Sprawa udziału we Mszy św. w czasie zarazy okazała się nieplanowanym wcześniej testem dla publicystów. Jaki jest jego wynik?
Początkowo chodziło o Kościół we Włoszech i podejmowane tam bardzo trudne decyzje. Być może spore grono krajowych publicystów, którzy z troską pochylali się nad tym, czy to dobrze, że tamtejsi katolicy z powodu koronawirusa nie mogą uczestniczyć we Mszy świętej, nie przypuszczało, że już wkrótce podobne sytuacje mogą dotknąć wiernych i duszpasterzy na polskiej ziemi. No i że ocenianie i etykietowanie biskupich postaw, gdy zarazić się można w kościelnej ławce w swojej parafii, nabierze innego wymiaru.
Można odnieść wrażenie, że w Polsce najbardziej emocjonalne dyskusje wywołane epidemią koronawirusa dotyczą nie kwestii medycznych, gospodarczych, ekonomicznych, ale… religijnych. W szeroko pojętych mediach (zarówno tradycyjnych, jak i tzw. nowych mediach), zderzyły się dwie narracje o proweniencji katolickiej. Obydwie tak naprawdę dotyczą tylko jednego tematu – udziału we Mszy św. w czasach szalejącej zarazy.
W obu narracjach mnóstwo już od pierwszych chwil można było dostrzec oprócz pojawiających się merytorycznych argumentów mnóstwo propagandy, demagogii, niedopuszczalnej w obecnej globalnej sytuacji presji, łamania sumień, a także manipulacji nauczaniem Kościoła i Pismem świętym.
Nie ma sensu analizowanie poszczególnych wypowiedzi z którejkolwiek strony. Choć ich autorzy niejednokrotnie nie zdają sobie z tego sprawy, wpisują się one idealnie w „tożsamościowe” myślenie o mediach i w istocie zmierzają do mnożenia zwolenników w oparciu o poczucie wyższości i traktowanie myślących inaczej z pogardą, jako „nieprawdziwych” katolików lub beznadziejnych, nierozumiejących chrześcijaństwa fanatyków. Zajmują się nie próbą analizy podejmowanych w Kościele decyzji w kontekście realnej sytuacji wiernych, lecz przekonywaniem do swojej racji „per fas et nefas”. Nie są one dla odbiorców pomocą w podjęciu racjonalnej, a równocześnie zgodnej z sumieniem decyzji.
Z pewnością jest w Polsce wielu katolików, którzy w najbliższym czasie nie powinni pojawiać się na zgromadzeniach liturgicznych. Zarówno ze względu na swoje bezpieczeństwo zdrowotne, jak i z uwagi na bezpieczeństwo innych. Z drugiej strony jednak rzetelnej analizy wymaga pojawiające się w niektórych głosach przekonanie, że nie da się zorganizować obrzędów w taki sposób, aby uczestnicy nie narażali się wzajemnie na zakażenie. Tego typu wypowiedzi trzeba było w ostatnim okresie w krajowych mediach ze świecą szukać. Zwykle bezskutecznie. Można było odnieść wrażenie, że według sporej części uczestników publicystycznego sporu fakt, iż poruszają się w sferze religijnej, zwalnia ich z obowiązku posługiwania się rozumowymi argumentami na rzecz tych zbudowanych wyłącznie na emocjach.
A przecież nie sposób wykluczyć kwestii, że nawet w wielkim natężeniu epidemii są ludzie, którzy mogą być fizycznie obecni na Mszy św., jeśli zostanie ona przygotowana i odprawiona zgodnie z zaleceniami ekspertów od zdrowotnego bezpieczeństwa. Trzeba pamiętać np. o ludziach, dla których stwierdzenie „Szybciej umrę z braku Jezusa niż od wirusa” nie jest zgrabnym, pustym sloganem, lecz wyraża ich religijność i sposób przeżywania wiary. Obrzucanie ich inwektywami, że nie kierują się miłością bliźniego, jest wobec nich niejednokrotnie absolutnie nietrafne i bez powodu dla nich poniżające. Nie każdy jest w stanie szybko przestawić się z udziału we Mszy w kościelnej ławce na uczestniczenie w niej za pośrednictwem ekranu. Dla nich obecność na Mszy jest czymś tak niezbędnym do życia jako powietrze i woda. Sugerowanie, że mają w nosie dobro innych i lekceważą fakt wielowymiarowego zagrożenia dla wszystkich pozostałych, jest krzywdzącym nadużyciem. Takim samym, jak odsądzanie od czci i wiary włoskich biskupów, którzy z bólem serca zaakceptowali niezbędne w dramatycznej sytuacji całego kraju rozwiązania i zdecydowali o rezygnacji udziału wiernych w celebracjach. Nie zrobili tego z entuzjazmem.
Rzetelnych analiz uwzględniających potrzeby, możliwości, a także różne możliwości rozwiązań uczestnictwa we Mszy św. w czasie epidemii zabrakło nie tylko w wypowiedziach najgłośniejszych uczestników publicystycznego sporu. A przecież nawet dziecko wie, że inaczej wygląda sytuacja w wielkiej parafii miejskiej, a inaczej w małej wiejskiej.
Jak bardzo skomplikowana jest sytuacja pokazał papieski jałmużnik kard. Konrad Krajewski, który wbrew rozporządzeniom państwowym i kościelnym otworzył w pewnym momencie swój tytularny kościół Santa Maria Immacolata w wieloetnicznej dzielnicy Esquilino. Paradoksalnie wygląda na to, że właśnie w ten sposób dał przykład poważnego traktowania słów Jezusa, że to szabat jest dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu. Tym, co zrobił, przezwyciężył logikę strachu. Logikę, w której zwykle zapomina się o najsłabszych i będących na marginesie.
Przyzwyczailiśmy się (niestety), że publicystyka, zamiast objaśniać świat, często służy do narzucania innym jego jedynie słusznego obrazu, obowiązującej jako niepodważalna, wizji. W takim modelu służy ona autorom do przelewania na odbiorców własnych leków, fobii, złych emocji, problemów, dotykających czasami fundamentalnych spraw. Dzieje się tak również w tak delikatnej tematyce, jak wiara, duchowość, religia. To niedobre przyzwyczajenie. Źle, że jako odbiorcy dajemy publicystom przyzwolenie na takie postępowanie, a nawet ich w tym wspieramy, dając się wciągać w kompletnie zbędne pojedynki i wojenki.
Życie nieraz bardzo boleśnie weryfikuje każdą publicystykę. Właśnie się o tym w Polsce w sposób bardzo drastyczny przekonujemy.
Artur Stopka