami schyłku dziennikarstwa, jako zawodu zajmującego się tak ważnymi sferami ludzkiego życia, jak polityka, ideologie, sprawy społeczne, gospodarka itp. Możliwe, że zachowa się ono w jakichś dopuszczających bezstronność niszach, np w mediach wysoko specjalistycznych, zajmujących się nadal opowiadaniem i objaśnianiem świata dla pasjonatów i ciekawskich. Natomiast w wymienionych sferach dziennikarzy zastąpią agitatorzy i propagandyści oraz… algorytmy, aplikacje i rozbudowane oprogramowanie komputerowe, sprawnie i tanio produkujące niezbędny kontent na potrzeby każdej ze stron mniej lub bardziej wykreowanego sporu. Rezygnacja z bezstronności w mediach w sposób nieunikniony powoduje konieczność podsycania, wynajdywania, a w końcu tworzenia nowych linii i pól podziału.

 

Zawracanie kijem

 

Jesteśmy świadkami bardzo głębokich zmian w sferze międzyludzkiej komunikacji. Nie są one efektem jedynie powstania internetu i nowych mediów, choć ich zaistnienie zdecydowanie przyspieszyło pewne widoczne już wcześniej tendencje. Następuje radykalne przesunięcie w kwestii celów i zadań, którym środki komunikowania na masową skalę mają służyć. Nie są już nastawione na dobro jednostek ani zatroskane o dobro wspólne całych społeczności. Coraz wyraźniej widać, że stają się głównie narzędziem kontroli i wywoływania pożądanych zachowań. Bezstronne dziennikarstwo nie przynosi dysponentom mediów oczekiwanych przez nich korzyści.

 

Wspomniane wyżej działania BBC, nastawione na obronę bezstronności wydają się szlachetną, jednak nie gwarantującą sukcesu, próbą „zawracania Tamizy kijem”. Nawet w kraju o tak odmiennej od wielu innych miejsc na świecie (także od polskiej) kulturze medialnej widać coraz wyraźniej, że choć najprawdopodobniej przyniosą one krótkotrwały skutek, to jednak będą niezwykle trudne do utrzymania. W ostatnich latach niektórzy prezenterzy brytyjskiego nadawcy dzielili się osobistymi poglądami na Twitterze. Byli za to krytykowani. Ale czy przez zdecydowaną większość odbiorców?

 

Okrakiem na barykadzie

 

Bezstronność jest w powszechnym odbiorze synonimem nie tylko obiektywności i neutralności (kojarzona jest też ze sprawiedliwością i uczciwością), ale również braku zaangażowania. O ile są to wciąż cechy dość licznie oczekiwane od pracowników trzeciej władzy, o tyle brak zaangażowania ze strony mediów coraz częściej traktowany jest z podejrzliwością i nieufnością. Paradoksalnie to stronniczym mediom odbiorcy ufają dzisiaj niejednokrotnie bardziej niż tym, które wciąż usiłują nie opowiedzieć się po żadnej stronie. Będące aktualnie w natarciu myślenie „plemienne”, m. in. w sferze ideologii, buduje świat podzielony na „my” i „oni”, na „naszych” i „obcych”. Media, które w tym świecie zechcą stać obok, siedzieć okrakiem na barykadzie, mają niewielkie szanse przetrwania.

 

Czy kiedyś wróci w świecie mass mediów zapotrzebowanie na bezstronność? Niewykluczone. Jednak dojrzewanie do niej, do powszechnego doceniania jej wartości, może potrwać długo.

 

Ks. Artur Stopka