Ks. ARTUR STOPKA: Minionek i dziennikarstwo jakościowe

Przyszłość ambitnego, jakościowego dziennikarstwa decyduje się dzisiaj.

 

Ktoś zamieścił w portalu społecznościowym opis zdarzenia z życia rodzinnego. Napisał, że kupił swemu chodzącemu już do szkoły dziecku gazetkę o jednej z klasycznych gier komputerowych „bo lubi”. Kupił mu też pióro, bo latorośl „chce próbować pisać”. Potem, przy okazji zakupów w spożywczym, dostał „tandetną, naprawdę” figurkę Minionka, taką, jakie rozdają przy zakupach powyżej jakiejś tam kwoty. Co spodobało się najbardziej dziecku?

 

Ta prawdziwa historyjka w symbolicznym sensie pokazuje sytuację, w jakiej znalazło się dzisiaj dziennikarstwo. Z jednej strony szerokie zainteresowania i ambitne pragnienia, z drugiej zderzenie z wpychającą się wszędzie w branży tandetą, która nie tylko dominuje, ale kształtuje gusty zarówno odbiorców, jak i… samych dziennikarzy.

 

Prawo Kopernika

 

Gołym okiem widać, że tzw. dziennikarstwo jakościowe ma pod górkę. Nie jest to tylko wina internetu, choć w znacznym stopniu przyspieszył on tabloidyzację mediów i znacząco obniżył oczekiwania znacznej części odbiorców. Wpłynął przede wszystkim na samo pojęcie dziennikarstwa. W czasach, w których każdy, kto ma dostęp do globalnej sieci, może opowiadać innym o świecie i według własnego widzimisię go „objaśniać”, zapotrzebowanie na profesjonalne i mające swego rodzaju oficjalną pieczęć wypełnianie tej misji radykalnie zmalało. Uproszczona wersja prawa Kopernika-Greshama, mówiąca o tym, że gorszy pieniądz wypiera lepszy, sprawdza się w pewien sposób również w świecie mediów i ich zawartości. Gorsza treść wypiera lepszą.

 

Dyskusje na temat przyszłości ambitnego, dobrej jakości dziennikarstwa, trwają już od jakiegoś czasu. Także w Polsce. Towarzyszą im pewne zjawiska, pokazujące ewentualne możliwości rozwiązania problemu.

 

Pozycja i renoma

 

Jednym z nich, mocno widocznym w naszym kraju w sferze słowa pisanego, jest wydawanie książek przez doświadczonych dziennikarzy. Rezygnują z pracy w redakcjach i skupiają się na przygotowywaniu kolejnych wartościowych pozycji literatury faktu. Trzeba jednak pamiętać, że czytelnictwo książek jest w Polsce na niepokojąco niskim poziomie i zapotrzebowanie nawet na absolutne hity reporterskie czy publicystyczne jest mocno ograniczone. A to oznacza, że z tej formy jakościowego dziennikarstwa może się utrzymywać stosunkowo niewielka grupa twórców. W praktyce opcja ta dotyczy tych, którzy mają już wcześniej wyrobione nazwiska i pozycję wśród odbiorców.

 

„Raport o stanie świata” Dariusza Rosiaka, przeniesiony z anteny radiowej w sferę podcastów, to kolejny dowód, że wysokiej jakości dziennikarstwo jest w stanie się w sieci obronić i zdobyć niezbędne środki. Autorzy muszą jednak posiadać wcześniej ustaloną renomę i mieć wystarczające grono uprzednio zdobytych odbiorców, którzy nie tylko zechcą szukać sprawdzonych treści w nowym miejscu, ale również gotowi są za nie zapłacić.

 

Z wyprzedzeniem

 

Finansowanie dziennikarstwa jakościowego jest sprawą kluczową. Niestety w Polsce internet stał się synonimem darmowego dostępu do wszelkich treści. Wciąż nie upowszechniło się jako źródło pieniędzy płatne subskrybowanie. Przyczyny takiego podejścia ogromnej części krajowych internautów upatrywane są m. in. w przeszłości.

 

Niektórzy analitycy wskazują, że w minionych dziesięcioleciach skutecznie w naszym kraju zniszczono powszechny kiedyś zwyczaj prenumerowania czasopism. Odbiorcy zostali oduczeni systematycznego finansowania z wyprzedzeniem medialnych treści, z których korzystali. W dużej części płacili dopiero nabywając gazetę czy czasopismo. Taki model dla funkcjonowania mediów w sieci okazuje się niewystarczający i trudny w realizacji. Teoretycznie nic nie powinno stać na przeszkodzie powszechnemu płaceniu za pojedyncze artykuły lub elektroniczne egzemplarze czasopism np. SMS-em, w praktyce jednak okazuje się, że brak zainteresowanych tego rodzaju współpracą z mediami.

 

A młodzi?

 

Testowane od pewnego czasu próby finansowania działań jakościowych mediów z internetowych zbiórek (jak np. Outriders, Sekielscy) przynoszą w konkretnych przypadkach pozytywne efekty, trudno jednak wyobrazić sobie, że taki sposób zdobywania pieniędzy na kosztowne materiały dziennikarskie wysokiej jakości będzie podstawą ich funkcjonowania na stałe. Chociaż przykłady miesięcznika „Pismo”, „Magazynu Kontakt”, kwartalnika „Więź” dają do myślenia.

 

Szczególnym problemem wydaje się obecnie uprawianie jakościowego dziennikarstwa przez młodych adeptów zawodu. Nie mają oni jeszcze wyrobionych nazwisk, pozwalających zdobyć niezbędne fundusze bezpośrednio od odbiorców. Logicznym rozwiązaniem wydają się dla nich dwie drogi. Jedna powinna być oczywista – to szeroko pojęte media publiczne. Ogromne pieniądze, jakie ze wspólnej kasy całego społeczeństwa do nich trafią, z pewnością powinny służyć nie tylko utrzymywaniu, ale również promowaniu wymagających form dziennikarskich.

 

Nie tylko hobby

 

Druga droga, to zdobycie mecenasa, który zechce w dobrze rokujących ambitnych dziennikarzy zainwestować. Tu rodzi się jednak pytanie, czy mamy w Polsce wystarczająco dużo bogatych firm i ludzi, którzy rozumieją, że dobre, choć kosztowne materiały medialne, są w prawidłowo rozwijającym się społeczeństwie niezbędne. I że trzeba jak najszerszej grupie odbiorców umożliwić do nich dostęp.

 

Phil Meyer, autor książki „Znikająca gazeta”, już dziesięć lat temu wskazywał, że internet na dwa sposoby podkopuje poważne dziennikarstwo. Po pierwsze, ogranicza tradycyjne sposoby finansowania opiniotwórczego dziennikarstwa (bo reklama w sieci jest tańsza). Po drugie, zalewając odbiorców coraz ogromną liczbą informacji (niskiej jakości, niekoniecznie prawdziwych – przyp. A. S.), sprawia, że poważne media mają coraz większy problem z dotarciem do swojej docelowej grupy odbiorczej. Czy jednak można sobie wyobrazić całkowite zniknięcie wysokiej jakości treści w mediach? Raczej nie. Jednak o tym, czy będą to jedynie hobbystyczne przedsięwzięcia docierające do wąskich grup czy jednak szeroko dostępne wpływające na kształt życia społecznego materiały, głównie zależy od uformowania przyszłych odbiorców. Jeśli wyrośnie pokolenie, które mimo dorosłości, wyżej będzie cenić tandetnego Minionka niż dobry artykuł, reportaż radiowy czy wideo, może się sprawdzić najczarniejszy scenariusz. Trzeba jednak mieć nadzieję, że instynkt samozachowawczy w społeczeństwach zadziała.

 

ks. Artur Stopka

Czy Kościół jest bezradny wobec cyfrowego świata? – analiza ks. ARTURA STOPKI

Kościół stoi przed wielkim zadaniem uwzględnienia w swej misji nowych mediów. Jak duży to problem pokazuje dopiero co opublikowana trzecia encyklika papieża Franciszka.

 

Czytając najnowszą encyklikę papieża Franciszka, zatytułowaną „Fratelli tutti”, nie tylko wielcy entuzjaści globalnej sieci i nowych technologii mają szansę wpaść w przygnębienie. Spore zaniepokojenie mogą odczuć również miliony, a właściwie miliardy zwykłych, codziennych użytkowników internetu. Zwłaszcza ci, dla których stał się on zwykłym, niemal naturalnym sposobem komunikowania z innymi i miejscem wyrażania swoich opinii oraz poglądów w rozmaitych kwestiach. Papież nie szczędzi krytycznych diagnoz i ocen cyfrowego oraz medialnego świata. Wytyka mu wiele grzechów i przewinień. Być może tak długa lista zarzutów i znikoma ilość pozytywów to wynik poważnych problemów, przed jakimi stanął Kościół katolicki w związku z powstaniem, błyskawicznym rozpowszechnieniem i trwającym intensywnym rozwojem nowych form międzyludzkiej komunikacji.

 

Mroki świata

 

Opisując w pierwszym rozdziale encykliki „Mroki zamkniętego świata” Franciszek wskazuje m.in. „Złudzenie komunikacji”. Jego zdaniem paradoksem jest, że gdy narastają postawy zamknięcia i nietolerancji, równocześnie niemal przestaje istnieć prawo do prywatności, a wszystko staje się rodzajem spektaklu. Zdaniem Papieża w komunikacji cyfrowej dąży się do pokazania wszystkiego, a każda jednostka staje się obiektem spojrzeń, które rewidują, obnażają i rozpowszechniają, często anonimowo. „Szacunek dla drugiego człowieka całkiem się rozpada, a w ten sposób właśnie, podczas gdy tego człowieka odsuwam, ignoruję i trzymam na dystans, mogę bezwstydnie wtargnąć w jego życie, aż do skrajności” – czytamy w dokumencie.

 

Jakby tego było mało, Papież napisał wprost o ruchach „cyfrowej nienawiści i zniszczenia”, które nie stanowią pomocy wzajemnej, ale jedynie dają „słabe zjednoczenia przeciw jakiemuś nieprzyjacielowi”. Franciszek wspomniał też o związanym z mediami cyfrowymi ryzyku uzależnienia, izolacji i postępującej utraty kontaktu z rzeczywistością. Wszystko to utrudnia rozwój autentycznych relacji międzyludzkich. „Potrzeba gestów fizycznych, mimiki, milczenia, mowy ciała, a nawet zapachu, drżenia rąk, rumieńca, potu, ponieważ to wszystko mówi i należy do komunikacji międzyludzkiej” – zwrócił uwagę Następca św. Piotra.

 

Nie wystarcza

 

Według niego kontakty wirtualne zwalniają ze żmudnego pielęgnowania przyjaźni, ze stabilnej wzajemności, z dojrzewającej z czasem zgodności, mają pozory kontaktów towarzyskich. „Nie budują prawdziwie „nas”, ale zazwyczaj maskują i wzmacniają ten sam indywidualizm, który wyraża się w ksenofobii i pogardzie dla słabych” – ocenił Papież. Dodał, że połączenie cyfrowe nie wystarcza do budowania mostów i nie jest w stanie zjednoczyć ludzkości.

 

Co więcej, zdaniem Papieża, możliwość niezrównanej ekspansji znajduje w urządzeniach mobilnych i komputerach agresywność społeczna. Dzięki temu ideologie mogły porzucić „wszelki wstyd”. Franciszek zaalarmował, że w świecie cyfrowym działają ogromne interesy ekonomiczne, zdolne do posługiwania się zarówno subtelnymi, jak i inwazyjnymi formami kontroli. Tworzone są mechanizmy manipulowania sumieniami i procesem demokratycznym. „Działalność wielu platform internetowych często polega na ułatwianiu spotkań osób podobnie myślących, utrudniając konfrontację między zróżnicowanymi stanowiskami” – wytknął Papież. Zauważył też, że zamknięte obiegi ułatwiają rozpowszechnianie fałszywych informacji i wiadomości, podsycając uprzedzenia i nienawiść.

 

Nawet w katolickich

 

W najnowszej encyklice Biskup Rzymu nie oszczędził nawet swoich współwyznawców. Odnotował, że w fanatyzmach, które prowadzą do niszczenia innych, mają udział również osoby religijne, nie wyłączając chrześcijan. Mogą oni przez to „stać się częścią sieci przemocy słownej, tworzonej za pośrednictwem internetu i na różnych forach lub przestrzeniach wirtualnej wymiany opinii”. Franciszek przyznał, że nawet w mediach katolickich może dojść do przekroczenia granic, tolerowania obmowy i oszczerstwa.

 

Podobnych sformułowań, ukazujących cyfrową rzeczywistość w negatywnym świetle, jest papieskim dokumencie więcej. Nie równoważy ich właściwie jedyny w całej encyklice punkt wskazujący na pozytywny także dla Kościoła potencjał nowych mediów. Franciszek przyznał w nim, że w zglobalizowanym świecie media mogą pomóc ludziom w poczuciu bliskości, a nawet tworzyć „odnowione poczucie jedności ludzkiej rodziny, które pobudza do solidarności i do poważnego zaangażowania na rzecz bardziej godnego życia”.

 

Dar Boga, ale…

 

Zdaniem Papieża w szczególności internet stwarza ogromne możliwości spotkania i solidarności między wszystkimi. „I jest to rzecz dobra, jest to dar Boga” – stwierdził Franciszek. Jednak nawet w tym momencie wezwał do nieustannej weryfikacji, czy dzisiejsze formy komunikacji rzeczywiście prowadzą do wielkodusznego spotkania, do szczerego poszukiwania całej prawdy, do służby, do bliskości z najmniejszymi, do budowania dobra wspólnego. A spuentował go takim cytatem: „Nie możemy zaakceptować cyfrowego świata zaprojektowanego tak, aby wykorzystać naszą słabość i wydobyć z ludzi to, co najgorsze”. Wziął te słowa z dokumentu autorstwa biskupów Australii.

 

Wiele wskazuje na to, że tak bardzo zdystansowane podejście Franciszka do internetu i nowych mediów ma korzenie w pewnej bezradności, jaką Kościół odczuwa wobec cyfrowego świata. Paradoksalnie uwypukliła ją niedawna (w sobotę, 10 października br.) beatyfikacja włoskiego piętnastolatka Carlo Acutisa. Jest on prezentowany przez środowiska kościelne jako „geniusz internetu”. W biogramach zmarłego na białaczkę w roku 2006 chłopaka można przeczytać, że zafascynował się internetem i uznał go za narządzie ewangelizacji. Stworzył m. in. stronę poświęconą cudom eucharystycznym.

 

Już nie dodatek

 

Problem w tym, że od wieków niezwykle istotnym elementem ewangelizacji prowadzonej przez Kościół jest bezpośrednie spotkanie osób. Globalna sieć, w tym media społecznościowe, wniosły w rzeczywistość międzyludzkich kontaktów zupełnie nową jakość. Sprawiły, że coraz więcej ludzi komunikację zapośredniczoną przez internet traktuje tak samo, jak realne bezpośrednie spotkanie twarzą w twarz. Takie podejście nasila się wraz z rozwojem nowych możliwości technicznych. Tu znajduje się naprawdę ważny, choć rzadko głośno nazywany po imieniu problem, z którym musi poradzić sobie Kościół. Jak ewangelizować, gdy spotkanie – mimo wszelkich pozorów bezpośredniości – jest jednak zapośredniczone? Gdy jest obciążone tymi wszystkimi słabościami, które wymienił we „Fratelli tutti” Franciszek?

 

Zmiana w międzyludzkiej komunikacji, spowodowana przez powstanie globalnej sieci i nowe technologie, jest nie tylko radykalna, ale również ma globalny wymiar. Kościół stoi więc przed nie lada zadaniem. Dotychczas w swych działaniach duszpasterskich uwzględniał środki masowej komunikacji w stosunkowo niewielkim stopniu. Teraz znalazł się wobec konieczności włączenia szeroko pojętych mediów (czyli faktycznych pośredników) w zakres narzędzi duszpasterskich i ewangelizacyjnych nie jako czegoś dodatkowego, ale jako środka wykorzystywanego codziennie i powszechnie.

 

 

Wizerunek Kościoła do uratowania – analiza KS. ARTURA STOPKI

Wizerunek Kościoła katolickiego w Polsce znalazł się na równi pochyłej. Można go jednak zmienić. To jest realne.

 

Kościół katolicki w Polsce ma kłopot ze swoim wizerunkiem w mediach. Nie jest to kwestia ostatnich dni, tygodni, ani nawet miesięcy. Problem ze zmiennym nasileniem trwa od dawna, a jego skutki są coraz bardziej dotkliwe zarówno w wymiarze instytucjonalnym, jak i wspólnotowym. Co więcej, można odnieść wrażenie, że nastąpiło w wielu kościelnych kręgach coś w rodzaju przyzwyczajenia do tej sytuacji. To z kolei przekłada się na brak zdecydowanych działań zmierzających do poprawy medialnego image Kościoła. Trudno dostrzec nawet starania zmierzające do rzetelnego ustalenia przyczyn istniejącego stanu rzeczy. Zamiast nich pojawiają się wręcz teorie spiskowe i demonizowanie mediów. Tymczasem taka swoista „wyuczona bezradność” wobec problemu wcale nie musi być dominująca. Wizerunek Kościoła nie musi staczać się po równi pochyłej. Da się go zmienić, jak wizerunek większości instytucji.

 

Prawda i komunikacja

 

Trzeba sobie najpierw uświadomić, na czym polega istota kłopotu. Ks. prof. Andrzej Draguła w zeszłorocznym wystąpieniu podczas spotkania opłatkowego w Domu Arcybiskupów Warszawskich zwrócił uwagę, że istnieją dwa powody motywujące do poprawy wizerunku. Uzasadnienie pierwszego można ująć następująco: „nie jest ważne to, jacy jesteśmy, ale ważne jest to, jak nas postrzegają, trzeba więc zrobić wszystko, by postrzegano nas lepiej”. W takim podejściu prawda nie ma znaczenia, a wizerunek jest kreacją, niekoniecznie znajdującą jakieś odbicie w rzeczywistości.

 

Drugi motyw, wskazany przez ks. Dragułę, jest inny. Skupia się na prawdzie. Problem wizerunkowy polega niejednokrotnie na upowszechnianiu nieprawdziwego obrazu. Chodzi więc tak naprawdę nie o poprawę wizerunku (bo on sam w sobie jest dobry), ale o poprawienie komunikacji wizerunkowej, po to, aby prawdziwy image trafił do świadomości odbiorców.

 

Przesunięte akcenty

 

Który z wymienionych powodów powinien przyświecać Kościołowi w działaniach na rzecz poprawy jego wizerunku? Odpowiedź wydaje się niejednoznaczna, biorąc pod uwagę skalę ujawnianego ostatnio zła, które miało i ma miejsce w samym Kościele. Jednak przy bardziej analitycznym spojrzeniu można się zorientować, że problem polega jednak na zafałszowaniu obrazu. W medialnej prezentacji Kościoła doszło do owocującego nieprawdą przesunięcia akcentów i skupienia tylko na tym, co złe i grzeszne.

 

Trudno obwiniać media, zwłaszcza w dzisiejszych czasach pogoni za newsem i klikalnością, że eksponują przypadki zła. Niestety, z różnych przyczyn tak aktualnie funkcjonują i niełatwo będzie o szybką zmianę tego błędnego w swej istocie modelu w masowej komunikacji. Jednak istniejąca sytuacja na rynku mediów nie usprawiedliwia braku intensywnych działań pokazujących również inne oblicze Kościoła jako wspólnoty wierzących, a także jako liczącej się w wymiarze społecznym instytucji. W prawdziwym wizerunku Kościoła nie przeważa zło. W czasach, gdy zdecydowana większość ludzi kształtuje sobie obraz otaczającej ich rzeczywistości na podstawie materiałów dostarczanych przez szeroko pojęte media, trzeba dbać o to, aby obecny w nich wizerunek był maksymalnie prawdziwy.

 

Polityka medialna?

 

O. Dariusz Kowalczyk SJ, przy okazji kolejnej rocznicy istnienia jednego z katolickich, kościelnych tygodników wydawanych w Polsce, zadał publicznie pytanie, „czy Kościół hierarchiczny w Polsce prowadzi jakąś politykę medialną”. Pytał, czy różne wypowiedzi biskupów, Konferencji Episkopatu, czy też jej prezydium układają się w jakąś spójną, wyrazistą politykę medialną. Jego zdaniem, aby do tego doszło, instytucja (Kościoła) musi być na tyle spójna i mieć na tyle mocne przywództwo, aby było możliwe wypracowywanie w przynajmniej najważniejszych sprawach jednego stanowiska.

 

Nie negując potrzeby mówienia w pewnych kwestiach jednym głosem przez cały Kościół w Polsce (nie tylko hierarchiczny), warto zwrócić uwagę na inny aspekt dochodzenia do skutecznego kształtowania jego wizerunku w mediach. Chodzi o uświadomienie sobie, w jaki sposób media postrzegają i będą nadal postrzegać Kościół. Dla nich (i dla ogromnej części ich odbiorców) Kościół jest taką samą instytucją, jak wiele innych. Oczekują, że funkcjonuje ona według podobnych zasad, jak tysiące innych ludzkich przedsięwzięć, grupujących duże społeczności.

 

Stała narracja i koordynacja

 

Jakie płyną z tego wnioski dla Kościoła? Oczywiście nie chodzi o zmianę struktury opartej na samodzielnych, podlegających jedynie papieżowi diecezjach ani o wprowadzenie na siłę jakiejś centralizacji kościelnych działań w naszym kraju. Chodzi o raczej o znacznie szersze i intensywniejsze niż dotąd wykorzystanie istniejących już instytucji i mechanizmów oddziaływania medialnego w skali całej Polski do promowania prawdziwego, a więc pełnego obrazu Kościoła w naszej Ojczyźnie.

 

Jedną z możliwości jest intensyfikacja działań Biura Prasowego Konferencji Episkopatu Polski i rzecznika KEP. Biuro z racji swego usytuowania poza strukturą diecezjalną mogłoby się stać silnym ośrodkiem kształtowania wizerunku Kościoła katolickiego w Polsce. Mogłoby również zająć się codzienną koordynacją działań Kościoła w sferze mediów, zwłaszcza świeckich, publicznych i komercyjnych. Umożliwiłoby to prowadzenie stałej narracji zgodnie z agendą Kościoła i odejście od dotychczasowej praktyki ograniczającej się jedynie do reagowania na tematy narzucane przez rozmaite media i często przypadkowego odpowiadania przez reprezentantów Kościoła (zwłaszcza przez duchownych) na kierowane przez nie zaproszenia.

 

Co z tą komunikacją?

 

Drugim kanałem umożliwiającym skuteczne kształtowanie image Kościoła w naszym kraju mogłaby być Katolicka Agencja Informacyjna. Nagłośnione ostatnio sprawozdanie KAI za ubiegły rok pokazuje, że jest to droga nie tylko nie wykorzystana w wystarczającym stopniu, ale także mocno niedoceniana. Tymczasem profesjonalna agencja posługująca się prawdziwymi i dobrze podanymi wiadomościami, a także analizami, komentarzami wysokiej jakości zebranymi od specjalistów itp. byłaby w stanie efektywnie wpływać na opinię publiczną, pokazując jaki jest naprawdę Kościół i czym żyje.

 

Problemy Kościoła katolickiego w Polsce z wizerunkiem w mediach wynikają głównie z niedomogów komunikacyjnych, a czasem wręcz ze świadomie wprowadzanej przez niektóre osoby decyzyjne blokady komunikacyjnej. Skutki takiego podejścia widać ostatnio niemal każdego dnia w postaci kolejnych wyłącznie negatywnych materiałów o Kościele zalewających media. Spotykają się one z dorywczymi, niedopracowanymi reakcjami ze strony kościelnych osób i instytucji, co przynosi niejednokrotnie dodatkowe kłopoty i pogarsza image Kościoła w wymiarze nie tylko instytucjonalnym, ale również wspólnotowym.

 

Ten proces można zatrzymać kilkoma strategicznymi decyzjami podjętymi na poziomie Konferencji Episkopatu Polski. Pytanie, czy zostaną w porę podjęte.

 

Ks. ARTUR STOPKA: Dziennikarstwo po katolicku

Czy absolwent kierunku dziennikarstwa na katolickiej uczelni jest automatycznie „dziennikarzem katolickim”? To wcale nie jest wydumane pytanie.

 

W czasach PRL-u zdarzało się, że maturzyści, pragnący związać się w przyszłości zawodowo z dziennikarstwem, nie podejmowali studiów na tym kierunku, lecz np. szli na polonistykę lub obierali jakieś inne kierunki w jakiś sposób odpowiadające ich zainteresowaniom. Swoje decyzje motywowali dwoiście. Jedni odwoływali się do dość częstego wówczas przekonania, że aby zostać dobrym dziennikarzem, trzeba posiadać ugruntowaną, wręcz specjalistyczną, wiedzę w konkretnej dziedzinie. Inni tłumaczyli, że nie podejmują studiów dziennikarskich, ponieważ są one mocno przeniknięte obowiązującą wtedy ideologią i w rzeczywistości stanowią raczej przygotowanie do pracy w aparacie propagandy partyjno-państwowej niż do dziennikarstwa. A oni nie chcieli być propagandystami, upowszechniającymi w mediach ideologiczny przekaz. Oczywiście nie przeszkadzało to wielu innym młodym studiować dziennikarstwa np. w ramach tzw. nauk politycznych. Część z nich faktycznie potem zajmowała się medialną indoktrynacją. Ale byli i tacy, którzy jednak nie służyli machinie propagandowej i nawet w warunkach cenzury starali się uprawiać dziennikarstwo.

 

Okazuje się, że wątpliwości co do związania edukacji przyszłych pracowników mediów z konkretnym światopoglądem mogą się pojawiać w Polsce także dzisiaj. W związku z czym? Na przykład w związku z licznymi propozycjami studiów dziennikarskich, oferowanych przez katolickie uczelnie w naszym kraju lub przez wydziały teologiczne istniejące na świeckich uniwersytetach. Rodzi się pytanie, czy powstały one po to, aby kształcić „dziennikarzy katolickich”?

 

Co to znaczy?

 

Samo określenie „dziennikarz katolicki” może być niejasne i budzić rozmaite skojarzenia oraz interpretacje. Także takie, które katolicyzm traktują jak ideologię, a ludzi mediów określających się jako „katoliccy” uznają za jej propagatorów. Nic dziwnego, że niektórzy nie kryjący swego przywiązania do wiary dziennikarze bronią się przed przyczepieniem im takiej etykietki. Mówią o sobie, że są dziennikarzami i katolikami, nie są natomiast „katolickimi dziennikarzami”. Warto odnotować w tym kontekście, że funkcjonujące w Polsce zrzeszenie grupujące pracowników mediów, którzy kierują się wskazaniami Magisterium Kościoła w sprawach wiary i moralności nie nazywa się „Stowarzyszenie Dziennikarzy Katolickich”, lecz Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy. Różnica może się wydawać drobna, ale w rzeczywistości jest bardzo istotna.

 

Należy odnotować, że dość powszechną praktyką jest używanie sformułowania „dziennikarz katolicki” w odniesieniu do pracownika mediów w taki sposób się definiujących lub mediów będących własnością Kościoła.

 

Po czym poznać?

 

Czy dziennikarz, który jest katolikiem, uprawia swój zawód inaczej niż jego kolega, będący wyznawcą innej religii albo niewierzącym? Albo czy powinien go wykonywać inaczej? To trudne i ryzykowne pytanie. Równie dobrze można pytać, czy należący do Kościoła katolickiego lekarz albo nauczycielka, kucharz lub kasjerka w dyskoncie, pracują (powinni pracować) inaczej niż wykonujący te same zadania ludzie, którzy nie uważają się za katolików? Albo czy św. Paweł zaczął inaczej wyrabiać namioty (jak wiadomo z Pisma świętego, znał to rzemiosło), gdy został wyznawcą Jezusa Chrystusa? Czy katolicy uprawiają inne (w domyśle wyróżniające się) dziennikarstwo niż niekatolicy?

 

Czy istnieje „katolickie dziennikarstwo”, jakoś istotnie odmienne od wszelkich innych przejawów tej profesji? Czy można rozpoznać, który materiał opublikowany w mediach przygotował katolik? Czy da się rozpoznać po efektach pracy, który dziennikarz przygotowywał się do zawodu na Papieskim Uniwersytecie w Krakowie albo w wyższej szkole w Toruniu, a który na którymś z państwowych uniwersytetów?

 

Monopol?

 

Powyższy zestaw pytań może się komuś wydać prowokacją. I w pewnym sensie nią jest. Ponieważ wiara wpływa na całą egzystencję człowieka, na wszystkie sfery jego życia, w tym również na pracę zawodową. Zgodnie z zasadami swej wiary powinien ją wykonywać rzetelnie, uczciwie, starannie, pamiętając, że jej rezultaty mają komuś służyć, czyli są adresowane do bliźniego. Tego bliźniego, o którym jest mowa w przykazaniu miłości. Nie znaczy to jednak, że motywowany Bożymi nakazami do jak najlepszej pracy katolik ma monopol na dobrą robotę. Znaczy natomiast, że gdy swoje zawodowe zadania wykonuje źle, sprzeniewierza się swej wierze.

 

Paolo Ruffini, świecki będący prefektem watykańskiej Dykasterii ds. Komunikacji, w ubiegłym roku podczas spotkania dziennikarzy mediów katolickich w Lourdes mówił wyraźnie, że zadaniem każdego z nich jest uczynienie z dziennikarstwa sztuki najpierw widzenia, a potem opowiadania, rozumienia a potem streszczania, widzenia więcej niż się wydaje. „Katolickość” w pracy dziennikarskiej zobowiązuje do widzenia rzeczy, których inni nie widzą, do opowiadania o rzeczach, o których inni milczą. Powinna również motywować do rozumienia znaków czasu, podawania do wiadomości tego, co inni odrzucają i przezwyciężania obojętności nie tylko apelami, ale również stawianymi pytaniami.

 

Zawodówka?

 

Mogłoby się wydawać, że głównym zadaniem kierunków medialnych na katolickich uczelniach powinno być przygotowywanie kadr dla katolickich środków komunikacji (jest ich trochę w Polsce, nie tylko ściśle kościelnych). Jednak takie podejście kojarzy się z myśleniem liniowym, w którym studia dziennikarskie na katolickim uniwersytecie albo na wydziale teologicznym traktowane są jak przyzakładowa szkoła zawodowa w czasach PRL-u. Na szczęście rzeczywistość jest znacznie bogatsza niż schematy myślowe i pokazuje, że to tak nie działa. Tak się składa, że autor tego tekstu studiował dziennikarstwo na świeckiej uczelni (na Uniwersytecie Warszawskim – przyp. red.). Natomiast w niejednej redakcji w mediach absolutnie niemających charakteru wyznaniowego można dziś spotkać absolwentów uczelni katolickich.

 

Można mieć nadzieję, że pracownicy mediów, którzy przygotowanie do zawodu uzyskali/uzyskają w katolickich uczelniach dysponować będą lepszą wiedzą zarówno o wyznawanej przez nich wierze, jak i o funkcjonowaniu Kościoła, co pozwoli im uniknąć błędów w opowiadaniu o tej sferze ludzkiego życia. Trzeba z przykrością przyznać, że w mediach świeckich w Polsce wciąż jest takich niedoróbek sporo i czasami dotyczą kwestii elementarnych, które wcale nie wymagają wielkiego zaangażowania w katolicyzm. Można też oczekiwać, że wyniesiony ze studiów i podbudowany wiarą etos pracy w mediach, rozumianej jako służba prawdzie (a nie ideologicznie rozumianemu światopoglądowi), pozwoli im korzystnie wpływać na całe środowisko. Na tym przecież polega bycie „solą ziemi i światłem świata”, do czego swych uczniów zobowiązał Jezus.

 

ks. Artur Stopka

Nadzieja w kościelnych influencerach – analiza ks. ARTURA STOPKI

Młodzi Polacy chłoną dzisiaj w ogromnym stopniu negatywny wizerunek Kościoła. Czy media mają szansę jakoś temu zaradzić?

 

Chciałoby się powiedzieć: jak wygląda sytuacja, każdy widzi. Ale chyba jednak nie każdy dostrzega i zdaje sobie sprawę, że Kościół katolicki w Polsce ma problem z dotarciem do młodych. A przede wszystkim ze swoim wizerunkiem, na jaki natrafiają i jaki sobie – głównie dzięki mediom – kształtują.

 

Sprawa staje się coraz trudniejsza. Dwa lata temu opublikowane zostały efekty badań religijności przeprowadzonych w ponad stu krajach przez Pew Research Center. Wynika z nich, że w naszym kraju mamy do czynienia z najszybszą laicyzacją młodych na świecie. Komentując te dane dyrektor Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego ks. dr. Wojciech Sadłoń SAC zwrócił uwagę na coś jeszcze. Zauważył, że polska młodzież co prawda przestaje chodzić do Kościoła, jednak wciąż czuje się związana z katolicyzmem. „W tym sensie mamy w Polsce do czynienia nadal z powszechnym wśród młodzieży katolicyzmem” – skonstatował, ale dodał, że ma on coraz bardziej charakter kulturowy niż refleksyjny i osobisty. Ta diagnoza ma znaczenie dla kształtowania image Kościoła w umysłach i sercach młodych Polaków. To nie jest przemawianie do obcych, a tym bardziej do nieprzyjaciół.

 

Zero alternatywy

 

Kościół znalazł się na rynku propozycji światopoglądowych w naszym kraju i mimo swej dominującej pozycji (a może właśnie z tego powodu?) nie za bardzo radzi sobie w kwestii budowania wizerunku. W świadomości społecznej coraz bardziej ugruntowuje się jego negatywny obraz. To, co złe w jego funkcjonowaniu, w znaczącym stopniu zaczyna przesłaniać to, co dobre i wartościowe. Młodzi chłoną ten przekaz nie tylko dlatego, że jest szeroko udostępniany przez media w prosty i swoiście atrakcyjny sposób. Chłoną go także dlatego, że w przestrzeni mass mediów praktycznie nie spotykają przekazu alternatywnego.

 

Kto powinien budować ten alternatywny przekaz? Wydawałoby się logiczne, że to zadanie mediów będących w dyspozycji Kościoła. Np. kilku tygodników, dostępnych co niedziela w parafialnych świątyniach. Haczyk polega jednak na tym, że młodzi na Mszy św. w pierwszy dzień tygodnia pojawiają się w zdecydowanie niewielkiej liczbie. Trudno również liczyć na to, że sięgną po pismo przyniesione do domu z kościoła przez rodziców czy dziadków. A jeśli nawet by to zrobili, okazałoby się, że jest w nim niewiele adresowanych do nich treści. Choć pozornie wygląda to ma błędne koło, wcale nim nie jest. Tak działają reguły rynku. Byłoby dziwne, gdyby kościelne pisma nie zapełniały swych łamów treściami dostosowanymi do potrzeb zdecydowanej większości czytelników.

 

Przez smartfony

 

Mizerne rezultaty, jeśli chodzi o dotarcie do młodych Polaków przynoszą wysiłki pokazywania nie tylko negatywnego obrazu Kościoła, podejmowane przez dość wąskie grono dziennikarzy i publicystów w świeckich dziennikach i czasopisma. To również nie jest dziś kanał skutecznego i masowego dotarcia do młodego pokolenia. Podobnie zresztą jak radio i telewizja w tradycyjnym rozumieniu. Do świadomości młodych dociera się dzisiaj inną drogą.

 

Jaką? Zdrowy rozsądek połączony z odrobiną obserwacji pozwala ustalić, że najprościej i najskuteczniej trafia się do następnego pokolenia przez smartfony. A dokładniej – przez internet. To globalna sieć jest ich środowiskiem komunikacji. Wielowymiarowej komunikacji. To niezbyt odkrywcze spostrzeżenie prowadzi do pytań czy i w jaki sposób Kościół w Polsce kształtuje swój wizerunek korzystając w przestrzeni internetowej.

 

Nowa komunikacja

 

Istnieje kilka liczących się portali, które są własnością podmiotów kościelnych lub z Kościołem mocno się identyfikujących. Czy ich rzeczywista opiniotwóczość jest wystarczająca? Chyba nie, skoro nie udaje im się skutecznie przełamać niekorzystnego image Kościoła, obecnego w sieci. Czy mogłaby być większa? Zapewne tak, ale doprowadzenie do tego nie jest proste ani bezkosztowe. Wymaga inwestycji zarówno w rozwiązania techniczne, jak i (a raczej przede wszystkim) w ludzi. Ponieważ w globalnej sieci wyjątkowo aktualne okazują się słowa papieża Pawła VI „Świat dzisiaj bardziej potrzebuje świadków niż nauczycieli Ewangelii”. Okazuje się, że to konkretni ludzie są w stanie nadzwyczaj skutecznie wpływać na opinie tysięcy internautów. Młodych internautów.

 

Trzy lata temu ks. Dariusz Raś (będący proboszczem parafii mariackiej w Krakowie) opublikował w „Studia Socialia Cracoviensia” artykuł zatytułowany „Chrześcijanin multimedialny – śladami wideoblogerów katolickich”. Zwrócił w nim uwagę, że sieciowa komunikacja wymyka się definicji mediów jako zespołów narzędzi, wielości redakcji, tytułów czy instytucji zajmujących się społecznym przekazem informacji, dawaniem rozrywki czy trudniących się edukacją społeczną. Odnotował, że internetowa rewolucja wyzwala nowy rodzaj komunikacji i nowy rodzaj „dziennikarstwa”. Powstają nowe więzi i nowe formy wspólnoty. „Tego faktu nie można zbagatelizować. (…) Dlatego sieci społecznościowe należy uznać za nowe środowisko krzewienia wiary – nową agorę, może najważniejszą z powodu pewnego zapóźnienia kościelnych instytucji w tym względzie” – stwierdził ks. Raś. To oczywiste, że krzewienie wiary łączy się z kształtowaniem obrazu Kościoła.

 

Jeden udany vlog…

 

W swym tekście ks. Raś skupił się na wąskim wycinku możliwych w sieci aktywności katolików w internecie – na wideoblogerach. Przyjrzał się bliżej ówczesnym działaniom kilkorga z nich: Weroniki Zaguły (dzisiaj Weroniki Kostrzewy), Joli Szymańskiej, o. Adama Szustaka OP, bp. Grzegorza Rysia.

 

Podsumowując swoje obserwacje zwrócił uwagę, że w każdej komunikacji międzyludzkiej potrzebna jest interakcja. Niezbędne jest zainteresowanie tym, zarówno liczba odbiorców, jak i to, ile z nich zareaguje na przekaz. Potrzebne jest sprawdzenie statystyk i zasięgu, bo to ułatwia działanie, nakierowuje na potrzeby drugiego. Potrzebne jest konfrontowanie się z opiniami i odpowiedzi na pytania, przegląd komentarzy. „Jeden udany vlog potrafi wówczas dotrzeć do setek tysięcy słuchaczy i wiadomo, dlaczego zaglądają do niego odbiorcy” – podkreślił ks. Raś. To dzięki umiejętnemu stosowaniu tych narzędzi można stać się przewodnikiem w internetowym chaosie i zostania kościelnym influencerem – prowadzącym do Boga, a równocześnie liderem opinii, także tych na temat Kościoła.

 

Przykład omówiony przez proboszcza z Bazyliki Mariackiej pokazuje, jak duże są możliwości budowania pożądanego wizerunku Kościoła w nowych mediach. Jednak ich skuteczne spożytkowanie wymaga czegoś więcej niż tylko niegaszenia zapału tych, którzy próbują coś robić na tej działce. Trzeba ich wspierać na różne sposoby, umiejętnie koordynować ich aktywność, a także wyszukiwać kolejne osoby zdolne podjąć takie działania. Chodzi o to, aby było ich jak najwięcej, jak najlepiej przygotowanych, profesjonalnych w tym, co robią. W ten sposób rosną szanse, że negatywny obraz Kościoła będzie przynajmniej równoważony pozytywami. A to już dużo.

 

Papierowa stabilność – ks. ARTUR STOPKA o wpływie pandemii na model biznesowy prasy katolickiej

Pandemia silnie dotknęła w Polsce tygodniki katolickie. Ma to związek nie tylko ze szczególną formą ich dystrybucji, ale także z realizowaną koncepcją biznesową.

 

Jeszcze w lutym br. wszystko było po staremu. Jak od wielu lat, na czele comiesięcznego rankingu sprzedaży tygodników opinii znajdował się „Gość Niedzielny”. To katolickie i kościelne pismo, ukazujące się od prawie stu lat w Katowicach. Nie jest jednak periodykiem o zasięgu lokalnym, lecz ogólnopolskim. W wielu polskich diecezjach rozprowadzany jest z poświęconymi im dodatkami. O dłuższego czasu niezmiennie był liderem bardzo ważnej grupy czasopism. Tej, która w sposób znaczący kształtuje opinię publiczną w naszym kraju.

 

„Gość Niedzielny” jest nie tylko pismem katolickim, to znaczy takim, którego treści są aprobowane przez Kościół katolicki, ale jest również pismem kościelnym, czyli wydawanym przez Kościół. Jego wydawcą jest Instytut Gość Media, który grupuje media należące do archidiecezji katowickiej. Do marca 2015 publikowało go Wydawnictwo Kurii Metropolitalnej w Katowicach „Gość Niedzielny”. Informacja dotycząca wydawcy jest istotna, ponieważ – choć nie wprost – ma pewien związek z dystrybucją pisma.

 

Tąpnięcie

 

W marcu nastąpiło tąpnięcie. Sprzedaż „Gościa Niedzielnego” spadła o niemal 38 proc. Pismo straciło pierwsze miejsce w rankingu. Z danych Polskich Badań Czytelnictwa „Audyt ZKDP” można się dowiedzieć, że wyprzedziła je „Polityka”. W kwietniu było jeszcze gorzej. GN znalazł się na trzecim miejscu, już nie tylko za „Polityką”, ale również za „Newsweekiem Polska”. Spadek sprzedaży „Gościa” wyniósł prawie 45 proc.

 

Po latach dominacji w comiesięcznych notowaniach, taki wynik daje do myślenia. Łatwo się zorientować, że chodzi nie tylko o trwającą od pewnego czasu tendencję spadkową, dotykającą segment tygodników opinii. Chodzi również o pandemię COVID-19. Uderzyła ona cały rynek prasy w Polsce, jednak – jak wynika z danych PBC – żaden inny uwzględniany w nich tygodnik opinii nie ucierpiał z jej powodu aż tak bardzo. Co się stało?

 

Zamknięte kościoły

 

Problemem okazało się coś, co dotychczas uważane było za nadzwyczajny atut nie tylko „Gościa Niedzielnego”, ale również innych kościelnych czasopism. To dodatkowy kanał dystrybucji. „Gość” sprzedawany jest nie tylko w kioskach, empikach itp. W znacznej części nakładu rozprowadzany jest za pośrednictwem parafii. Wierni najczęściej kupują go w niedzielę, przed kościołem, wychodząc z cotygodniowej Mszy św.

 

Związane z epidemią obostrzenia dotknęły również religijnej sfery życia Polaków. W wielu miejscach kraju zaowocowały nie tylko drastycznym graniczeniem liczby wiernych mogących uczestniczyć we Mszach św., ale skutkowały faktycznym zamknięciem świątyń dla wiernych. Skoro nie przychodzili do kościoła, nie kupowali też sprzedawanych przed nim periodyków.

 

Dramatyczne skutki

 

Rozwój wydarzeń w związku z zakażeniami COVID-19 zaskoczył kościelne tygodniki w Polsce. Poszczególne redakcje i wydawcy zareagowali w różny sposób. Niektórzy mimo wszystko nadal starali się kolportować swoje pisma przez sieć parafialną. Inni, w tym „Gość Niedzielny”, czasowo zrezygnowali z tej formy dystrybucji. „Skutki nowej sytuacji są dla nas dramatyczne” – przyznał zastępca redaktora naczelnego GN Andrzej Grajewski. Apelując do czytelników o kupowanie pisma w kioskach i w sieci przyznał, że dystrybucja przez parafie była gwarantem stabilności ekonomicznej tygodnika. I nie tylko jego. Także wszystkich innych dzieł prowadzonych przez Instytut Gość Media, czyli Radia eM, „Małego Gościa Niedzielnego” oraz dwóch portali internetowych – gosc.pl o wiara.pl.

 

To bardzo ważna informacja. Pokazuje ona faktyczny model biznesowy, na którym oparte jest funkcjonowanie sporej grupy mediów będących w dyspozycji Kościoła katolickiego w Polsce. Uprawnione wydaje się przypuszczenie, że sprzedaż wydań papierowych czasopism (lub książek) stanowi finansową bazę także szeregu innych kościelnych mediów w naszym kraju. Nie tylko spowodowane pandemią obostrzenia skłaniają do pytania o realne możliwości przetrwania środków komunikowania, którymi dysponuje w naszej Ojczyźnie Kościół. Od wielu lat utrzymuje się na rynku prasy tendencja nazywana potocznie „odchodzeniem od papieru”. Wydawcy szukają nie tylko innych form dotarcia do odbiorców, ale również sposobów monetyzacji rozpowszechnianych treści.

 

Cyfrowa subskrypcja

 

Tygodnik „Polityka” pochwalił się kilka dni temu, że ma już 20 tys. prenumeratorów cyfrowej subskrypcji. Piotr Zmelonek, dyrektor wydawniczy „Polityki” komentując tę wiadomość zwrócił uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze, budowanie takiej formy  obecności w obszarze cyfrowym wymaga konsekwencji i czasu. Po drugie, odbiorcom trzeba przedstawić ofertę komplementarną, wzajemnie się uzupełniającą. W przypadku „Polityki” integruje ona treści z cotygodniowych wydań papierowych „Polityki”, czasopism, serwisu Polityka.pl oraz blogów autorów związanych z tygodnikiem. Wydawca umożliwia też korzystanie z treści audio w postaci kilkunastu udźwiękowionych tekstów z numeru oraz redakcyjnych podkastów.

 

Żaden z wydawanych w Polsce w formie papierowej tygodników nie ogłosił dotychczas porównywalnego osiągnięcia. A przecież np. „Gość Niedzielny” (ale nie tylko on) dysponuje bardzo wieloma komponentami, które mogłyby się złożyć na atrakcyjną płatną ofertę cyfrową. Posiada też duży zespół dziennikarzy, pozwalający na tworzenie treści „premium”, które mogłyby zainteresować inną grupę odbiorców niż czytelnicy papierowego wydania tygodnika.

 

Nakładające się tendencje

 

Dywersyfikacja źródeł finansowania jest dzisiaj w sferze mediów koniecznością. Cytowana wyżej wypowiedź Andrzeja Grajewskiego pokazuje, że jeśli chodzi o kościelne środki komunikacji, jest to potrzeba pilna, by nie powiedzieć paląca. Nie tylko ewentualna druga fala pandemii i konieczność wprowadzenia podobnych obostrzeń, jak wiosną, może wywołać w kościelnych mediach efekt domina i postawić pod znakiem zapytania istnienie nie tylko papierowych wydań czasopism, ale też szeregu powiązanych z nimi dzieł medialnych. Trzeba brać pod uwagę jeszcze dwa zjawiska.

 

Jedno z nich już zostało wyżej wspomniane. To powolny, ale systematyczny spadek liczby czytelników drukowanej prasy. Drugie dotyczy czasopism kościelnych, sprzedawanych w parafiach po niedzielnych Mszach świętych. Publikowane m. in. przez Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego SAC dane pokazują stopniowe zmniejszanie się grupy wiernych uczestniczących co tydzień w nabożeństwach. Nałożenie się tych dwóch malejących tendencji jest realnym powodem do niepokoju o los będących w dyspozycji Kościoła środków przekazu.

 

Po zniesieniu większości dotyczących życia religijnego obostrzeń w maju „Gość Niedzielny” szybko odzyskał znaczną część sprzedaży. W stosunku do kwietnia br. sprzedaż wzrosła o prawie 35 proc. Najprawdopodobniej już wkrótce ponownie zajmie pierwszą lokatę w rankingu tygodników opinii. Jednak pandemia w sposób szczególny uwypukliła potrzebę znacznie bardziej perspektywicznego myślenia w sferze kościelnych mediów. A co najmniej przygotowania na mniej lub bardziej przewidziane okoliczności planu B.

 

ks. Artur Stopka

Ks. ARTUR STOPKA: Pandemia i zapomniana misja mediów

Od prawie sześciu miesięcy za sprawą pandemii COVID-19 mass media zajmują niezwykle istotne miejsce w funkcjonowaniu ludzkich społeczności na całym świecie. Nie wszędzie jednak wypełniają swe ważne zadania.

 

Pandemia stała się wyjątkowym wydarzeniem ingerującym w liczne sfery ludzkiego życia na ziemi. Postawiła nowe zadania lub spowodowała, że charakter i intensywność podejmowanych dotychczas uległy radykalnej zmianie. Wśród dziedzin, które w związku z pandemią stanęły wobec szczególnych wyzwań, znalazły się mass media. W sytuacji tak nietypowej, jaką okazała się epidemia COVID-19 i zastosowane wobec niej środki zaradcze, znaczenie mediów gwałtownie wzrosło. Upłynęło już prawie pół roku funkcjonowania świata w nowej rzeczywistości. Warto przyjrzeć się, w jakim stopniu media zdołały dotychczas sprostać oczekiwaniom i potrzebom. Czy czegoś istotnego nie pominęły?

 

Towar pożądany

 

Statystyki pokazują, że dla dużej części mediów czas pandemii łączył się z gwałtownym wzrostem zainteresowania i liczby odbiorców. W specyficznej sytuacji znalazły się media drukowane (głównie te, które nie są dziennikami), gdyż narzucone obostrzenia radykalnie utrudniły im normalne funkcjonowanie i docieranie do czytelników. Raz jeszcze okazało się, że dla wielu z nich przejście z papieru do sieci nie jest proste ani oczywiste. W Polsce boleśnie przekonały się o tym m. in. periodyki kościelne, dystrybuowane przez sieć parafialną. Ale nie tylko one. Właśnie w czasie pandemii swoją drukowaną wersję utracił jeden ze świeckich tygodników opinii. Skutki wirusa okazały się dla niego kroplą przelewającą czarę.

 

Warto zauważyć, że w efekcie epidemii ucierpiały na polskim rynku raczej (w sporej części papierowe) media komentujące i objaśniające rzeczywistość, natomiast boom odnotowały te, które skupiają się na szybkim dostarczaniu informacji. To ona okazała się towarem szczególnie pożądanym przez odbiorców w tym trudnym czasie. Pytanie jednak, czy w pogoni za zaspokajaniem zwiększającego się raptownie popytu nie poświęcono jej jakości.

 

Świat w parafii?

 

Jedną z cech charakterystycznych sposobu informowania w naszym kraju o pandemii było i jest niemal wyłączne skoncentrowanie się na sytuacji w Polsce. Widać to szczególnie wyraźnie w ostatnich tygodniach, gdy liczba zakażeń u nas jest w miarę stabilna, a w wielu innych miejscach ziemskiego globu (zwłaszcza za Oceanem) bite są kolejne dzienne rekordy zachorowań i zgonów spowodowanych wirusem. To zawężenie perspektywy w myśl zasady „koszula najbliższa ciału” być może zgodne jest z emocjonalnym podejściem sporej części odbiorców, jednak w tle niesie niekorzystne skutki społeczne. Między innymi przez odwracanie uwagi od globalnego charakteru zjawiska. Niejako „przy okazji” umacnia partykularny egoizm.

 

Takie podejście ogromnej części krajowych mediów do pandemii może być skutkiem błędnego, a raczej powierzchownego odczytania rzeczywistych potrzeb i zainteresowań odbiorców. Być może mamy do czynienia z kolejną realizacją mechanizmu, który opisał już Stanisław Wyspiański w „Weselu”. Nie wszyscy pamiętają, w jakim kontekście i przez kogo wygłaszane są słowa „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Tak postrzega społeczeństwo dziennikarz. To on jest przekonany, że dla jego rozmówcy w granicach parafii świat jest „aż dosyć szeroki”.

 

Odbiorcy bez pomocy

 

Sposób i zakres mówienia przez media o pandemii ma ścisły związek z ich drugą, oprócz informacyjnej, funkcją. Można odnieść wrażenie, że zwłaszcza wobec tego globalnego zjawiska w Polsce o niej wielu twórców i dysponentów przekazu zapomniało. Nie ma podstaw, by zakładać, że świadomie konstruowano treści w sposób ograniczający spojrzenie na problem i przez to przynoszący dalekosiężnie niekorzystne skutki. Skupiono się na zaspokajaniu jednej grupy potrzeb, nie unikając przy tym, niestety, infodemii. Nie tylko media społecznościowe, ale również część tradycyjnych, nie ustrzegło się przed upowszechnianiem plotek, pogłosek i niesprawdzonych materiałów związanych z COVID-19. Takie działania mają negatywny wpływ na świadomość i wiedzę odbiorców, skutkują także niepożądanymi i szkodliwymi zachowaniami niejednokrotnie bardzo dużych części społeczeństwa.

 

Zapominanie o formacyjnej misji mediów nie jest niczym nowym. Jednak w czasie tak ogromnego kryzysu, jaki dla ludzkości jest pandemia, jej brak w środkach komunikacji okazuje się poważną dolegliwością. Pozbawiona pogłębienia, podawana w nadmiarze i chaotycznie, niejednokrotnie nierzetelna, a czasami nieprawdziwa informacja sprawia, że odbiorcy muszą się z nią zmierzyć w osamotnieniu i bez pomocy. Natłok powierzchownych danych skłania do płytkiego i ograniczonego jedynie do emocji odbioru. Kształtuje jednak równocześnie postawy. Nie tylko wobec zjawiska, ale również wobec ludzi, którzy się z nim kojarzą.

 

Od wdzięczności do hejtu

 

Jak bardzo brak formacyjnych działań ze strony mediów może nawet w krótkim czasie zaszkodzić pokazała sprawa podejścia części polskiego społeczeństwa do pracowników służby zdrowia. Po akcji naskórkowych gestów wdzięczności pojawiła się fala hejtu, a nawet fizycznej agresji wobec lekarzy, ratowników medycznych, pielęgniarek pracujących z zakażonymi lub tylko o to podejrzewanych. Ze strony mass mediów zabrakło skutecznego i trwałego uświadomienia odbiorcom rzeczywistej skali wysiłku i poświęcenia ze strony medyków w walce z chorobą. Działania, które przełożyłoby się na zachowania i podejścia do sprawy milionów przestraszonych ludzi.

 

Pod koniec tegorocznego czerwca w ciągu zaledwie tygodnia ze Strony Stolicy Apostolskiej pojawiły się dwie ważne wypowiedzi przypominające o formacyjnej, a nie tylko informacyjnej misji mass mediów. Obydwie nawiązywały również do pandemii. Jedna to oświadczenie Stolicy Apostolskiej przedstawione na forum OBWE w Wiedniu, druga, to przesłanie papieża Franciszka na tegoroczną  Konferencję Mediów Katolickich organizowaną przez włoskie Stowarzyszenie Prasy Katolickiej. „Doświadczenie ostatnich miesięcy pokazało, jak istotna jest misja mediów w zbliżaniu ludzi, skracaniu dystansu, dostarczaniu niezbędnych informacji oraz otwieraniu umysłów i serc na prawdę” – stwierdził między innymi Papież. Jak podał serwis Vatican News, Franciszek  podziękował wszystkim dziennikarzom, którzy pomimo zagrożenia koronawirusem, pracowali na rzecz swoich braci i sióstr w potrzebie. Co więcej, podkreślił, że poczucie wspólnoty pomiędzy ludźmi wyłoniło się paradoksalnie z doświadczenia społecznego dystansu narzuconego przez pandemię.

 

Formacyjna, w tym wspólnototwórcza, misja środków społecznego komunikowania jest potrzebna zawsze, jednak w takich sytuacjach, jak pandemia, okazuje się po prostu niezbędna. Nie może schodzić na drugi plan. Jej zaniedbywanie może przynieść fatalne skutki. Dlatego trzeba o niej pamiętać i przypominać tym ludziom mediów, którzy w ferworze codziennych działań o niej zapominają.

 

ks. Artur Stopka

Pandemia i „cyfrowy kontynent” – ks. ARTUR STOPKA o Kościele w sieci

Pojawiły się niedawno oczekiwania, że epidemia koronawirusa otworzy Kościołowi w naszym kraju oczy na możliwości działań i komunikacji, jakie niosą tzw. nowe media. Że Kościół intensywnie i na stałe wejdzie do Internetu, prowadząc sieciowe duszpasterstwo na wielką skalę. W ciągu zalewie kilku tygodni przekonaliśmy się, na ile te prognozy były trafne.

 

Pod koniec tegorocznego maja proboszcz franciszkańskiej parafii w Katowicach Panewnikach poinformował w mediach społecznościowych: „Z dniem 31 maja kończymy transmisje Mszy św. z bazyliki panewnickiej. Wyjątkiem będzie uroczystość świeceń diakonatu i kapłańskich…”. Nie tylko z tej świątyni przestano nadawać w Internecie transmisje Mszy. Czasami nawet o tym nie informowano. Po prostu zdemontowano urządzenia i tyle. Łatwo się zorientować, że ma to związek z wycofaniem przez szereg polskich biskupów dyspens od udziału w niedzielnej Eucharystii.

 

Internetowe transmisje były w wielu parafiach formą podtrzymywania wspólnoty. Tak traktowali je zarówno księża, jak i część wiernych. Gdy władze państwowe zniosły ograniczenia dotyczące liczby osób przebywających w czasie nabożeństwa w kościele, zaniechanie transmisji wydaje się krokiem logicznym i uzasadnionym. Chodzi przecież o to, aby ludzie wrócili do świątyń, o co apelował m. in. Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki. Oglądanie transmisji nie jest równoznaczne z obecnością w kościele i uczestnictwem w liturgii. Pod bardzo wieloma względami.

 

W początkowej fazie pandemii w naszym kraju można było spotkać entuzjastyczne komentarze wieszczące masowe i trwałe wejście Kościoła katolickiego do świata cyfrowego. Czy rzeczywiście takie zjawisko nastąpiło? Z czym faktycznie mieliśmy i mamy do czynienia?

 

W minionych dwóch miesiącach zdecydowanie przeważały dwie formy sieciowej aktywności Kościoła.

 

Przede wszystkim nastąpił ogromny wysyp internetowych transmisji Mszy św. Powstało dużo parafialnych kanałów wideo, zwłaszcza na YouTube. W efekcie mnożyły się prośby o ich subskrybowanie, bo zasady funkcjonowania tej platformy skonstruowane są w ten sposób, że ograniczają dostępność transmisji na żywo dla urządzeń mobilnych. W pewnym momencie dla podmiotów religijnych te reguły zostały zawieszone, co stanowiło dodatkową motywację dla tych, którzy wcześniej nie palili się do ustawiania smartfonów przed ołtarzem. Poważny czynnik mobilizujący stanowiły również zachęty do takiej praktyki ze strony licznych biskupów, którzy mimo dyspens apelowali o „udział” w liturgii za pośrednictwem mediów, w tym Internetu.

 

Z przykrością trzeba odnotować, że wiele z tych parafialnych transmisji było marnej jakości, zarówno pod względem obrazu, jak i dźwięku. W umiarkowanym stopniu spełniały swoją rolę podtrzymywania łączności z Kościołem na poziomie parafii. Poza dobrymi chęciami w tego typu działaniach potrzebna jest także pewna doza profesjonalizmu. Można było w tym, co miało miejsce w wielu miejscach w Polsce, wyczuć nastawienie na doraźność i prowizorkę. Choć niektóre firmy handlujące sprzętem wideo reklamowały ostatnio specjalne zestawy do transmitowania Mszy, to jednak trudno dostrzec mające charakter powszechny inwestowanie w tej sferze ze strony parafii (trzeba też pamiętać, że pandemia uderzyła boleśnie w ich finanse).

 

Drugą formą wzmożonej internetowej aktywności Kościoła w czasie epidemii okazały się różnego rodzaju wygłaszane do kamery (przede wszystkim przez księży, ale nie tylko) konferencje, rekolekcje, rozważania itp. Przybyło ich sporo zwłaszcza w czasie Wielkiego Postu. Po Wielkanocy intensywność tego rodzaju sieciowych działań zauważalnie spadła. Tak, jakby po świętach działalność formacyjna w tym kształcie była mniej potrzebna.

 

Trzeba też odnotować podejmowane w tym czasie z większym lub mniejszym powodzeniem znacznie liczniejsze niż wcześniej próby organizowania online wspólnych modlitw poza Mszą św. Szczególnie popularne stało się na niektórych profilach społecznościowych zbiorowe odmawianie różańca o godz. 20.30.

 

Wzrosła również rola Internetu, jako nośnika wewnątrzkościelnej informacji. Częściej niż dotąd do przekazywania bieżących wiadomości dotyczących życia religijnego diecezji albo parafii wykorzystywane były strony internetowe i media społecznościowe.

 

O wiele mniejsze wzięcie w działaniach Kościoła w Polsce podczas pandemii miały interaktywne możliwości, jakie niesie z sobą Internet. Nie doszło, na przykład, do masowych spotkań w sieci rozmaitych istniejących w parafiach grup formacyjnych ruchów i stowarzyszeń. Nie nastąpiło ogólnokościelne sięgnięcie po aplikacje pozwalające komunikować się bezpośrednio w czasie rzeczywistym, takie jak Microsoft Teams, Zoom czy Skype. Większość systematycznych zebrań parafialnych gremiów w okresie związanych z pandemią obostrzeń po prostu została odwołana. Rzadko szukano dla nich jakieś nowej cyfrowej formuły.

 

Widać wyraźnie, że Kościół katolicki w Polsce sięgnął po nowe media w sposób wybiórczy. Wykorzystywane były przede wszystkim do jednostronnego przekazu, do „nadawania” bez nastawienia na „odbiór”. Szukano głównie jakiejś formy zastępczej kontaktu z wiernymi, pozwalającej „głosić”, ale bez nacisku na elementy wspólnoto twórcze. Transmisje Mszy i rozmaitych konferencji idealnie się do tego przydawały. Jednak bez trudu raz po raz można było dostrzec, że sięganie po środki cyfrowe ma w założeniu charakter tymczasowy. Z braku innych możliwości dotarcia z przekazem, sięgano do sieci jedynie jako narzędzia rozpowszechniania, nie jako środowiska spotkania i tworzenia wspólnoty wiary.

 

Podczas pandemii kolejny raz okazało się, że Kościół (nie tylko w Polsce), wciąż nie znalazł recepty na będące skutkiem zaistnienia i umasowienia Internetu zjawisko w sferze międzyludzkich kontaktów. Chodzi o zapośredniczenie komunikacji człowieka z człowiekiem. Od wieków praca ewangelizacyjna, duszpasterstwo, oparte są o bezpośrednią relację interpersonalną, dokonującą się twarzą w twarz. Internet ze swoimi wciąż rosnącymi możliwościami technicznymi wkracza bardzo radykalnie w tę sferę. Dla coraz liczniejszej grupy ludzi zapośredniczony przez sieć kontakt z drugą osobą okazuje się wystarczający do budowania nie tylko powierzchownych relacji. Część z nich nie widzi już różnicy między rozmową przez sieć, a rozmową bezpośrednią prowadzoną przy jednym stole. Coraz częściej spotkanie w Internecie uważają za równoważne spotkaniu w realu. Czas spędzony razem online jest dla nich tak samo wartościowy, jak wspólne przebywanie bez patrzenia w ekran komputera lub smartfona.

 

Dlatego nie ma się co dziwić takim komunikatom, jak ten z franciszkańskiej bazyliki zacytowany na początku. To wyraźny sygnał, że być może pandemia pozwoliła Kościołowi, jako wspólnocie wiary, odkryć nieco cyfrowe możliwości dla siebie, jednak nie okazała się wystarczającym impulsem do powszechnego wdrożenia ich w codzienne życie i praktykę. Wypracowanie metod duszpasterskiego i ewangelizacyjnego wykorzystania sieci na naprawdę powszechną skalę wciąż jeszcze jest przed nami. Na chwilę obecną, „cyfrowy kontynent”, do ewangelizacji którego papież Benedykt XVI zachęcał już kilkanaście lat temu, wciąż czeka na rzeczywiste odkrycie.

 

ks. Artur Stopka

„Zadanie w pewnym sensie święte”. Jan Paweł II i dziennikarze – analiza ks. ARTURA STOPKI

Św. Jan Paweł II nie tylko rozumiał znaczenie mediów we współczesnym świecie, ale także bardzo dużo uwagi poświęcał ich twórcom. Dziennikarzy traktował z ogromną powagą i szacunkiem, uznając ich za ludzi obdarzonych powołaniem.

 

Można się spotkać z opinią, że to dopiero św. Jan Paweł II otworzył Kościół katolicki na media, że to on docenił ich znaczenie, tak, jakby wcześniej nic się na tym polu nie działo i papież z Polski zagospodarowywał całkowity ugór. Sporo się jednak działo przed rozpoczęciem jego pontyfikatu. Np. ojcowie Soboru Watykańskiego II opracowali specjalny dokument poświęcony zjawisku dziś potocznie określanemu jako mass media. W „Dekrecie o środkach społecznego przekazywania myśli”, zaczynającym się od słów „Inter mirifica”, już w pierwszych zdaniach znalazło się stwierdzenie, że spośród podziwu godnych wynalazków techniki Kościół przyjmuje i śledzi ze szczególną troską te, które odnoszą się przede wszystkim do ducha ludzkiego, a które odsłoniły nowe drogi do przekazywania z największą łatwością wszelkiego rodzaju wiadomości, myśli i wskazań. Wymieniona została prasa, kinematografia, radiofonia, telewizja „i inne tym podobne” (nie było wtedy Internetu).

 

Ku dobremu lub ku złemu

 

W tym samym dokumencie można przeczytać, że szczególny obowiązek moralny odnośnie do właściwego korzystania ze środków przekazu społecznego „ciąży na dziennikarzach, pisarzach, aktorach, reżyserach, producentach, nakładcach, dystrybutorach, wynajmujących lokale, agentach i sprzedawcach, na krytykach i w ogóle na wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób uczestniczą w przygotowywaniu i przekazywaniu programów”. Dlaczego? Autorzy dokumentu nie pozostawiają wątpliwości. Ponieważ dysponują narzędziami, dzięki którym mogą prowadzić rodzaj ludzki ku dobremu lub ku złemu.

 

Również doroczne orędzia papieskie na obchodzony z inicjatywy Vaticanym II Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu publikowane były na długo przed inauguracja pontyfikatu Jana Pawła II. Dwanaście pierwszych podpisał Paweł VI.

 

Improwizowana konferencja

 

Czy to znaczy, że Papież Polak nie zrobił w tej dziedzinie  nic szczególnego? Otóż zrobił. Ktoś ładnie jego zasługi ujął stwierdzając, że Jan Paweł IIzniwelował dystans między światem mediów a całym Kościołem katolickim”. Zrobił coś jeszcze. Starał się, wraz z całym Kościołem, nadążać za możliwościami, jakie w tej sferze się dość gwałtownie pojawiły.

 

Ks. prał. Paweł Ptasznik, kierownik Sekcji Polskiej Sekretariatu Stanu Stolicy Apostolskiej, w książce „Świadectwa świętości” wspomina pewne wydarzenie, do którego doszło podczas pierwszej zagranicznej pielgrzymki Papieża z Polski. Miała ona miejsce na przełomie stycznia i lutego 1979. Jan Paweł II w samolocie najpierw zrobił to, co jego poprzednik. Przyszedł przywitać się z dziennikarzami, którzy lecieli tą samą maszyną i życzyć im owocnej pracy. Zdarzyło się jednak coś niespodziewanego. Ktoś odważył się zadać pytanie, dotyczące ewentualnej wizyty w USA. Papież udzielił na nie odpowiedzi po angielsku. Potem odpowiadał na kolejne pytania, w różnych językach. Konferencje prasowe na pokładzie papieskiego samolotu stały się błyskawicznie oczywistością (podobnie zdarzenie opisuje zmarły niedawno Marek Lehnert w książce „Korespondent”, podając, że pytanie wbrew zwyczajowi zadał Wilton Wynn z tygodnika „Time”). To bardzo wymowny przejaw „skracania dystansu”, między Kościołem a światem mediów.

 

Błyskawiczny rozwój

 

Ks. Ptasznik zwrócił uwagę na coś jeszcze. To właśnie podczas pontyfikatu Jana Pawła II nastąpił błyskawiczny rozwój technologii komunikacyjnych, dzięki którym świat stał się „globalna wioską”. Poprzednicy polskiego Papieża nie mieli takich możliwości medialnych, jak on. Jan Paweł II starał się je wszystkie wykorzystywać w wypełnianiu swojej misji i misji Kościoła. Być może komuś wyda się to żadną zasługą, ale warto mieć świadomość, że np. nie poparł pojawiających się w Kościele całkiem licznych głosów twierdzących, że globalna sieć, to wielkie zagrożenie i siedlisko zła. Wręcz przeciwnie, popierał i wspierał działania wykorzystujące Internet do głoszenia Ewangelii. Dziś wydaje się to oczywiste. Ale nie zawsze tak było.

 

 Jak kapłaństwo

 

Ludzie mediów, którzy mieli okazję zetknąć się z Janem Pawłem II, zwracają uwagę, że traktował on ich samych i ich pracę, z całą powagą. Jak ktoś, kto w pełni rozumie znaczenie i wpływ mediów na kształt świata, a także na ludzkie myślenie i decyzje. Można się domyślać, że z tej świadomości wynikały nie tylko wymagania, jakie stawiał dziennikarzom, ale również sposób, w jaki mówił o ich misji w świecie. Nie wahał się użyć bardzo wzniosłych i zobowiązujących porównań. „Dziennikarstwo jak kapłaństwo jest odpowiedzią na prawdziwe powołanie” – tak zatytułował przemówienie, które 2 grudnia 1983 r. wygłosił do dziennikarzy włoskich tygodników katolickich. A 4 czerwca 2000 r., podczas Jubileuszu Dziennikarzy stwierdził wprost, że dziennikarstwo powinno być „postrzegane jako zadanie w pewnym sensie «święte»”. Ma to być zadanie wykonywane ze świadomością, że potężne środki przekazu zostają dziennikarzom i dysponentom mediów powierzone dla dobra wszystkich, a zwłaszcza dla dobra najsłabszych grup społecznych — od dzieci po ubogich, od chorych po osoby zepchnięte na margines i dyskryminowane.

 

Charakter misyjny

 

Tak usytuowane dziennikarstwo jawi się zupełnie inaczej niż dziś jest traktowane nie tylko przez wielu uprawiających ten zawód, ale również, a może przede wszystkim przez tych, którzy mediami zarządzają. Co ciekawe, Jan Paweł II zdawał sobie sprawę z ich szczególnej roli. Krótko przed śmiercią, 24 stycznia 2005 r. ogłosił List apostolski adresowany „do odpowiedzialnych za środki społecznego przekazu”. Zwrócił w nim m. in. uwagę, że „w organicznym i poprawnym modelu rozwoju człowieka środki przekazu mogą i powinny szerzyć sprawiedliwość i solidarność, przedstawiając wydarzenia w sposób ścisły i prawdziwy, analizując wnikliwie sytuacje i problemy, prezentując różne opinie”.

 

Napisał wprost, że media kształtują dzisiaj sumienia i że muszą dokonywać wyborów „w trzech podstawowych dziedzinach: formacja, współuczestnictwo, dialog”. Przypomniał w ten sposób fakt, o którym dzisiaj zarówno twórcy, jak i odbiorcy mass mediów wydają się zapominać – mają one z natury charakter misyjny. Wszystkie, nie tylko te zaliczane do tzw. publicznych. Świadomość misyjności, „świętości” podjętego przez nich zadania, nie może przestać towarzyszyć dziennikarzom w ich pracy. Bez niej mogą się stać funkcjonariuszami w zideologizowanej maszynie propagandowej lub trybikami w nastawionej wyłącznie na zysk korporacji. Ani jedno ani drugie nie jest prawdziwym powołaniem dziennikarza. W stulecie urodzin św. Jana Pawła II, człowieka który wiele zrobił nie tylko dla zbliżenia między Kościołem i mediami, ale również pokazał, jak ważna dla współczesnego świata jest praca dziennikarzy, warto o tym przypomnieć. Nawet jeżeli to przypomnienie dla kogoś będzie niewygodne albo drażniące.

 

Artur Stopka

Polska na indeksie. Rzecz o wolności słowa – analiza ks. ARTURA STOPKI

Fakt, że coś wolno powiedzieć w przestrzeni publicznej wcale nie oznacza, że mamy do czynienia z wolnością słowa. Dotyczy to mediów w znacznie większym stopniu, niż się może wydawać.

 

W tegorocznej edycji Światowego Indeksu Wolności Prasy, ogłoszonego 21 kwietnia, Polska znalazła się na 62. miejscu, kontynuując trwającą od 2016 roku tendencję spadkową. Można się pocieszać, że siódma dziesiątka to nie jakaś tragicznie odległa pozycja, skoro ranking obejmuje 180 państw. Można się krzywić, że potraktowano nasz kraj niesprawiedliwie, umieszczając nas zbyt nisko albo zbyt wysoko. Można przytaczać rozmaite argumenty i przykłady dowodzące rozkwitu wolności słowa w Polsce w ostatnim roku lub wskazujące na coś dokładnie odwrotnego. Jednak najpierw warto się zastanowić, czym naprawdę jest wolność słowa. Co rozumiemy pod tym pojęciem?

 

Ale zawsze będę bronić waszej wolności, byście mogli mówić, co tylko chcecie” – powiedziała ambasador USA w Polsce na antenie jednej z telewizji. Czy tymi słowami wystąpiła w obronie wolności słowa w Polsce? Niekoniecznie. Choć być może taka była jej intencja i właśnie w ten sposób jej wypowiedź przez wielu zostanie odebrana. Jednak gdy się wsłuchać uważnie w cytowane zdanie, można dostrzec zawarte w nim odniesienie do czegoś, o czym 13 maja 1869 roku mówił na jednym z odczytów publicznych, urządzonych przez Komitet Stowarzyszenia Pomocy Naukowej w Paryżu, Cyprian Kamil Norwid. Genialny poeta ponad sto pięćdziesiąt lat temu wyraźnie rozróżniał dwie wolności: wolność słowa i wolność mówienia. Co więcej, zwracał uwagę, że zazwyczaj miesza się te dwa pojęcia i najczęściej „To, co nazywają wolnością słowa, jest dotąd wolnością mówienia, la liberté de dire…”. Norwid konstatował też rzecz oczywistą, że wolność mówienia, co się chce, jest atrybutem wolności osobistej.

 

Właśnie w tym kontekście, wolności jednostki, tworzone są zwykle rankingi oceniające w konkretnym miejscu na świecie poziom wolności słowa w mediach. W dodatku ta wolność jednostki też jest w określony sposób definiowana, w zależności od stojącej za nią koncepcji antropologicznych lub ideologii. Warto i trzeba o tym pamiętać. Świadomość stosowanego kryterium pozwala uniknąć wielu nieporozumień i rozczarowań. Pomaga też tonować emocjonalne reakcje na publikowane zestawienia.

 

Problem wolności słowa – także tej w mediach – sytuuje się na innym poziomie, niż kwestia wolności osobistych. Wyjaśniał to papież Jan Paweł II w Olsztynie 6 czerwca 1991 r. Zajął się tym tematem w kontekście ósmego przykazania Dekalogu. Wbrew dość rozpowszechnionemu przekonaniu, istotą tego przykazania nie jest zakaz kłamstwa. Jego istotą jest obrona prawdy. Papież Polak jednoznacznie wskazywał wtedy, że punktem odniesienia dla rzeczywistej wolności słowa jest prawda. To ona ją weryfikuje. Utworzenie takiego rankingu wolności słowa w mediach jest radykalnie trudniejsze niż tylko zbudowanie klasyfikacji na podstawie wolności mówienia.

 

To, co wtedy powiedział o wolności słowa Jan Paweł II nie wszystkim przypadało do gustu. Bo też przedstawił rzecz trudną. Stwierdził, że niewiele daje wolność mówienia, jeśli słowo wypowiadane nie jest wolne. „Jeśli jest spętane egocentryzmem, kłamstwem, podstępem, może nawet nienawiścią lub pogardą dla innych – dla tych na przykład, którzy różnią się narodowością, religią albo poglądami” – wyjaśniał. Dodał, że niewielki będzie pożytek z mówienia i pisania, jeśli słowo będzie używane nie po to, aby szukać prawdy, wyrażać prawdę i dzielić się nią, ale tylko po to, by zwyciężać w dyskusji i obronić swojego – być może błędnego, sprzecznego z prawdą, opartego na fałszu – stanowiska.

 

Zauważył też, że nawet słowa wyrażające prawdę, też mogą nie być wolne. Powiedział coś bardzo mocnego. Stwierdził, że słowa mogą czasem wyrażać prawdę w sposób dla niej samej poniżający. „Może się zdarzyć, że człowiek mówi jakąś prawdę po to, żeby uzasadnić swoje kłamstwo” – tłumaczył. Gdy czyta się dzisiaj, po prawie trzydziestu latach, tę wypowiedź naszego rodaka na Stolicy Piotrowej, jej aktualność szokuje. „Człowiek jest wolny, człowiek jest wolny także, ażeby mówić nieprawdę” – powiedział Jan Paweł II trzy dekady temu na ojczystej ziemi. Dziś brzmi to jak proroctwo. Ale też pozwala zupełnie inaczej spojrzeć na doroczny Indeks Wolności Prasy. Zachęca do postawienia pytania, gdzie byłoby nasze miejsce wśród 180 krajów świata, gdyby istotnie kryterium zestawienia była prawda.

 

Papież nie miał wątpliwości, że słowo człowieka musi być wolne, musi wyrażać jego wewnętrzną wolność. Przekonywał, że nie można stosować środków przemocy, aby człowiekowi narzucać jakieś tezy. „Te środki przemocy mogą być takie, jakie znamy z przeszłości, ale w dzisiejszym świecie także i środki przekazu mogą stać się środkami przemocy, jeżeli stoi za nimi jakaś inna przemoc, niekoniecznie ta przemoc fizyczna. Jakaś inna przemoc, jakaś inna potęga” – przestrzegał Jan Paweł II. Prawie trzydzieści lat temu!

 

O. Maciej Zięba OP, komentując w jednym z wywiadów wskazania Papieża Polaka dotyczące wolności słowa, powiedział, że sama wolność wypowiedzi, wolność słowa nie wystarcza. Trzeba też umieć wziąć odpowiedzialność za wypowiadane przez siebie słowa. Nie chodzi tu o poddawanie się jakiejkolwiek formie cenzury lub autocenzury, lecz o gotowość do weryfikacji swoich wypowiedzi względem prawdy. Przy takiej próbie szybko może się okazać, że wolność mówienia wszystkiego, co się chce, wcale nie jest gwarantem faktycznej wolności słowa. Ci, którym rzeczywista wolność słowa przeszkadza i doskwiera, świetnie o tym wiedzą. Pozwalają mówić, co się chce, dbają jednak o to, aby trudne, a czasami wręcz niemożliwe było ustalenie, które z wypowiadanych słów niosą prawdę, a które kłamstwo. To o wiele gorsze niż jakakolwiek cenzura. I o wiele skuteczniejsze w ukrywaniu prawdy, w niszczeniu wolności słowa.

 

Wolność publicznego wyrażenia swoich poglądów jest wielkim dobrem społecznym, ale nie zapewnia ona wolności słowa” – powiedział Jan Paweł II. Przekonujemy się o tym na własnej skórze w bardzo bolesny sposób. Niestety nie ma rankingu, który by nam to liczbowo i graficznie uświadamiał, umieszczając bliżej lub dalej od początku albo końca zestawienia. A szkoda.

 

Ks. Artur Stopka

Katolickie tygodniki, epidemia i plan B – analiza ks. ARTURA STOPKI

Epidemia pokazała, że dotychczasowy model funkcjonowania katolickich tygodników kolportowanych przez parafie, nie jest odporny na kryzysy. Jednak nie ich przetrwanie jest dziś najważniejsze.

 

Przez dziesięciolecia zdążyliśmy się już do tego widoku przyzwyczaić. Część wiernych wychodzących w Polsce z niedzielnej Mszy św. trzyma w dłoniach katolicki tygodnik. Nie wszyscy, ale wciąż jest ich wystarczająco wielu, aby te czasopisma nie tylko egzystowały, lecz również były w istocie najważniejszą i podstawową formą docierania przez Kościół do polskich katolików przez media. To coś więcej niż zwyczaj. To wręcz sprawdzony i w dużej mierze – jak dotąd – niezawodny model biznesowy. Epidemia koronawirusa właśnie go weryfikuje.

 

Od kilku tygodni kościoły w Polsce są puste lub prawie puste. Nie ma w nich potencjalnych nabywców katolickich tygodników. Zgodnie z państwowymi zarządzeniami siedzą w domach, w większej lub mniejszej liczbie korzystają z medialnych transmisji Mszy, zalecanych przez biskupów. Co w tej sytuacji zrobili wydawcy katolickich papierowych czasopism?

 

Bez współdziałania

 

Nie wypracowali żadnej wspólnej linii działania. Nie zaproponowali jakiegoś jednego rozwiązania dla całego kraju. Mamy do czynienia z całym ich wachlarzem. Od najbardziej radykalnego, polegającego na całkowitej rezygnacji z druku i skupieniu się na przygotowywaniu oraz promowaniu e-wydania, przez czasową rezygnację z kolportażu parafialnego wydania papierowego, aż po eksperymenty z zawartością wersji drukowanej. Eksperymenty polegające nie tylko na np. publikowaniu łączonych numerów, ale także na zmianie układu treści, całkowitym lub częściowym wycofaniu edycji diecezjalnych itp.

 

Nie ma znaczenia, który z katolickich tygodników istniejących w Polsce jaką metodę radzenia sobie z kryzysem zastosował. Za wcześnie na ocenianie, który z modeli okazał się najkorzystniejszy w dramatycznych czasach epidemii. Istotne jest, że w chwili kryzysu próżno wyglądać jakichś prób wzajemnego wspierania przez poszczególne tytuły, myślenia całościowego, w kategoriach dobra Kościoła i jego mediów jako pewnego ewangelizacyjnego bogactwa, które nie powinno ulec zniszczeniu. Dominują partykularyzmy, ochrona tylko własnego stanu posiadania.

 

Przetrwanie to za mało

 

To nie najlepiej wróży na przyszłość, a właśnie przyszłość najsilniejszych katolickich mediów jest dzisiaj stawką toczącego się zmagania. Jeśli wydawcy katolickich tygodników będą nastawieni tylko na przetrwanie okresu pandemii, a nie wykorzystają tego czasu na przygotowanie poważnych przekształceń i zmian w swoim działaniu, może się okazać, że po krótkotrwałym entuzjazmie i boomie, związanym z możliwością powrotu do kościołów, nastąpi stopniowa dezintegracja funkcjonującego przez dziesięciolecia „systemu”. A nowego nie będzie lub – jeśli się pojawi – czytelnicy nie będą na niego przygotowani.

 

Nie bez znaczenia będą również zmiany, jakie w rezultacie epidemii nastąpią na całym rynku medialnym w Polsce. Specyfika tygodników katolickich może się okazać wartością dodaną, jeśli uda się w kolejnym pokoleniu stworzyć silną grupę wiernych, lojalnych odbiorców. Jednak może ona również stanowić obciążenie, np. gdy zabraknie elastyczności w posługiwaniu się nowymi sposobami docierania z treściami do odbiorców.

 

Rząd dusz

 

Truizmem jest twierdzenie, że potrzeba znacznej intensyfikacji działań wydawców katolickich czasopism w Internecie. Wirusowy kryzys pokazał, że nie jest to wcale takie proste i oczywiste. Nie wystarczy stworzyć aplikację czy wrzucić pdf-a do internetowego sklepiku. Trzeba jeszcze sprawić, by czytelnicy chcieli z tych form licznie korzystać. Tego nie da się zrobić w ciągu kilku tygodni. Tego nie da się zrobić także ze względu na treść dużej części kościelnych tygodników wydawanych w naszym kraju. Łatwo się zorientować, że ich zawartość mocno dopasowana jest do wieku znaczącej części wiernych zapełniających jeszcze niedawno kościoły.

 

Młodzi znajdują w katolickich tygodnikach (niezależnie od wersji papierowej czy cyfrowej) dla siebie niewiele. Jeśli szukają treści religijnych lub około religijnych, to raczej odwiedzają katolickie serwisy internetowe albo znajdują je w mediach społecznościowych. Jeśli katoliccy wydawcy czasopism chcą do nich dotrzeć, muszą zacząć współpracować z tymi, którzy już w tej chwili w sieci mają swoisty „rząd młodych dusz”.

 

Społeczności i towarzyszenie

 

Konieczna jest dywersyfikacja zarówno kanałów dystrybucji treści, jak i źródeł dochodów. Wciąż niewykorzystanym w wystarczającym stopniu narzędziem pozostają różnego rodzaju prenumeraty i subskrypcje. Zarówno w odniesieniu do wydań papierowych, jak i cyfrowych. Trzeba jednak czegoś więcej, niż tylko tworzenie list prenumeratorów lub subskrybentów. Potrzebne są społeczności, zgromadzone wokół katolickich tytułów. Społeczności ludzi emocjonalnie związanych z nimi. Tak przyzwyczajonych nie tylko do otrzymywania treści, ale również do stałej komunikacji z ich twórcami, że gdy zawiedzie jeden kanał dystrybucji, będą ich niejako „automatycznie” szukać w innym. Dlaczego? Ponieważ będą mieli doświadczenie towarzyszenia im w ich codzienności ze strony redakcji.

 

Epidemia pokazała, że dotychczasowy model funkcjonowania głównych katolickich mediów, papierowych tygodników kolportowanych przez parafie, nie jest odporny na kryzysy. Wyraźnie zabrakło wydawcom myślenia o kategoriach „planu B”. Życie dowodzi, że nie ma nic pewnego i sprawdzonego raz na zawsze. Także w sferze katolickich, kościelnych tygodników wydawanych w naszym kraju.

 

Artur Stopka

Msza św. w czasie epidemii – ks. ARTUR STOPKA o tym, jak dziennikarze przelewają na odbiorców złe emocje

Sprawa udziału we Mszy św. w czasie zarazy okazała się nieplanowanym wcześniej testem dla publicystów. Jaki jest jego wynik?

 

Początkowo chodziło o Kościół we Włoszech i podejmowane tam bardzo trudne decyzje. Być może spore grono krajowych publicystów, którzy z troską pochylali się nad tym, czy to dobrze, że tamtejsi katolicy z powodu koronawirusa nie mogą uczestniczyć we Mszy świętej, nie przypuszczało, że już wkrótce podobne sytuacje mogą dotknąć wiernych i duszpasterzy na polskiej ziemi. No i że ocenianie i etykietowanie biskupich postaw, gdy zarazić się można w kościelnej ławce w swojej parafii, nabierze innego wymiaru.

 

Można odnieść wrażenie, że w Polsce najbardziej emocjonalne dyskusje wywołane epidemią koronawirusa dotyczą nie kwestii medycznych, gospodarczych, ekonomicznych, ale… religijnych. W szeroko pojętych mediach (zarówno tradycyjnych, jak i tzw. nowych mediach), zderzyły się dwie narracje o proweniencji katolickiej. Obydwie tak naprawdę dotyczą tylko jednego tematu – udziału we Mszy św. w czasach szalejącej zarazy.

 

W obu narracjach mnóstwo już od pierwszych chwil można było dostrzec oprócz pojawiających się merytorycznych argumentów mnóstwo propagandy, demagogii, niedopuszczalnej w obecnej globalnej sytuacji presji, łamania sumień, a także manipulacji nauczaniem Kościoła i Pismem świętym.

 

Nie ma sensu analizowanie poszczególnych wypowiedzi z którejkolwiek strony. Choć ich autorzy niejednokrotnie nie zdają sobie z tego sprawy, wpisują się one idealnie w „tożsamościowe” myślenie o mediach i w istocie zmierzają do mnożenia zwolenników w oparciu o poczucie wyższości i traktowanie myślących inaczej z pogardą, jako „nieprawdziwych” katolików lub beznadziejnych, nierozumiejących chrześcijaństwa fanatyków. Zajmują się nie próbą analizy podejmowanych w Kościele decyzji w kontekście realnej sytuacji wiernych, lecz przekonywaniem do swojej racji „per fas et nefas”. Nie są one dla odbiorców pomocą w podjęciu racjonalnej, a równocześnie zgodnej z sumieniem decyzji.

 

Z pewnością jest w Polsce wielu katolików, którzy w najbliższym czasie nie powinni pojawiać się na zgromadzeniach liturgicznych. Zarówno ze względu na swoje bezpieczeństwo zdrowotne, jak i z uwagi na bezpieczeństwo innych. Z drugiej strony jednak rzetelnej analizy wymaga pojawiające się w niektórych głosach przekonanie, że nie da się zorganizować obrzędów w taki sposób, aby uczestnicy nie narażali się wzajemnie na zakażenie. Tego typu wypowiedzi trzeba było w ostatnim okresie w krajowych mediach ze świecą szukać. Zwykle bezskutecznie. Można było odnieść wrażenie, że według sporej części uczestników publicystycznego sporu fakt, iż poruszają się w sferze religijnej, zwalnia ich z obowiązku posługiwania się rozumowymi argumentami na rzecz tych zbudowanych wyłącznie na emocjach.

 

A przecież nie sposób wykluczyć kwestii, że nawet w wielkim natężeniu epidemii są ludzie, którzy mogą być fizycznie obecni na Mszy św., jeśli zostanie ona przygotowana i odprawiona zgodnie z zaleceniami ekspertów od zdrowotnego bezpieczeństwa. Trzeba pamiętać np. o ludziach, dla których stwierdzenie „Szybciej umrę z braku Jezusa niż od wirusa” nie jest zgrabnym, pustym sloganem, lecz wyraża ich religijność i sposób przeżywania wiary. Obrzucanie ich inwektywami, że nie kierują się miłością bliźniego, jest wobec nich niejednokrotnie absolutnie nietrafne i bez powodu dla nich poniżające. Nie każdy jest w stanie szybko przestawić się z udziału we Mszy w kościelnej ławce na uczestniczenie w niej za pośrednictwem ekranu. Dla nich obecność na Mszy jest czymś tak niezbędnym do życia jako powietrze i woda. Sugerowanie, że mają w nosie dobro innych i lekceważą fakt wielowymiarowego zagrożenia dla wszystkich pozostałych, jest krzywdzącym nadużyciem. Takim samym, jak odsądzanie od czci i wiary włoskich biskupów, którzy z bólem serca zaakceptowali niezbędne w dramatycznej sytuacji całego kraju rozwiązania i zdecydowali o rezygnacji udziału wiernych w celebracjach. Nie zrobili tego z entuzjazmem.

 

Rzetelnych analiz uwzględniających potrzeby, możliwości, a także różne możliwości rozwiązań uczestnictwa we Mszy św. w czasie epidemii zabrakło nie tylko w wypowiedziach najgłośniejszych uczestników publicystycznego sporu. A przecież nawet dziecko wie, że inaczej wygląda sytuacja w wielkiej parafii miejskiej, a inaczej w małej wiejskiej.

 

Jak bardzo skomplikowana jest sytuacja pokazał papieski jałmużnik kard. Konrad Krajewski, który wbrew rozporządzeniom państwowym i kościelnym otworzył w pewnym momencie swój tytularny kościół Santa Maria Immacolata w wieloetnicznej dzielnicy Esquilino. Paradoksalnie wygląda na to, że właśnie w ten sposób dał przykład poważnego traktowania słów Jezusa, że to szabat jest dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu. Tym, co zrobił, przezwyciężył logikę strachu. Logikę, w której zwykle zapomina się o najsłabszych i będących na marginesie.

 

Przyzwyczailiśmy się (niestety), że publicystyka, zamiast objaśniać świat, często służy do narzucania innym jego jedynie słusznego obrazu, obowiązującej jako niepodważalna, wizji. W takim modelu służy ona autorom do przelewania na odbiorców własnych leków, fobii, złych emocji, problemów, dotykających czasami fundamentalnych spraw. Dzieje się tak również w tak delikatnej tematyce, jak wiara, duchowość, religia. To niedobre przyzwyczajenie. Źle, że jako odbiorcy dajemy publicystom przyzwolenie na takie postępowanie, a nawet ich w tym wspieramy, dając się wciągać w kompletnie zbędne pojedynki i wojenki.

 

Życie nieraz bardzo boleśnie weryfikuje każdą publicystykę. Właśnie się o tym w Polsce w sposób bardzo drastyczny przekonujemy.

 

Artur Stopka