O zwierzętach – ks. ARTUR STOPKA opisuje siedem pokus głównych dziennikarzy

Opisać siedem grzechów głównych dziennikarzy to kusząca propozycja. Haczyk tkwi jednak w dość powszechnym przekonaniu, że robienie innym rachunku sumienia to wielce odpowiedzialne i pożyteczne. Otóż to nieprawda. Rachunek sumienia każdy powinien robić sobie sam. Dlatego zamiast spisu dziennikarskich grzechów, właściwiej będzie spisać pokusy, które czyhają na ludzi mediów.

 

I haczyk drugi. Często zwabieni tematem eksperci i analitycy usiłują wymyślać jakiejś osobne, specyficzne dla mass mediów, spisy owych „dziennikarskich grzechów głównych”. Zupełnie niepotrzebnie. Pokusy zagrażające pracownikom mediów bardzo różnych szczebli idealnie wpisują się w znaną z katechizmów listę siedmiu „grzechów głównych”, czyli wad, będących skutkiem częstego powtarzania grzechów, nawet powszednich.

 

W dobie nawrotu kultury obrazkowej warto przypomnieć, że te siedem grzechów/wad/pokus od wieków w najprostszej katechezie symbolizowały zwierzęta.

 

Paw

 

Paw to symbol pychy. Pokusy niemal stale obecnej w działaniach ludzi mediów. Jest w niej poczucie mocy, znaczenia, bycia ponad przeciętnymi zjadaczami chleba. Może nawet ponad prawem. Zarówno stanowionym jak i moralnym. Bo przecież w imię wyższych celów się działa. I jest się częścią „czwartej władzy”. Kto by tam pamiętał, że zasada „cel uświęca środki” nie ma nic wspólnego nie tylko z chrześcijaństwem, ale także ze zwykłą ludzką przyzwoitością? Paw dziennikarski swym przykuwającym uwagę ogonem usiłuje wszystkich innych przyćmić, zasłonić, aby tylko na niego zwracano uwagę i tylko jemu przyznawano rację. Łaknie uznania, wielbicieli, wręcz wyznawców. To go napędza. Wszystko jedno, czy w gazecie, w radiu, w telewizji czy w Internecie, jego przesłanie brzmi: „Oto ja!”. Inni się nie liczą. No i wiadomo, przed czym kroczy pycha.

 

Ropucha

 

Te kojarzone na starych przedstawieniach z chciwością zwierzęta nie budzą sympatii nie tylko ze względu na gruczoły jadowe zawarte w ich skórze. Pokusa chciwości też jest na swój sposób jadowita. W świecie mediów dotyczy nie tylko – lub nie wprost – pieniędzy, dóbr materialnych, ale też, na przykład, czasu antenowego, miejsca w gazecie, ilości materiałów zamieszczonych na głównej stronie serwisu czy portalu. Także większej liczby zrealizowanych tematów, bez zwracania uwagi na koleżanki i kolegów. Chciwość działa podstępnie, ukrywa się, udaje pozytywną motywację. Kiedyś chciwość kojarzono przede wszystkim z dwoma zawodami: z lekarzami, pragnącymi, by ludzie chorowali, i prawnikami, oczekującymi wielu ważnych spraw i procesów sądowych. Ludzie mediów, ze swą żądzą nieustannych sensacji i newsów, przekonani, że dobra wiadomość, to dla nich zła wiadomość, stają się do nich bardzo podobni.

 

Kozioł

 

W graficznych i malowanych katechizmach oznaczał nieczystość. Pokusa nieczystych intencji może zaskoczyć dziennikarza/człowieka mediów w najmniej spodziewanym momencie. Bardzo łatwo przeoczyć ten moment, gdy zaczyna się ludzi wokół traktować jak przedmioty, narzędzia do realizacji pewnych celów. Szczególnie groźne jest to w odniesieniu do bohaterów materiałów, ludzi, którzy w dobrej wierze odsłaniają się, pokazują swoje słabości. Nie wiedzą, że są wykorzystywani w jakiejś grze, że nie o nich, nie o ich dobro tak naprawdę chodzi, lecz o coś zupełnie innego. Nieczystość polega również na przekraczaniu granic w relacjach międzyludzkich, na obcesowym wchodzeniu w sferę intymną innych ludzi w pogoni za bardziej mięsistym i „żrącym” materiałem.

 

Wąż

 

Od czasów Edenu wąż jest symbolem zazdrości. Ukryty pod postacią węża szatan, upadły anioł, zazdrościł Bogu i zrobił, co zrobił. W świecie mass mediów łatwo jest ulec pokusie zazdrości. To świat pełen nie tyle konkurencji, co rywalizacji, a nawet walki o to, kto szybciej, kto więcej, kto mocniej i skuteczniej. Zazdrość o czyjeś sukcesy, nawet drobne, może się okazać szokująco silna. Czasami doprowadza do tego, że ludzie, którzy kiedyś siedzieli biurko w biurko, dzisiaj mijają się na ulicy bez „dzień dobry”. Zazdrość (nie tylko wewnątrz branżowa) skutkować też może świadomym psuciem czyjegoś wizerunku, tzw. czarnym PR-em, rozsiewaniem plotek i powielaniem fake newsów. Nie mówiąc już o donosach. Tych składanych w ukryciu i tych mających charakter publicznego piętnowania. Zazdrość może być potężnym impulsem do bezwzględnego niszczenia innych. W zawodzie i poza nim.

 

Świnia

 

Pomijając symbolizowaną przez świnię pokusę łakomstwa w sensie dosłownym, która potrafi dopaść dziennikarza/człowieka mediów na różnego rodzaju imprezach (na ogół takie przypadki są kwitowane pobłażliwym uśmiechem), jest też inny jej wymiar. To nieumiarkowanie np. w eksploatowaniu jakiegoś nośnego tematu. To wyciskanie drugiego człowieka i jego historii jak cytryny, tak, że w końcu nic nie zostaje i się go po prostu porzuca, jako nieprzydatnego, jako kogoś, kto już nie przyciągnie niczyjej uwagi. To również nieumiejętność zatrzymania się, gdy wyraźnie widać, że bohater materiału już nie chce nim być, gdy zmienia zdanie, próbuje się wycofać. To branie i pokazywanie w swoim materiale znacznie więcej, niż tego wymaga rzetelność, bez zwracania uwagi, kto przy okazji może doznać krzywdy (np. czyjaś rodzina). Takie działanie ostatecznie okazuje się zwykłym świństwem, a nie profesjonalnym dziennikarstwem.

 

Lampart

 

Kto widział lamparta wie, że nadaje się ze swym wyglądem na symbol gniewu. W świecie mass mediów to pokusa nie tylko niepanowania nad własnymi emocjami, aż do kompletnej utraty obiektywizmu i opowiadania się po jednej stronie, aż do całkowitego fałszowania rzeczywistości i przechodzenia cienkiej granicy między dziennikarstwem a propagandą. To również pokusa grania emocjami innych, przede wszystkim odbiorców. Zwłaszcza negatywnymi emocjami, takimi jak złość, gniew, nienawiść, strach. Podsycania ich, manipulowania nimi, po to, aby wywołać jak najsilniejszą reakcję, wymusić uzależniające zaangażowanie. To świadome wprowadzanie podziałów, nastawianie jednych przeciwko drugim, rozbijania jedności. Po to, aby uczynić ich swoim łupem, zdobyczą, własnością.

 

Żółw

 

Kiedyś powolność żółwia uważano za przejaw lenistwa. To pokusa czająca się bardzo często w życiu dziennikarskim, stale obecna w świecie mass mediów. Wiedzą o niej wszyscy ci, którzy chcą traktować dziennikarzy i ludzi mediów jako swoje narzędzia. Przygotowują gotowce, materiały, które wystarczy po prostu przekleić, skopiować, spożytkować bez żadnego wysiłku. Jednak ta pokusa przejawia się też w braku szacunku dla pracy innych ludzi mediów, w żerowaniu na czyjejś harówce, w nieopanowanym stosowaniu metody Ctrl+C i Ctrl+V. Pokusa lenistwa podpowiada, że można bezkarnie kraść cudzą własność i dobrze na tym zarabiać, upowszechniając ją jako coś swojego. Lenistwo skłania też do rezygnacji z własnego spojrzenia na rzeczywistość, do włączania się w owcze pędy, intelektualnej bierności, bezmyślnego przejmowania czyichś poglądów. To lenistwo prowadzi do wykorzystywania szablonów, schematów i gotowych wzorców ideologicznych. Nie mówiąc o powtarzaniu banałów, frazesów i komunałów.

 

Artur Stopka

Po Machale – ks. ARTUR STOPKA o sprzedanym dziennikarstwie

Jest istotna różnica między sprzedawaniem efektów swojej pracy, a sprzedaniem się. Życie dowodzi, że w świecie mass mediów granica między tymi dwoma transakcjami bywa niebezpiecznie cienka i łatwo ją przekroczyć, zignorować lub w ogóle jej nie zauważyć.

 

Na długo pozostanie symbolem przekraczania granic między dziennikarstwem a działem sprzedaży firmy”. Tak przeszłość Tomasza Machały,  byłego już redaktora naczelnego czołowego w polskojęzycznym Internecie portalu Wirtualna Polska widzi dziennikarka jednego z tygodników opinii. Być może. Jednak w całej sprawie nie o symbole chodzi, lecz o codzienną praktykę w delikatnej sferze finansowania środków społecznej komunikacji, takich jak gazety, radio, telewizja czy rozmaite przedsięwzięcia w globalnej sieci. Łatwo dostrzec, że wśród komentarzy odnoszących się do tej kwestii, sporo jest głosów pesymistycznych. Może się okazać, że konkretny ujawniony przypadek będzie dla dysponentów mediów przestrogą skłaniającą nie do zmiany na lepsze obowiązujących w ich firmach standardów i stopnia ich przestrzegania, lecz do skuteczniejszego maskowania rozmaitych wątpliwych działań i trzymania buzi na kłódkę.

 

Media, aby istnieć i spełniać swoją społeczną misję, potrzebują środków. Dzisiaj bardzo często mamy do czynienia z odwróceniem celów. Właściciele i zarządcy mediów za ich główne zadanie uznają zarabianie pieniędzy. Takie podejście całkowicie zmienia sposób widzenia dziennikarstwa. I niejednokrotnie drastycznie wpływa na sposób, w jaki jest realizowane. Dziennikarz przestaje sprzedawać swoje dzieła, lecz sam staje się towarem, a jego faktycznym zajęciem staje się manipulowanie odbiorcą, wprowadzenie go w błąd, fałszowanie obrazu rzeczywistości. Jest to karygodne i niedopuszczalne nadużycie zaufania czytelników, słuchaczy, widzów.

 

Problem nie jest nowy. Istnieje od dawna. I dotyczy nie tylko rozmycia granic między dziennikarstwem a reklamą. Chodzi również o coraz trudniejsze – jak się okazuje – do wytyczenia granice między dziennikarstwem a propagandą. Powstaje swoisty „trójkąt bermudzki”, w którym znikają elementarne zasady tworzenia materiałów dziennikarskich, a zastępują je sieci powiązań biznesowych i politycznych oraz układy zbudowane na wzajemnych korzyściach. Skutkiem funkcjonowania takiej anomalii są miliony poszkodowanych odbiorców, którzy w dobrej wierze sięgają po dostarczane im treści, nie zdając sobie sprawy, że otrzymują owoc zatruty i szkodliwy. Nie mają świadomości, że wpycha się im reklamę lub propagandę zamiast rzetelnej informacji i uczciwego komentarza.

 

Czy media są faktycznie beneficjentem takiego stanu rzeczy? Tak mogłoby się wydawać, lecz to nieprawda. W rzeczywistości stają się zakładnikiem. Coraz bardziej uzależniają się od zewnętrznych wpływów i nieformalnych zleceń. Coraz bardziej uwikłane, przestają służyć prawdzie i dobru wspólnemu. Tracą wiarygodność (nawet jeżeli nadal część odbiorców chce im ufać). Kodeksy etyki dziennikarskiej i etyki reklamy okazują się zbiorami fikcyjnych formułek, szokująco odległych od rzeczywistości. Przestają być nawet zbiorem pobożnych życzeń. Króluje pogoń za pieniądzem i władzą. Lecz już nie chodzi o tzw. czwartą władzę, której istotą jest służba kontrolna dla dobra społeczeństwa, aby we władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej nie dochodziło do nadużyć i korupcji. W ogóle przestaje chodzić o rozumienie misji mediów i dziennikarstwa jako służby na rzecz dobra wspólnego.

 

Prawie ćwierć wieku temu, w roku 1997, Papieska Rada do spraw Środków Społecznego Przekazu wydała dokument zatytułowany „Etyka w reklamie”. Watykańska dykasteria zwróciła w nim. m. in. uwagę, że reklama wywiera pośredni, ale przemożny wpływ na społeczeństwo poprzez oddziaływanie na same środki przekazu. Z jednej strony istnienie wielu mediów jest uzależnione od dochodów z reklamy. Z drugiej strony fakt, że reklamodawcy chcą dotrzeć do odbiorców, powoduje, iż media muszą w taki sposób kształtować przekazywane treści, aby przyciągnąć odbiorców o określonej liczebności i spełniających konkretne kryteria. „To uzależnienie ekonomiczne środków przekazu, oraz władza jaką daje ono reklamodawcom, nakłada poważną odpowiedzialność na obydwie strony” – konstatuje dokument Stolicy Apostolskiej. Widać tu aspekt problemu, na który rzadko zwraca się uwagę. Problem nie leży tylko po stronie dziennikarzy i ich szefów, ale również po stronie tych, którzy bezwzględnie dążą do tego, aby przemienić media w posłuszne im i całkowicie dyspozycyjne narzędzia. Przekonanie, że wszystko jest na sprzedaż, ma zdecydowanie demoralizujące skutki. Nie tylko w sferze mediów.

 

Artur Stopka

Dziennikarze w poważaniu – ks. ARTUR STOPKA o sondażu CBOS

Ponad połowa rodaków podchodzi do dziennikarzy z szacunkiem i docenia ich rolę w funkcjonowaniu społeczeństwa. Jakie to ma znaczenie i co z tego wynika?

 

Jak pokazują badania CBOS, 55 proc. Polaków uznało zawód dziennikarza za bardzo poważany, 35 proc., że średnio, a tylko 8 proc. określiło tę profesję jako słabo poważaną. To dobrze czy źle? Jeśli zestawić ten wynik ze strażakiem ((94 proc. uznało go za bardzo poważany), pielęgniarką (89 proc.) i robotnikiem wykwalifikowanym (84 proc.), powodów do wielkiej satysfakcji nie ma. Jeśli porównać prestiż dziennikarzy np. z poważaniem dla partyjnych działaczy, polityków czy księży, można powiedzieć, że jest całkiem nieźle. Zwłaszcza, że w ciągu minionych sześciu lat, od poprzedniego badania, poważanie dla zawodu dziennikarza wzrosło o pięć procent.

 

To bardzo interesujący sygnał. Zwłaszcza w kontekście powtarzających się głosów mówiących o końcu tego zawodu i całej serii odejść do innej pracy dziennikarzy o niejednokrotnie bardzo znanych nazwiskach i sporych dokonaniach. Ponad połowa rodaków podchodzi do dziennikarzy z szacunkiem i docenia ich rolę w funkcjonowaniu społeczeństwa. Uznaje ich działania i wysiłki za potrzebne. Jest to ważne w sytuacji, gdy niemal każdy w jakiś sposób może dzisiaj uprawiać dziennikarstwo korzystając z ogólnodostępnych środków, jakie dostarczają tzw. nowe media. Widać zapotrzebowanie na profesjonalizm w sferze opowiadania i wyjaśniania świata. Wystarczyło niewiele czasu, aby również w Polsce zorientowano się, że blogerzy i vlogerzy nie są w stanie zastąpić zawodowych reporterów, komentatorów, publicystów, wydawców.

 

Także w internecie coraz więcej osób szuka nie amatorskich czy półprofesjonalnych materiałów, lecz treści przygotowanych przez zawodowców. To daje nadzieję na przyszłość. Nie tylko dziennikarzom, że przetrwają jako grupa zawodowa, ale także społeczeństwu, że nadal będzie miało dostęp do rzetelnych materiałów dziennikarskich, zrobionych zgodnie z wszystkimi zasadami konstytutywnymi dla tej profesji. Byłoby fatalnie, gdyby wpadło bez alternatywy w ręce propagandystów (niezależnie od tego, jak się ich teraz nazywa) i skazane było wyłącznie na komunikację przez nich organizowaną.

 

Utrzymujący się, a nawet rosnący społeczny status dziennikarzy pozwala również mieć nadzieję, że do tego – pod wieloma względami coraz trudniejszego i coraz bardziej wymagającego – zawodu, będą przychodzić ludzie wybitni, utalentowani, pracowici, opierający się na rzeczywistych wartościach, rozumiejący zarówno związaną z pracą w mass mediach odpowiedzialność, jak i służebność swojej funkcji. To istotne, ponieważ wiele wskazuje na to, że poziom profesjonalny i moralny w takich zawodach, jak dziennikarstwo, ma i będzie miał znaczenie dla kształtowania systemu wartości przyjmowanego przez znaczącą część społeczeństwa.

 

W połowie ubiegłego roku opublikowano wyniki międzynarodowych badań, pokazujących, że Polacy niezbyt ufają mediom. Medioznawca Maciej Myśliwiec komentował, że brak zaufania w ogóle do mediów może wynikać z rozczarowania odbiorców informacją otrzymywaną z kanałów masowych. „Ta informacja jest szybka, niesprawdzona, bo zależy autorowi na czasie. Często jest przygotowana niechlujnie” – wskazywał. Profesjonalizm wpływa na poziom zaufania odbiorców. Im wyższy, tym większe zaufanie. Pojawia się pytanie, czy rosnący powolutku społeczny prestiż zawodu dziennikarza nie jest mimowolnym wyrazem tęsknoty odbiorców za dobrze i rzetelnie przygotowywanymi treściami oraz mediami, którym można bezpiecznie zaufać? Budowanie i kształtowanie każdej społeczności wymaga zaufania, a media mają w tej sferze mnóstwo realnych możliwości i wręcz niezbędnych zadań do wykonania. Trudno dziś w ogóle wyobrazić sobie społeczeństwo tworzone bez udziału środków komunikacji. Ich jakość ma więc ogromne znaczenie dla milionów ludzi. Także w Polsce.

 

Co roku 24 stycznia, we wspomnienie św. Franciszka Salezego, ogłaszane jest papieskie orędzie na Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu. W tym roku (zgodnie z zapowiedzią podaną do publicznej wiadomości 29 września ub. r.) temat orędzia będzie brzmiał: „«Abyś opowiadał dzieciom twoim i wnukom» (Wj 10,2). Życie staje się historią”. Wybierając właśnie taki temat papież Franciszek podkreślił, że dziedzictwo pamięci jest szczególnie cenne w komunikacji. W komentarzu opublikowanym przez Stolicę Apostolską zwrócono uwagę, że środki przekazu są powołane do łączenia poprzez opis pamięci i życia. Wskazano też, że po raz kolejny Papież w centrum refleksji stawia osobę w jej relacjach i wrodzonej zdolności do komunikowania się. „Papież prosi wszystkich, bez wyjątku, aby ten talent przyniósł owoce: uczynienie komunikacji narzędziem budowania mostów, zjednoczenia i dzielenia się pięknem bycia braćmi w czasach naznaczonych sprzecznościami i podziałami” – czytamy w watykańskim komentarzu.

 

Jeśli spojrzeć na prestiż zawodu dziennikarza z perspektywy prośby papieża Franciszka, łatwo dostrzec, jak wiele zaufania wiąże się z jej faktycznym wypełnieniem. Ale też widać wyraźnie, że potrzeba dużego profesjonalizmu i odpowiedzialności za to, co się w sferze międzyludzkiej komunikacji robi, ponieważ skutki tych działań mają nie tylko wymiar doraźny, ale również dotykają przeszłości i przyszłości. Przekonujemy się o tym w Polsce w ostatnim czasie aż nadto dobitnie.

 

Artur Stopka

Rozmowa za płotem – ks. ARTUR STOPKA o mediach katolickich w czasie kryzysu w Kościele

Czy w diecezjalnym tygodniku albo w kościelnej stacji radiowej można skrytykować biskupa? Albo przynajmniej wytknąć błąd jakiemuś księdzu lub kościelnej instytucji? To bardzo ważne pytania dla Kościoła katolickiego w Polsce. W ich tle stoi poważny problem: jaką rolę mają do spełnienia w obecnej sytuacji katolickie media w Polsce?

 

Nie trzeba być ekspertem, żeby zauważyć, że liczba kłopotów, z którymi musi się obecnie mierzyć Kościół w naszym kraju (zarówno jako wspólnota ludzi złączonych wiarą, jak i jako instytucja) jest spora. Coraz liczniejsze analizy mówią o nadchodzącym, a nawet już trwającym kryzysie. Coraz częściej sięgają po to słowo również komentatorzy określani jako „katoliccy”. Tyle, że te ich wypowiedzi (z niewielkimi wyjątkami) pojawiają się w mediach wcale z Kościołem nie związanych. Czy to oznacza, że należy je traktować jak głosy z zewnątrz? Jako element medialnej nagonki na Kościół, o której można raz po raz usłyszeć z ust także jego bardzo wysokich rangą przedstawicieli? Przyjęcie takiej interpretacji jest wygodne. Ale niekoniecznie oddaje stan faktyczny.

 

Rozmowa i wolność

 

Jednym z najpoważniejszych problemów dotykających Kościół w Polsce w ostatnich dziesięcioleciach jest brak wewnętrznej rozmowy. Na dodatek jest to problem bardzo bagatelizowany. Mało kto go w ogóle dostrzega i wskazuje dialog, jako środek zaradczy w sytuacjach kryzysowych Kościół dotykających. Na szczęście są wciąż w Polsce katolicy, którzy potrzebę rozmowy o Kościele dostrzegają i chcą w niej wziąć udział. Jednym z naturalnych miejsc do jej prowadzenia wydają się katolickie, a zwłaszcza należące do Kościoła, media.

 

Kościół wciąż może się pochwalić sporą ich ilością, szczególnie tzw. mediów tradycyjnych. Jednak wystarczy rzucić okiem na ich zawartość, aby zauważyć, że niewiele tam wewnątrzkościelnego dialogu, rzetelnych debat, poważnych dyskusji o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości Kościoła na polskiej ziemi, ścierania się różnych koncepcji, ocen, propozycji. Można odnieść wrażenie, że nie są one zainteresowane nie tylko uczestnictwem w tej rozmowie, ale nawet udostępnianiem na nie miejsca i czasu. Taka sytuacja może rodzić pytania o zakres rzeczywistej wolności słowa w Kościele w Polsce.

 

Blisko, ale…

 

Efekt jest do przewidzenia. Ci, którzy chcą o Kościele rozmawiać, korzystają z innych środków komunikowania. W rezultacie faktyczna rozmowa o realnych problemach Kościoła w naszej Ojczyźnie toczy się w formie mocno okrojonej, by nie powiedzieć, szczątkowej, w świeckich mediach. Toczą ją w przeważającej mierze katolicy, którzy nie mogą znaleźć miejsca w kościelnych mediach. Nie prowadzą jej całkowicie poza Kościołem, ale jednak nie bezpośrednio na jego terenie. Można powiedzieć, że są blisko, ale jednak za płotem.

 

Odrobinę inaczej wygląda sytuacja w będących w dyspozycji Kościoła tzw. nowych mediach. W Internecie zdarzają się firmowane przez kościelne instytucje miejsca, gdzie podejmowane są z mniejszym lub większym zaangażowaniem próby rozmowy. Są to jednak inicjatywy zasługujące na miano jaskółek, które mogą, ale nie muszą zwiastować wiosnę i gwałtowną odwilż w całej pozostałej sferze komunikacyjnej, którą dysponuje Kościół w Polsce.

 

Trzeba też zauważyć, że nie wszystkie media uważane za katolickie w Polsce są własnością instytucji kościelnych. Istnieją też inicjatywy funkcjonujące poza jego strukturami. Ich głos jednak w niewielkim stopniu przebija się do świadomości większości katolików.

 

Wyjście

 

Kto jest dzisiaj w Polsce adresatem katolickich, a zwłaszcza kościelnych mediów? To podstawowe pytanie, ponieważ odpowiedź na nie pozwala zrozumieć ich rzeczywistą sytuację. Łatwo zauważyć, że głównie kierują się one do systematycznie praktykujących katolików. Szczególnie dobitnie widać to w sferze czasopism. Znaczna część ich nakładu sprzedawana jest w niedziele w kościołach wiernym wychodzącym po Mszy św. Co prawda są one dostępne także w innych sieciach dystrybucji, ale to sprzedaż w parafiach stanowi podstawę ich egzystencji. Równocześnie ten fakt definiuje głównego odbiorcę ich treści i wyznacza misję, którą starają się wypełnić. Tą misją jest przede wszystkim umacnianie w wierze i w pewnych utrwalonych wzorcach postępowania.

 

To jeden z bardzo ważnych elementów ewangelizacyjnego zadania Kościoła. Jednak nie jedyny. Potrzebne, a raczej niezbędne jest również to, o czym od pierwszych dni swego pontyfikatu mówi papież Franciszek – wyjście na zewnątrz. Dotarcie do tych, którzy z różnych przyczyn znaleźli się na obrzeżach Kościoła lub poza nim. Kościół jest ze swej natury misyjny i nie może ograniczać się jedynie do działań na rzecz zachowania i konserwacji „stanu posiadania”. Musi głosić Dobrą Nowinę wszystkim, nie tylko tym, którzy już ją znają i w różnym stopniu wpływa ona na ich codzienne życie. Dotyczy to również będących w gestii Kościoła mediów.

 

Nie tylko przekaz

 

Aktualny Następca św. Piotra świetnie zdaje sobie z tego sprawę i od dawna prowadzi działania zmierzające do gruntownej reformy i przebudowy mediów watykańskich. Minione lata jego pontyfikatu pokazują, jak trudne jest to zadanie i jak liczne opory trzeba pokonać. Franciszek wprost mówi, że media nie są dzisiaj dla Kościoła narzędziem przekazu, lecz są narzędziem komunikacji. Świadczy o tym nie tylko nazwa utworzonej przez niego w czerwcu 2015 r. nowej Dykasterii ds. Komunikacji Stolicy Apostolskiej. Świadczą o tym również gorące dyskusje, jakie wywołują materiały publikowane np. w „L’Osservatore Romano”. Na przykład te dotyczące kobiet w Kościele.

 

Jeśli z nadchodzącego (wg jednych) lub już obecnego (wg innych) kryzysu Kościół katolicki w Polsce ma wyjść wzmocniony, a nie osłabiony, niezbędne jest zweryfikowanie dotychczasowego sposobu traktowania posiadanych przez niego mediów i odkrycie, że są one w swej istocie narzędziem komunikacji, a więc nie tylko mówienia, lecz również słuchania. Potrzebne jest całościowe spojrzenie na kościelne i inne katolickie media, odejście od ambicjonalnych rywalizacji o tego samego odbiorcę, docenienie mediów o wydawałoby się niewielkim zasięgu, ale znacznym oddziaływaniu.

 

 

Nie ma czasu

 

Przede wszystkim konieczne jest przyjęcie do wiadomości, że w nadchodzącym czasie ewangelizacyjna rola mediów (zwłaszcza nowych mediów) będzie rosła i potrzeba jest dalekosiężna strategia korzystania z ogromnych możliwości docierania z Ewangelią i prowadzenia ludzi do Jezusa Chrystusa, jakie one niosą ze sobą. Nie ma już czasu na indywidualne eksperymentalne inicjatywy. Trzeba po prostu szeroko pojętą sferę komunikacyjną uwzględniać zarówno w dorocznych, jak i długofalowych programach duszpasterskich.

 

Brzmi to trochę urzędowo, ale im szybciej na poziomie decyzyjnym w Kościele w Polsce pojawi się zrozumienie dla znaczenia, jakie zmieniające się sposoby międzyludzkiej komunikacji mają dla realnego wypełniania ewangelizacyjnej misji, tym większa szansa, że w przyszłości nie trzeba się będzie tłumaczyć z poważnego grzechu zaniedbania w tej sferze.

 

Artur Stopka

 

Kościół zanurzony w komunikacji – głos ks. ARTURA STOPKI w sprawie projektu Benedykta XVI

Zarówno papież Franciszek, jak i Benedykt XVI rozumieją rangę problemu, jaki dzisiaj dla Kościoła katolickiego stanowi komunikacja. Dają przykład, jak szukać rozwiązań.

 

Tuż przed świętami Narodzenia Pańskiego pojawiła się wiadomość, że Papież-senior Benedykt XVI powołał fundację na rzecz dziennikarstwa katolickiego. Nazwa wskazuje, że jest ona powiązana z niemieckim katolickim tygodnikiem „Die Tagespost”, który fakt zaistnienia przedsięwzięcia ujawnił. W nazwie znalazło się też ciekawe doprecyzowanie: „dla publicystyki katolickiej”. Cel fundacji został bardzo wyraźnie doprecyzowany.

 

Nie wchodząc w toczący się od dawna spór, czy istnieje dziennikarstwo katolickie i katoliccy dziennikarze, czy też mamy do czynienia jedynie z dziennikarstwem uprawianym przez katolików, warto się zastanowić nie tylko dlaczego fundacja została powołana do życia, ale też, z jakiego powodu został w nią zaangażowany autorytet emerytowanego Papieża. Łatwo się zorientować, że dzięki włączeniu w powstające dzieło Benedykta XVI, wiadomość zostanie szeroko rozkolportowana. O wiele szerzej, niż gdyby fundację utworzyła redakcja czasopisma o nakładzie nieco przekraczającym 10 tys. egzemplarzy.

 

Powołanie fundacji i nagłośnienie tego faktu to poważny sygnał, że jest problem. Duży problem. Jego istotą jest posługiwanie się przez Kościół katolicki medialnymi narzędziami w wypełnianiu ewangelizacyjnej misji.

 

O tym, że Kościół nie tylko w wymiarze lokalnym, ale również, a może nawet przede wszystkim, w wymiarze powszechnym, ma kłopoty i trudności w przestrzeni medialnej, zdaje sobie sprawę papież Franciszek. Niemal od pierwszych chwil swego pontyfikatu usiłuje on doprowadzić do poważnych przekształceń w mediach Stolicy Apostolskiej. Kolejne zmiany strukturalne i personalne dowodzą, że nie jest to sprawa łatwa. Chodzi nie tylko o stworzenie sprawnych mechanizmów, umożliwiających szybki i profesjonalny przekaz treści. To ważne, ale istotniejsze wydaje się wypracowanie koncepcji wykorzystania mass mediów, w tym tzw. nowych mediów, do nawiązywania realnej komunikacji Kościoła ze światem współczesnym.

 

Znamienne, że właśnie temat medialnego przekazu znalazł się wśród zagadnień poruszonych przez Franciszka w dorocznym przedświątecznym przemówieniu do rzymskich kurialistów. Aktualny Następca św. Piotra uczynił z wystąpień podczas tych spotkań wysokiej rangi przemówienia programowe. Tak było i w tym roku.

 

Franciszek sporo uwagi poświęcił niedawno ustanowionej Dykasterii ds. Komunikacji. Zwrócił uwagę, że jako ludzkość znajdujemy się w perspektywie zmiany epoki. Odwołując się do swojej adhortacji „Christus vivit”, będącej owocem Synodu Biskupów na temat młodzieży, Papież skonkretyzował istotę tej zmiany. Polega ona na tym, że dziś już ogromna część mieszkańców ziemskiego globu nie ogranicza się do używania narzędzi komunikacji, ale jest w niej „zanurzona”. Miliardy ludzi funkcjonują „w kulturze głęboko skomputeryzowanej, która ma bardzo mocny wpływ na pojęcie czasu i przestrzeni, na postrzeganie siebie, innych i świata, na sposób komunikowania, uczenia się, zdobywania informacji, nawiązywania relacji z innymi”. To wpływa na ich podejście do rzeczywistości. To przejawia się m. in. skłonnością do faworyzowania obrazu, a nie słuchania i czytania. To wpływa na sposób uczenia się i rozwój zmysłu krytycznego.

 

Dziś nie ma już prostego przekazu opartego na układzie nadawca-komunikat-odbiorca. Franciszek tłumaczył swoim kurialistom, że nowa kultura, naznaczona czynnikami zbieżności i multimedialności, potrzebuje odpowiedniej reakcji Stolicy Apostolskiej w dziedzinie przekazu. „Dziś, w odniesieniu do zróżnicowanych serwisów dominuje forma multimedialna, a oznacza to także sposób ich pojmowania, myślenia i realizowania” – wyjaśniał.

 

Firmowana przez Benedykta XVI fundacja planuje zainwestować w szkolenie młodych katolickich dziennikarzy, finansować projekty badawcze z dziedziny bioetyki i pomagać katolickim mediom w osiąganiu większego zasięgu oddziaływania. „Mam nadzieję, że katolicki głos zostanie usłyszany” – zacytowała Papieża-seniora Katolicka Agencja Informacyjna. To nie od dziś jest istotny problem Kościoła w sferze medialnej. Nie bez powodu jedna z należących do Kościoła w Polsce radiostacji odwołuje się właśnie do sformułowania „katolicki głos”. Bycie słyszanym i to nie incydentalnie, od przypadku do przypadku, ale stale, to jeden z podstawowych problemów w świecie współczesnych mediów.

 

Papieże FranciszekBenedykt XVI jasno dają do zrozumienia, że bez profesjonalnej strategii komunikacyjnej (już nie tylko medialnej), Kościół ze swym ewangelicznym przekazem zostanie zagłuszony i przytłoczony. Nie będzie w stanie dobrze wypełniać powierzonej mu przez Jezusa misji głoszenia Dobrej Nowiny „aż pod krańce ziemi”. Chaos i ambicjonalne partykularne działania w tej sferze skazane są na porażkę. Warto mieć tego świadomość. Także w Kościele w Polsce.

 

ks. Artur Stopka

Czy Bóg mieszka w Internecie? – analiza ks. ARTURA STOPKI 

Dominujące dzisiaj w życiu miliardów ludzi social media są skutecznym narzędziem tworzenia społeczności, jednak nie nadają się do tworzenia wspólnot. Tymczasem istotą Kościoła jest wspólnotowość.

 

Sam Kościół jest siecią utkaną przez komunię eucharystyczną, w której jedność nie opiera się na «polubieniach», lecz na prawdzie, na «amen», z którym każdy przylgnął do Ciała Chrystusa, przyjmując innych”. Tak brzmi ostatnie zdanie tegorocznego papieskiego orędzia na 53. Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu. Nawet ten maleńki fragment pokazuje, że nie jest to dokument łatwy w odbiorze. Można nawet powiedzieć, że jest zaskakująco trudny, pogłębiony i wymagający myślenia w sytuacji, gdy przekaz medialny ulega coraz większemu zubożeniu i spłyceniu, stawiając emocje przed rozumem. Można powiedzieć, że papież Franciszek przestawił nie tyle zamknięty zbiór myśli i konkluzji, lecz raczej wprowadzenie do wielowątkowej refleksji obejmującej z jednej strony świat międzyludzkiej komunikacji (w tym środków społecznego przekazu), a z drugiej Kościół jako jej uczestnika i współtwórcę.

 

Cel czy środek?

 

Skrótowe przedstawienia zawartości orędzia mówią, że Następca św. Piotra ostrzega w nim przed zagrożeniami wypływającymi ze złego korzystania z sieci społecznościowej i do budowania w Internecie sieci dialogu, spotkania, strzegącej wspólnoty wolnych osób. Jednak już użyty w tytule cytat z listu św. Pawła Apostoła do Efezjan wskazuje na wartość, na której Papież chciał skupić uwagę odbiorców. „Wszyscy tworzymy jedno”. Kwestia jedności jest stale obecna w treści orędzia. Jedności we wspólnocie. O tym mówi dalszy ciąg tytułu papieskiego dokumentu: „Od wirtualnych wspólnot społecznościowych do wspólnot ludzkich”.

 

Prawie dwadzieścia lat temu, gdy rodził się i kształtował portal Wiara.pl, jednym z zagadnień absorbujących uwagę wielu jego użytkowników było pytanie „Czy Boga można spotkać w Internecie?”. Po wielu dyskusjach wypracowano formułę, która do dziś jest mottem będącego częścią portalu forum internetowego: „Boga nie można spotkać w sieci, ale można (w niej – przyp. A.S.) spotkać ludzi, którzy do niego zaprowadzą”. Współautorzy tego sformułowania, powstałego w czasach, gdy o dominacji serwisów społecznościowych w codziennym życiu miliardów ludzi nikt jeszcze nie mówił, uchwycili jednak wiele z tego, o czym jest mowa w tegorocznym papieskim medialnym orędziu. Intuicyjnie wykryli, że relacje sieciowe są nie celem, lecz środkiem, drogą, która ma prowadzić do spełnienia ewangelizacyjnej misji Kościoła.

 

U początków portalu Wiara.pl można zresztą znaleźć interesujący fakt wskazujący, że już wtedy twórcy dzieł internetowych mieli świadomość tego, co dzisiaj wydaje się oczywistością. Portal powstał pierwotnie jako jeden z serwisów interesującego i nowatorskiego w tamtych czasach na polskim rynku portalu horyzontalnego. Początkowo był przedsięwzięciem skromnym o niezbyt dużych możliwościach udostępnionych (za darmo) przez portal. Jednak po krótkim czasie właściciele portalu zaproponowali znaczące rozszerzenie udostępnionego serwisu powołując się na zaskakujące dla nich szybkie utworzenie się wokół nowego serwisu… społeczności systematycznie go odwiedzających użytkowników. Wymiar społecznościowy okazał się dla nich istotny również po usamodzielnieniu i przekształceniu serwisu w portal dla „wierzących, wątpiących i poszukujących”. Bardzo wcześnie pojawiły się w nim i nadal funkcjonują elementy zaliczane dzisiaj do tzw. mediów społecznościowych, takie jak czat, forum czy platforma blogowa.

 

Promocja spotkania i samoizolacja

 

W internetowej Encyklopedii Zarządzania można wyczytać, że podstawowym założeniem serwisu społecznościowego jest łączenie jego użytkowników ze względu na przynależność do danej grupy, podtrzymywane między nimi więzi, rodzaj wymienianych między nimi informacji (takich jak teksty, zdjęcia, filmy). „Ogólną ideą uczestnictwa w działalności takich serwisów jest obracanie się w danej, zdefiniowanej przez użytkownika grupie społecznej”. W tej wziętej z dość dawno napisanego przez Mirosława Moroza tekstu o efektywności przekazu marketingowego w serwisach społecznościowych definicji został zaanonsowany problem, z którym mierzy się w nich Kościół, i o którym mówi tegoroczne orędzie Franciszka na doroczny dzień poświęcony mass mediom.

 

Choć, jak zauważył na wstępie swego dokumentu Franciszek, odkąd dostępny był Internet, Kościół zawsze starał się promować jego użycie w służbie spotkania między osobami i solidarności między wszystkimi, to jednak serwisy społecznościowe okazały się dla niego szczególnym wyzwaniem. „Sieć jest okazją do promowania spotkania z innymi, ale może również zwiększyć naszą samoizolację, jak sieć pajęcza zdolna do usidlenia” – zauważył Papież. Zwrócił uwagę że to młodzież jest najbardziej narażona na złudzenie, że sieć społecznościowa może całkowicie zaspokoić człowieka na poziomie relacji, aż po niebezpieczne zjawisko młodych „pustelników społecznościowych”, którym grozi całkowite odcięcie się od społeczeństwa. „Ta dramatyczna dynamika ukazuje poważny rozłam w strukturze relacyjnej społeczeństwa, rozdarcie, którego nie możemy lekceważyć”. Mówiąc w uproszczeniu, cały kłopot w tym, że dominujące dzisiaj w życiu miliardów ludzi serwisy są skutecznym narzędziem tworzenia społeczności, jednak nie nadają się do tworzenia wspólnot. Tymczasem istotą Kościoła jest wspólnotowość.

 

Tęsknota za wspólnotą

 

Kościół jest wspólnotą ludzi połączonych wiarą. To coś więcej niż społeczność czy grupa konstruowana wokół wspólnych poglądów, zainteresowań, wrażliwości itp. Dlatego pytanie, przed którym stanął Kościół w związku z wszechobecnością serwisów społecznościowych, brzmi: „Jak odnaleźć prawdziwą tożsamość wspólnotową, będąc świadomym odpowiedzialności, jaką mamy wobec siebie nawzajem, także w sieci online?”. Znalazło się ono w papieskim orędziu. To ważne, gdyż, jak przypomniał Franciszek, zawsze nosimy w sercu tęsknotę za życiem w komunii, pragnienie przynależności do wspólnoty. Dlaczego? Ponieważ jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga, który jest „komunią i przekazem samego siebie”. Prawdziwa wspólnota wymaga bezpośrednich relacji między osobami. Wszelkie relacje w globalnej sieci są zapośredniczone. Istotą przynależności do wspólnoty jest spotkanie. W Internecie spotkanie w dotychczasowym rozumieniu tego słowa (twarzą w twarz) jest niemożliwe. Jednak powszechność sieciowych relacji międzyludzkich zdaje się wskazywać, że może dojść do redefinicji spotkania w świadomości ogromnej części ludzi na świecie. Trudno dzisiaj przewidzieć, jak wpłynie na funkcjonowanie Kościoła i sposób wypełniania jego ewangelizacyjnej misji.

 

W orędziu Franciszka pojawiają się pewne sugestie dotyczące tej kwestii. Papież stwierdził, że jeśli wspólnota kościelna koordynuje swoją działalność poprzez sieć, a następnie wspólnie sprawuje Eucharystię, „to jest ona bogactwem”. Tak samo, jak wtedy, gdy Internet jest szansą, by przybliżyć człowieka do dziejów i doświadczeń piękna lub cierpienia fizycznie od niego dalekich, do wspólnej modlitwy i szukania dobra w ponownym odkryciu tego, co nas łączy.

 

W ten sposób możemy przejść od diagnozy do terapii: otwierając drogę do dialogu, spotkania, uśmiechu, wyrazów czułości… To jest sieć, której chcemy. Sieć, która nie jest stworzona, by pochwycić w pułapkę, ale aby wyzwalać, aby strzec wspólnoty wolnych osób” – napisał Franciszek. Na ile jest to możliwe w obecnie funkcjonujących serwisach społecznościowych? Czas pokaże.

 

ks. Artur Stopka

Być pokornym, ale nieprzeciętnym – ks. ARTUR STOPKA o grzechach dziennikarzy

Wydawałoby się, że nie ma nic prostszego, niż zestawienie listy dziennikarskich grzechów. W rzeczywistości sprawa wcale nie jest taka oczywista. Łatwo pomylić skutki z przyczynami.

 

Alarmistyczne wypowiedzi na temat stanu polskiego dziennikarstwa pojawiają się co najmniej od kilkunastu lat. Dołączanie do rytualnych narzekań oraz wytykania błędów i grzechów nie wydaje się dzisiaj szczególnie konstruktywne. Robienie innym rachunku sumienia to zajęcie być może chwilowo poprawiające własne samopoczucie, ale jednak w dłuższej perspektywie przynoszące niewielkie rezultaty. Tym bardziej, że adresaci tego typu przesłań rzadko (a może nawet wcale) odnoszą je do siebie. Są przekonani, że robią to, czego się od nich oczekuje. Czego oczekują nie tylko pracodawcy, ale również odbiorcy. Co bolesne, częściowo mają rację.

 

Długa lista

 

Daje do myślenia fakt, że w ramach zainicjowanego przez serwis wirtualnemedia.pl w lutym bieżącego roku cyklu „7 grzechów głównych dziennikarstwa” można znaleźć aktualnie jedynie dwie wypowiedzi. Paweł Reszka jako pierwszy grzech omawia lenistwo. Stadność jako drugi omawia Michał Szułdrzyński.

 

W kwietniu ubiegłego roku w Salonie24 Grzegorz Wszołek wymienił aż osiem grzechów głównych dziennikarzy, twierdząc, że to z ich powodu media przechodzą kryzys. Na liście znalazły się: upolitycznienie, brak pieniędzy na prawdziwą misję, publicystyka w serwisach informacyjnych, gwiazdorstwo, manipulacje, Brak jakichkolwiek rozliczeń (a dokładniej mówiąc jakichkolwiek konsekwencji w przypadku łamania elementarnych zasad nie tylko dziennikarstwa, ale również życia społecznego), brak zadawania pytań, wynikający z przekonania, że dziennikarz wie wszystko oraz dopasowywanie się przez dziennikarzy do oczekiwań „swoich elektoratów”.

 

Trudno się z tym spisem nie zgodzić, podobnie jak ze stwierdzeniem, że lista grzechów polskich mediów jest znacznie dłuższa. Można do niej dopisać tabloidyzację, pogoń za „klikalnością”, lekceważenie odbiorców i traktowanie ich z pogardliwą wyższością, nierzetelność (zwłaszcza wyścig na newsy, który niemal całkowicie wyeliminował z praktyki dziennikarskiej zasadę sprawdzania informacji w dwóch niezależnych źródłach), brak poszanowania pracy innych i powszechne stosowanie metody kopiuj/wklej bez podania pierwotnego źródła materiału.

 

Objawy i przyczyny

 

Zapewne niejeden użytkownik mediów jest w stanie coś do tego spisu dodać. Problem jednak leży nie w wydłużaniu w nieskończoność katalogu dziennikarskich grzechów i dodawanie do niego wciąż słabości. One są przejawem, skutkiem czegoś znacznie istotniejszego. Nie lekceważąc więc objawów, trzeba szukać przyczyny choroby. Praktyka pokazuje, że grono zainteresowanych tą kwestią jest znacznie mniejsze niż przy wytykaniu kolejnych dziennikarskich uchybień.

 

W 2012 roku Andrzej Stankiewicz napisał na łamach „Znaku”: „Jak tak dalej pójdzie, to w mediach dziennikarzy zastąpią internetowi zarządcy contentu”. Tym zdaniem rozpoczynał tekst zatytułowany „Siedem grzechów mediów”. W tytułowej siódemce znalazły się: prowincjonalizacja, Internet (jako medialny kanibal), kryzys (jako pretekst do przeprowadzenia drastycznych redukcji w redakcjach), zaściankowość właścicieli, tabloidyzacja, upolitycznienie dziennikarzy oraz… organa ścigania i wymiar sprawiedliwości (jako narzędzia do faktycznego ograniczania dociekliwości dziennikarskiej). „Nie wiem, który ze wspomnianych siedmiu grzechów najbardziej wypaczy media w najbliższych latach. Ja najbardziej się boję, że zadziała uderzająca mieszanka, mutacja, która odmieni media na trwałe — i na gorsze” – pisał siedem lat temu Stankiewicz, dodając, że nie pokusi się o wystawienie recept, jak sytuacji zaradzić. Zadeklarował jednak, że na pewno nie zamierza stać się sprowincjonalizowanym i upolitycznionym zarządcą contentu w stabloidyzowanym medium znajdującym się we władaniu zaściankowego właściciela.

 

Realne korzyści

 

Byłoby ciekawe przeprowadzenie wśród obecnych pracowników mass mediów w naszym kraju sondażu pokazującego, ilu z nich jest dziś gotowych do podjęcia takiego zobowiązania. Warto by też przyjrzeć się uważnie, jakie są dzisiaj w Polsce realne możliwości uprawiania zawodu zgodnie z przedstawionym przez Stankiewicza założeniem. Robienie rachunku sumienia dziennikarzom powinno być poprzedzone analizą sytuacji, w jakiej aktualnie funkcjonują. Nie chodzi o usprawiedliwianie, ale o zweryfikowanie faktycznych szans na pracę w mediach bez łamania elementarnych standardów i podstawowych zasad.

 

   Prawda jest brutalna. Media w ogromnej części przestały pełnić rolę służebną wobec odbiorców (nie należy jej mylić z odpowiadaniem na ich zachcianki i podsycaniem najniższych instynktów). Ich zadaniem stało się przynoszenie realnych korzyści właścicielom i dysponentom. Korzyści nie tylko materialnych, ale bardzo wymiernych. To właśnie dlatego zamiast rzetelnie i bezstronnie informować oraz objaśniać świat, uprawiają ideologiczną propagandę, wpierając odbiorcom jedynie słuszną wizję rzeczywistości. Oddziaływanie na płytkie emocje stało się ważniejsze niż kierowanie się rozumem i pogłębiona refleksja.

 

Heroizm?

 

Wspomniana wyżej zmiana podejścia właścicieli i dysponentów mediów do ich misji nie dotyczy oczywiście tylko Polski, jednak wygląda na to, że w naszym kraju bardzo szybko przyniosła negatywne skutki, wyrażające się również w sposobie wykonywania zawodu dziennikarza. Przesadą byłoby stwierdzenie, że bycie dziennikarzem w dawnym tego słowa znaczeniu, praca zgodnie z budowanym przez stulecia etosem, jest dzisiaj w polskich granicach niemożliwe. Jednak coraz częściej wymaga jeśli nie heroizmu, to przynajmniej twardej skóry i dużej moralnej odporności. Coraz wyraźniej widać, że dziennikarstwo w dawnym rozumieniu nie jest w swej istocie zawodem dla wszystkich. Używane w tonie pogardliwym określenie „mediaworker” powoli zaczyna tracić negatywne zabarwienie, a niektóre uczelnie wprost już proponują „mediaworking” jako kierunek studiów magisterskich. Być może wyraźne rozdzielenie „pracy w mediach” od „dziennikarstwa” pozwoli przywrócić mu znaczenie, zaufanie i autorytet.

 

Zachodzące w mediach zmiany zaowocowały także w Polsce odzwyczajeniem dużej części odbiorców od dziennikarstwa w ścisłym tego słowa znaczeniu. Gołym okiem widać, że maleje popyt na materiały realizowane według jego reguł. Nie znaczy to, że w ogóle nie ma na nie zapotrzebowania. Trzeba jednak mieć świadomość, że będzie ono adresowane do mniejszości społeczeństwa. Mniejszości bardzo wymagającej, która nie będzie udzielała przyzwolenia na panoszenie się wśród dziennikarzy wymienionych wyżej grzechów i słabości. Taka sytuacja będzie ich motywowała do przestrzegania najwyższych standardów i robienia we własnym zakresie systematycznych rachunków sumienia.

 

Pokorni i wolni

 

   Papież Franciszek w maju br. dziennikarzom z całego świata powiedział, że Kościół ich szanuje, a ich rolę uważa za niezbędną. „Wasza rola jest niezbędna i to nakłada na was także wielką odpowiedzialność; wymaga to od was szczególnej troski o słowa, których używacie w swoich artykułach, o obrazy, jakie przekazujecie w waszych relacjach, o wszystko, czym dzielicie się w mediach społecznościowych” – tłumaczył. Co ciekawe, podkreślał znaczenie w pracy dziennikarza pokory. Jednak od razu zaznaczył, że dziennikarze pokorni to nie znaczy przeciętni. „Dziennikarz pokorny jest wolny, wolny od uwarunkowań, wolny od uprzedzeń i dlatego odważny. Wolność wymaga odwagi” – mówił.

 

Papieskie przesłanie dobrze pokazuje, którędy wiedzie droga do wyjścia z kryzysu dziennikarstwa i do przezwyciężenia nękających tych, którzy wybrali je jako życiową misję.

 

Artur Stopka

Dziennikarz nie może być politykiem – przypomina ks. ARTUR STOPKA

Bardzo często można być posłem, radnym, pełnić jakieś funkcje w administracji publicznej i w organizacjach politycznych nie rezygnując ze swego dotychczasowego zawodu, ponieważ nie rodzi to konfliktu interesów. W odniesieniu do dziennikarzy sprawa się jednak komplikuje.

 

 

Wydawałoby się oczywiste, że takie sytuacje w ogóle nie powinny mieć miejsca, bo nawet tzw. chłopski rozum podpowiada, że niosą w sobie konflikt interesów. Wydawałoby się równie oczywiste, że jeśli jednak mimo to się zdarzają, mamy do czynienia ze zjawiskiem incydentalnym. Wystarczy jednak zajrzeć do Internetu, aby się przekonać, że wcale nie są takie rzadkie, jak należałoby się spodziewać. O co chodzi? O łączenie usankcjonowanej stanowiskiem działalności politycznej z dziennikarstwem. Wygląda na to, że nie wszyscy dostrzegają kryjące się w takim zestawieniu niebezpieczeństwo lub, jeśli dostrzegają, decydują się je ignorować.

 

 

Zarówno wykonywanie jakiejś politycznej funkcji, jak i praca dziennikarska, wymagają dużej dozy społecznego zaufania. Jedno i drugie zajęcie skutkuje oddziaływaniem na innych ludzi, nie tylko na ich poglądy, ale również na ich życie. Różnią się jednak zasadniczo. Jedno z nich ma w swoją istotę wpisaną funkcję kontrolną wobec drugiego. Jednym z bardzo ważnych zadań dziennikarzy jest patrzenie na ręce politykom. Tu nie ma wzajemności. Zadaniem polityków nie jest kontrolowanie mediów. Nawet, jeżeli wydaje im się, że liczni odbiorcy dają im do tego społeczny mandat.

 

 

W Internecie jest dostępny fragment książki Sylwii Męcfal, zatytułowanej: „Prasa lokalna w relacjach z kluczowymi aktorami społecznymi. Studia przypadków”. W pierwszym rozdziale autorka zajmuje się m. in. kwestią konfliktu interesów. Zwraca uwagę, że dziennikarze mogą być postawieni wobec różnych rodzajów konfliktów interesów: indywidualnych lub instytucjonalnych. Wskazuje też różnicę między rzeczywistym konfliktem interesów a potencjalnym. Ten drugi, to sytuacja, która przez odbiorców może być postrzegana jako konflikt interesów, jednak dziennikarz w rzeczywistości nie czerpie żadnych korzyści z zaistniałych okoliczności, a wykonuje swoją pracę zgodnie z zasadami etycznymi zawodu.

 

 

Wydawać by się więc mogło, że w przypadku tylko potencjalnej sprzeczności interesów jest wszystko ok i dziennikarz nie łamie standardów. Problem w tym, że z punktu widzenia odbiorcy rzecz wcale nie jest taka oczywista. Co więcej, ma on pełne prawo ograniczyć swoje zaufanie do dziennikarza i reprezentowanego przez niego konkretnego tytułu czy instytucji medialnej, ponieważ nie dysponuje narzędziami pozwalającymi mu weryfikować istnienie lub nieistnienie faktycznego konfliktu interesów.

 

 

Jako jeden z przykładów indywidualnego konfliktu interesów Sylwia Męcfal wskazuje łączenie dwóch ról z zawodem dziennikarza. „Pojawiają się przypadki dziennikarzy, którzy łączą dziennikarstwo z rolami politycznymi (np. z byciem posłem, radnym czy choćby kandydatem w wyborach lokalnych)” – odnotowuje. Autorka idzie jeszcze dalej i dodaje, że dziennikarze powinni zastanowić się nad etycznością swojego postępowania, kiedy godzą się, aby poprowadzić szkolenia dla biznesmenów czy polityków dotyczące wizerunku medialnego, czy wtedy, kiedy zostają rzecznikami prasowymi prywatnych firm. Obserwując sytuację w Polsce można odnieść wrażenie, że ten poziom subtelności w kwestiach etycznych nie jest powszechnie dostępny wśród pracowników i twórców mediów w naszym kraju.

 

 

Polskie prawo nie porusza tak szczegółowych kwestii, jak możliwość łączenia funkcji politycznych z wykonywaniem zawodu dziennikarza. Zajmuje się nią natomiast (nadal dość powszechnie akceptowany w różnych środowiskach) Kodeks etyki dziennikarskiej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Wśród jego pięciu punktów poświęconych konfliktowi interesów ostatni brzmi: „Angażowanie się dziennikarzy w bezpośrednią działalność polityczną i partyjną jest również przejawem konfliktu interesów i należy wykluczyć podejmowanie takich zajęć oraz pełnienie funkcji w administracji publicznej i w organizacjach politycznych”.

 

 

   Sprawa jest tu postawiona jasno i każdy, kto chciałby przestrzegać najbardziej podstawowych reguł pracy w mediach otrzymuje prostą i zrozumiałą wskazówkę. Niestety, życie pokazuje w ostatnich latach, że nie dociera ona czasami nawet do ludzi o bardzo znanych w mediach nazwiskach. Jeśli ta odporność na elementarne zasady etyczne w tak ważnej kwestii zacznie się upowszechniać, będziemy mieli w Polsce poważny problem na wielu różnych płaszczyznach. Największy problem będą mieli odbiorcy mediów, którzy nigdy nie będą wiedzieli, czy i w jakim stopniu mogą ufać konkretnej osobie tworzącej przekaz oraz reprezentowanej przez nią gazecie, stacji radiowej, kanałowi telewizyjnemu lub internetowemu serwisowi. Zamieszanie i problem z zaufaniem już jest widoczny, a może w nadchodzących latach eskalować.

 

 

Warto przy okazji zwrócić uwagę, że konflikt interesów dotyka nie tylko samych dziennikarzy, ale również wchodzących w politykę właścicieli i dysponentów mediów. Wygląda na to, że mało kto w ogóle zauważa tu jakikolwiek problem.

 

 

   Papież Franciszek w maju br. podczas spotkania z dziennikarzami z całego świata powiedział: „Wasza praca jest cenna, ponieważ przyczynia się do poszukiwania prawdy, a tylko prawda czyni nas wolnymi”. Niestety, gdy łączy się bycie politykiem z byciem dziennikarzem, prawda natychmiast staje w poważnym zagrożeniu, a często okazuje się pierwszą i najważniejszą ofiarą konfliktu interesów.

 

Artur Stopka

Czy Kościołowi potrzebny jest tabloid? – zastanawia się ks. ARTUR STOPKA

Media katolickie i kościelne nie stanowią dzisiaj znaczącej siły na rynku. Czy wobec tego powinny jak najszybciej zadbać o zwiększenie swej formalnej i treściowej atrakcyjności? A może najpierw powinny zająć się szukaniem odpowiedzi na pewne pytania?

 

Gdy niemal osiem lat temu, w grudniu 2011 roku, pojawił się w Łodzi „katolicki tabloid”, rychło można było usłyszeć głosy przestrzegające, że wszechogarniająca tabloidyzacja mediów dotyka również te kojarzone z wiarą i Kościołem. Bezpłatne pismo, wydawane wtedy przez lokalne Radio Plus we współpracy z Wydziałem Duszpasterstwa Młodzieży nie zdobyło rynku. Jednak dzięki jego zaistnieniu można i trzeba było postawić pytanie, czy tabloid to odpowiednia forma środka komunikowania dla Kościoła w Polsce. A także pytanie szersze: Czy media katolickie trzeba uatrakcyjniać, czy powinny one upodabniać się do mediów świeckich, brać z nich wzór, ścigać się z nimi pod względem formy i treści? Czy w ogóle są w stanie wziąć udział w dokonujących się właśnie radykalnych przemianach?

 

Balansowanie

 

Praktyka pokazała, że w obszarze mediów tradycyjnych wzorce rodem z tabloidów nie są przychylnie przyjmowane przez polskich katolickich odbiorców. Nie ma dzisiaj tego typu udanych prób na naszym rynku i nie widać przejawów intensywnego oczekiwania na nie. Co prawda niektórzy niezwiązani z instytucjami kościelnymi wydawcy starają się zagospodarować ewentualną niszę, publikując periodyki zbliżone do tabloidów (yellow), odwołujące się do katolickich wartości i częściowo treści, jednak sukces tego typu inicjatyw jest umiarkowany, a czytelnicy nie traktują ich jako pism kościelnych.

 

Nieco inaczej ten problem wygląda w Internecie. Niektóre katolickie, a nawet ściśle kościelne serwisy balansują na granicy tabloidyzacji. Jest to widoczne szczególnie w formułowaniu tytułów nastawionych na zwiększanie klikalności, choć również dobór treści czasami pozwala dostrzec wychylenie w stronę rozrywki, sensacji i swoiście realizowanego populizmu. Pojawia się m.in. w różnych aspektach magia, akcentowanie emocji, cudowności, nadzwyczajności, wyjątkowości zdarzeń i prezentowanych osób, dopatrywanie się znaków, propagowanie wyjątkowo „skutecznych” modlitw, powierzchowne prezentacje zjawisk o charakterze charyzmatycznym itp. Tego rodzaju działania okazują się w istocie próbą zaspokojenia potrzeb religijnych potencjalnych odbiorców, a z atrakcyjnym i skutecznym głoszeniem wiary, z ewangelizacją mają w ostatecznym rozrachunku niewiele wspólnego.

 

Zabiegi

 

Wracając do katolickich i kościelnych mediów tradycyjnych można odnieść wrażenie, że przez wiele ostatnich lat problemem, który stawiały przed sobą nie było przede wszystkim uatrakcyjnienie formy przekazu i dostarczanych treści dla zdobycia nowych odbiorców. Skupiały się raczej na spełnianiu oczekiwań odbiorców dotychczasowych, aby minimalizować straty. Miały więc miejsce rozmaite zabiegi, pewne przekształcenia (np. zmiany layoutów i szat graficznych, przebudowy ramówek radiowych), jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że wynikały one niejednokrotnie nie tyle z potrzeb i żądań odbiorców, ile z pragnienia uniknięcia zdecydowanego „odstawania” od mediów świeckich odczuwanego przez właścicieli i twórców kościelnych i katolickich środków przekazu.

 

Nie jest niczym nowym sięganie w tych mediach po tematykę lifestylową. Silny nacisk na sprawy rodziny w nauczaniu Kościoła jest naturalnym bodźcem do jej wprowadzania. Problemem jednak zazwyczaj jest przypadkowy dobór podejmowanych zagadnień i niedopracowane forma, w jakiej te treści są przedstawiane odbiorcom.

 

Niezrozumienie

 

Media katolickie i kościelne nie są dzisiaj w Polsce nawet w części tak mocne, jak to miało miejsce przed wybuchem drugiej wojny światowej. Wtedy prasa katolicka stanowiła znaczący procent całego rynku i miała ogromny wpływ na kształtowanie opinii społecznej. Ograniczana przez władze w latach PRL-u po roku 1989 nie zdołała nawet w części odbudować swojej pozycji z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Nie udało się również, mimo wydawałoby się sprzyjających warunków, stworzyć w III RP silnej katolickiej radiofonii ani telewizji. W internecie serwisy katolickie również nie stanowią znaczącej siły. Nie tylko nie są w stanie podjąć rywalizacji z dużymi portalami i liczącymi się serwisami, ale niejednokrotnie po prostu walczą o przetrwanie. Reklamodawcy traktują wyznaniowe media z dużą rezerwą, a z drugiej strony one same z racji systemu wartości, którym się kierują, nakładają na siebie pod tym względem szereg ograniczeń.

 

Taka sytuacja wynika zapewne z ograniczonego zapotrzebowania na dostarczane przez nie treści, ale chyba również jest efektem niezrozumienia roli mediów we współczesnym świecie i w życiu poszczególnych ludzi u dużej części kościelnych decydentów. Na poziomie Konferencji Episkopatu Polski mimo upływu trzech dziesięcioleci wciąż nie powstała wybiegająca w przyszłość strategia medialna Kościoła katolickiego w Polsce. Wiele wskazuje na to, że rola katolickich i kościelnych mediów w naszym kraju będzie w nadchodzącym czasie systematycznie malała.

 

Pytania

 

Wydaje się, że przed katolickimi i kościelnymi mediami w Polsce stoją nie tyle pytania dotyczące uatrakcyjnienia ich formy i treści, ile zagadnienia o charakterze podstawowym, a więc pytania o sens i cel ich istnienia oraz o misję, którą powinny podjąć. Dopiero po jasnym i precyzyjnym sformułowaniu odpowiedzi nadejdzie pora na kwestie bardziej szczegółowe i formalne.

 

Szukając odpowiedzi na te najbardziej fundamentalne pytania trzeba mieć świadomość, że żyjemy w czasach, w których odbiorca mediów, zyskujących wciąż nowe możliwości techniczne i nie tylko, nieustannie i bardzo szybko się zmienia. Jest kształtowany przez środki komunikacji o ogromnej sile, które mają z Kościołem niewiele wspólnego i na które ma on ograniczony, a wręcz minimalny wpływ. To one narzucają dzisiaj nie tylko formę i treść przekazu, ale również jego szybkość, dostępność, użyteczność. Kształtują one również język, którym odbiorca się posługuje i który jest dla niego zrozumiały. Jeśli Kościół będzie chciał nadal mieć swoje media, jeśli katolicy będą chcieli je tworzyć, muszą te fakty uwzględnić.

 

Ks. Artur Stopka

Tygodnik dla czytających – ks. ARTUR STOPKA o przyczynach wzrastającej popularności „Tygodnika Powszechnego”

Gdy ogromna większość gazet i czasopism notuje w Polsce systematyczne spadki nakładów, krakowski „Tygodnik Powszechny” wbrew trendowi ma coraz więcej czytelników. Warto popatrzeć, jak to się dzieje.

 

Żyje jeszcze sporo Polaków, którzy pamiętają, jakim fenomenem był „Tygodnik Powszechny” przed rokiem 1989, w czasach PRL-u. Jak po kolejne numery pisma biegało się po Mszy św. do zakrystii. Jak wielu duchownych nie tylko chętnie pomagało w kolportażu, ale również za punkt honoru uważało znajomość treści poszczególnych numerów. „Tygodnik Powszechny” był ważnym elementem sfery wolności, jaką wówczas dla znaczącej części społeczeństwa stanowił Kościół. Czasopismo było też liczącym się głosem wspólnoty polskich katolików na temat otaczającej ich rzeczywistości, także tej kościelnej.

 

List od Papieża

 

Po roku 1989 zapanowało powszechne przekonanie, że „Tygodnik” popełnił poważny błąd, angażując się politycznie po jednej, bardzo konkretnej stronie. Od pisma gwałtownie odwrócili się polscy duchowni. Jego tytuł stał się dla niejednego z nich synonimem kreciej roboty w Kościele. Ci, którzy zaczęli „Tygodnikowi Powszechnemu” nie najlepiej życzyć otrzymali poważny argument w postaci listu papieża Jana Pawła II do redaktora naczelnego, Jerzego Turowicza, z okazji pięćdziesięciolecia pisma. Jedyny Polak na Stolicy Piotrowej pisał z nieskrywanym zatroskaniem.

 

Powołując się na swoją wizytę w Ojczyźnie w roku 1991 stwierdził, że odzyskanie wolności zbiegło się paradoksalnie ze wzmożonym atakiem sił lewicy laickiej i ugrupowań liberalnych na Kościół, na Episkopat, a także na Papieża. Wyliczywszy, że po 1989 roku mnożyły się oskarżenia czy pomówienia o klerykalizm, o rzekomą chęć rządzenia Polską ze strony Kościoła, czy też o hamowanie emancypacji politycznej polskiego społeczeństwa, Jan Paweł II stwierdził, że oddziaływanie tych wpływów odczuwało się jakoś także w „Tygodniku Powszechnym”. „W tym trudnym momencie Kościół w «Tygodniku» nie znalazł, niestety, takiego wsparcia i obrony, jakiego miał poniekąd prawo oczekiwać; „nie czuł się dość miłowany” – jak kiedyś powiedziałem. Dzisiaj piszę o tym z bólem, gdyż los «Tygodnika Powszechnego» i jego przyszłość bardzo leżą mi na sercu” – czytamy w liście Następcy św. Piotra.

 

Wyrok?

 

Te papieskie słowa mogły dla pisma oznaczać wyrok. Nie brakło takich, którzy zaczęli odliczać dni i godziny do momentu, w którym czasopismo straci prawo używania w tytule określenia „katolickie” i po prostu upadnie z braku czytelników. Przeliczyli się. Po rozmaitych perturbacjach (w tym również właścicielskich) „Tygodnik Powszechny” wciąż się ukazuje. Co więcej wciąż ma w tytule sformułowanie „Katolickie pismo społeczno-kulturalne”. I od kilku lat jego nakład nie spada, jak to ma miejsce w odniesieniu do zdecydowanej większości czasopism na polskim rynku, lecz stopniowo, krok po kroku rośnie. Stał się więc ewenementem, idącym z uporem wbrew trendom.

 

Jak to możliwe? Łukasz Warzecha analizując w ubiegłym roku na łamach portalu SDP  sukces sprzedaży „Tygodnika Powszechnego” wskazał przede wszystkim na dwie kwestie – lojalność czytelników i nieoczywistość. Wyjaśniając tę drugą, stwierdził: „«Tygodnik Powszechny» daje swoim czytelnikom jakieś zaskoczenie, pobudzenie do myślenia, zamiast wyłącznie potwierdzania ich własnych poglądów”.

 

Kwestia zaufania

 

Jest w tej diagnozie sporo racji. Warto zwrócić uwagę, że obydwie wskazane przez Warzechę przyczyny sukcesu TP wzajemnie się uzupełniają. Lojalność, o której mówi, jest czymś innym niż powszechne dziś wśród odbiorców w Polsce przywiązanie do konkretnych tytułów, stacji radiowych i telewizyjnych, serwisów internetowych, wynikające z ich charakteru „tożsamościowego”. W czasach, gdy ten rodzaj mediów dominuje na rynku, „Tygodnik Powszechny” stawia swoim czytelnikom wymóg nie identyfikacji z prezentowanymi na łamach poglądami, ale zaufania do redakcji, że warto poznać przygotowane przez nią treści.

 

Na kwestię zaufania zwracał zresztą uwagę sam zespół TP w materiałach promocyjnych. Odbiorca nie musi zgadzać się z tym, co czyta. Dzięki lekturze dowiaduje się, co myślą inni, w jaki sposób widzą konkretne sprawy i interpretują zjawiska oraz wydarzenia. Czytelnik TP w pewnym sensie „musi” być otwarty na dialog. Okazuje się, że w ostatnich kilku latach liczba tego rodzaju odbiorców powoli rośnie, a redakcja potrafiła tę niszę zauważyć i skutecznie zagospodarować.

 

Autorytety

 

W „Tygodniku Powszechnym” dokonała się pokoleniowa zmiana. Jednak wciąż można dostrzec w kształtowaniu pisma szacunek, a raczej przywiązywanie znaczenia do kwestii autorytetu. Nie sposób zignorować wartości, jaką dla wizerunku i odbioru tego pisma ma postać ks. Adama Bonieckiego. Nakładane na niego przez władze zgromadzenia, do którego należy, zakazy wypowiadania się dla mediów czynią wyjątek tylko dla krakowskiego czasopisma. Paradoksalnie dla części odbiorców, w tym sporego grona katolików, czynią one poglądy i opinie ks. Bonieckiego bardziej wartościowymi i godnymi poznania. Redakcja konsekwentnie buduje swój wizerunek na autorytecie byłego generała marianów. Ale nie tylko na jego autorytecie.

 

Dwa lata temu Jerzy Sadecki na łamach miesięcznika „Press” w obszernym tekście poświęconym zauważalnemu sukcesowi krakowskiego pisma zwrócił uwagę, że przywiązywanie wagi do autorytetów widać także np. w doborze felietonistów. „Każdy z nich ma swoich fanów” – odnotował. Określenie „fanów” wydaje się tutaj nie do końca precyzyjne. Dla określonych grup odbiorców konkretni autorzy pojawiający się na łamach tygodnika są czymś więcej niż idolami. Są właśnie autorytetami.

 

Wiśniewski i Woś

 

TP wypracował sobie w ostatnich latach opinię czasopisma odważnego. To w nim pojawiają się np. niewygodne nie tylko dla części polskich katolickich hierarchów, ale również dla wielu księży i wiernych świeckich teksty o. Ludwika Wiśniewskiego. Niezależnie od tego, czy odbiorcy się z nimi zgadzają czy nie, są to ważne głosy w debacie o Kościele w Polsce, które raczej nie mają szans ukazać się w jakimkolwiek innym piśmie opatrzonym przymiotnikiem „katolicki” w naszym kraju.

 

Ale opinia „odważnego” dotyczy nie tylko tematyki kościelnej. Kilkakrotnie zdarzyło się, że na łamach „Tygodnika Powszechnego” publikowane były teksty znanych autorów, których publikacji odmówiły inne renomowane periodyki. Znaczącym ruchem było również zatrudnienie znanego i budzącego kontrowersje publicysty Rafała Wosia, z którym tygodnik „Polityka” nie przedłużył umowy. Tego typu działania również kształtują wizerunek pisma.

 

Dawniej „inteligent”

 

We wspomnianym już tekście w „Press” redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” Piotr Mucharski w pewnym sensie definiuje docelową grupę odbiorców redagowanego przez niego pisma: „To ważne określenie tożsamościowe: jestem człowiekiem czytającym. Skoro czytam, to nawet gdy z czymś się nie zgadzam, nie powiem, że ten myślący inaczej jest debilem. Dziś określenie «człowiek czytający» to jak dawniej «inteligent»”.

 

Trudno powiedzieć, czy nakład i sprzedaż TP w najbliższych latach będą nadal rosły, czy też okaże się, że osiągnął on maksimum możliwości. Jego sukces wynika przede wszystkim z jednego: istnieje w Polsce zapotrzebowanie na tego typu pismo i redakcja efektywnie je zaspokaja. Potrzebuje go konkretna, wcale nie mała, jak na dzisiejsze warunki i okoliczności, grupa ludzi.

 

Ks. Artur Stopka

Syndrom oblężonej twierdzy – ks. ARTUR STOPKA o komunikacji w Kościele

Problem komunikacji w Kościele katolickim w Polsce potrzebuje pilnych i dobrych rozwiązań. Najpierw jednak musi zostać szeroko uświadomiony i zrozumiany.

 

Niektórzy eksperci i publicyści już od dłuższego czasu przebąkiwali, że Kościół katolicki w Polsce ma problemy w sferze komunikacyjnej. Wskazywali, że w pewnych kwestiach jego przekaz jest niespójny, a brak wewnętrznego dialogu powoduje dezorientację i narastające podziały wśród wiernych. Sugerowali i przewidywali, że na dłuższą metę zaowocuje to poważnym uszczerbkiem wizerunku Kościoła jako instytucji oraz przyniesie szkody wspólnocie. Nie były to jednak głosy na tyle silne, aby zaowocować jakimiś konkretnymi działaniami. Dominowało przekonanie, że pozycja Kościoła w Polsce jest wystarczająco mocna, a aktywność w sferze komunikacyjnej na tyle sprawna i sprawdzona, że nie są potrzebne jakieś znaczące zmiany. Triumf święciła zasada: „Po co ruszać coś, co jakoś funkcjonuje?”.

 

Własna agenda

 

Zarówno w komunikacji „ze światem zewnętrznym”, jak i wewnątrz Kościoła, wobec pojawiających się problemów stosowano więc niemal wyłącznie specyficzny rodzaj komunikacji reaktywnej, który – jak się okazało – skutkował utwierdzaniem zarówno wśród licznych duchownych różnego szczebla, a także sporej części wiernych świeckich, syndromu oblężonej twierdzy. Kościół w Polsce nie podjął próby wprowadzenia do społecznej debaty własnej agendy tematów. Nie bez powodu w maju br. w wywiadzie dla „Do Rzeczy” Tomasz Terlikowski mówił: „Polski katolicyzm potrzebuje silnego zaplecza intelektualnego. Tak, żeby to on wyznaczał agendę, a nie był odpowiedzią na agendę wyznaczaną przez przeciwników Kościoła. Zamiast się wdawać w kolejne wojenki, należy wreszcie pewne tematy zacząć dyktować”. Znany publicysta przyznał, że do tego faktycznie konieczne są media i silne instytucje. Zwrócił też uwagę, że w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia Kościołowi w jednej kwestii udało się odnieść sukces właśnie dzięki temu, że to on wyznaczył temat. Chodzi o prawną ochronę życia ludzkiego. Jednak łatwo zauważyć, że od tamtych czasów Kościół w naszym kraju znajduje się głównie w komunikacyjnej defensywie, a gdy próbuje przejąć inicjatywę (jak np. w sprawie korytarzy humanitarnych dla imigrantów), ponosi spektakularną klęskę.

 

Zgodnie z przysłowiem „Na pochyłe drzewo każda koza skacze”, słabość komunikacyjną Kościoła w Polsce zaczęto na różne sposoby wykorzystywać. Można powiedzieć, że w ostatnich kilkunastu miesiącach nastąpiło apogeum tego rodzaju zjawisk.

 

Punkt kulminacyjny i test

 

Pod pewnymi względami punktem kulminacyjnym okazał się film fabularny Wojciecha Smarzowskiego „Kler”. Reżyser kojarzony z ostrymi i bezkompromisowymi portretami różnych grup polskiego społeczeństwa, stworzył nie tylko sugestywny obraz duchowieństwa katolickiego. Przy okazji upowszechnił i utrwalił wiele schematów myślowych dotyczących Kościoła, jego funkcjonowania i miejsca w aktualnej rzeczywistości naszego kraju. Wielomilionowa widownia dzieła Smarzowskiego (dla niektórych będąca zaskoczeniem) pokazała, że istnieje w Polsce spore zapotrzebowanie na pewien sposób mówienia o Kościele i pokazywania go, zwłaszcza w wymiarze instytucjonalnym. Z drugiej strony ujawnił kompletną bezradność komunikacyjną Kościoła wobec tego typu przekazu o nim samym. Nie pojawiły się nawet próby potraktowania cieszącego się ogromną oglądalnością filmu jako okazji do podjęcia szerokiej debaty o Kościele w naszej Ojczyźnie, o jego aktualnej sytuacji, o tym, jaką rolę odgrywa, a jakie są wobec niego oczekiwania.

 

Jak można było przewidzieć, faktycznym testem możliwości komunikacyjnych Kościoła w Polsce stała się sprawa nadużyć seksualnych duchownych wobec nieletnich. Okazały się one znikome. W rezultacie doszło do kilku bardzo bolesnych wpadek. Co najmniej dwie z nich jeszcze długo będą stanowiły poważne obciążenie dla wszelkich wysiłków komunikacyjnych Kościoła na tym polu. Pierwsza to wypowiedź abp. Józefa Michalika z roku 2013 o „lgnących dzieciach”. Druga to konferencja prasowa z marca br., podczas której prezentowane były i komentowane przez wysokich przedstawicieli Konferencji Episkopatu Polski wyniki kwerendy diecezjalnej w kwestii nadużyć księży. Zarówno pierwsza, jak i druga są dowodem zupełnego braku nie tylko strategii komunikacyjnej w Kościele w Polsce, ale nawet doraźnych rozwiązań umożliwiających zbudowanie skutecznego przekazu w jednej, konkretnej, bardzo istotnej sprawie.

 

Zaledwie dni

 

Na takim tle pojawił się w maju film braci Tomasza i Marka SekielskichTylko nie mów nikomu”. Sprawnie zrealizowana produkcja umieszczona w bezpłatnym dostępie w Internecie szybko uzyskała dziesiątki milionów odsłon. Okazała się odporna na próby zignorowania jej przez niektórych przedstawicieli episkopatu, których skrajnym przykładem jest przede wszystkim brak wypowiedzi choćby jednego biskupa przed kamerą. Co więcej, wywołała refleksję nad kwestiami komunikacyjnymi w Kościele w Polsce. Jej praktycznym skutkiem okazało się przede wszystkim „Słowo biskupów do wiernych” zatytułowane „Wrażliwość i odpowiedzialność”. Dokument taki miał się pojawić już wiele miesięcy wcześniej, jednak wciąż jego przyjęcie przez episkopat okazywało się niemożliwe. Po filmie Sekielskich redagowanie listu zostało sfinalizowane wciągu zaledwie dni.

 

W pewnym sensie efektem filmu „Tylko nie mów nikomu” jest też przebieg konferencji prasowej w związku z wizytą w Polsce abp. Charles Scicluny, będącego w Kościele powszechnym „twarzą” walki z nadużyciami seksualnymi duchownych wobec nieletnich. Spotkanie z dziennikarzami poprowadził tym razem nie rzecznik KEP, lecz koordynator medialny Centrum Ochrony Dziecka ks. Piotr Studnicki. Po udostępnieniu filmu mówił on m. in. „Chcemy w systemie usprawnić komunikację Kościoła, postawić nacisk na lepszy przepływ informacji. Film braci Sekielskich pokazał, że często ksiądz jest usunięty z kapłaństwa, a podaje się za kapłana. Nieraz brakuje płynnej komunikacji z wiernymi”.

 

Rachunek sumienia

 

Kwestie komunikacji poruszył również w czerwcowym wywiadzie dla Katolickiej Agencji Informacyjnej o. Adam Żak, stojący na czele COD. Zwrócił uwagę, że potrzebna jest równowaga, żeby nie rozwiązywać kryzysu tylko na sposób komunikacyjny, lecz realnie, tak, „żeby komunikacja miała co zakomunikować”. Dodał, że sprawa komunikacji, to jedna z wielkich bolączek ostatnich lat, mówiąc zarówno o komunikacji ze społeczeństwem, jak i o tej z wiernymi. „Swoją drogą, media katolickie też powinny zrobić sobie rachunek sumienia, bo oportunistycznym sposobem działania przyczyniały się do tego, że dziś wierni stoją pod rynną, już nawet nie pod deszczem. Ale komunikacja nie ma stwarzać faktów, tylko o nich informować” – zauważył.

 

O tym, że zaczyna się zrozumienie dla znaczenia komunikacji w Kościele świadczyć też może obecność znanej dziennikarki Pauliny Guzik na szkoleniu dla diecezjalnych i zakonnych delegatów ds. ochrony dzieci i młodzieży we Wrocławiu.

 

Wciąż jednak mamy do czynienia z działaniami incydentalnymi, związanymi tylko z jedną trudną kwestią, z jaką musi się mierzyć Kościół w Polsce i raczej z symptomami, że problem komunikacji wreszcie dociera do świadomości przynajmniej niektórych. Dają one mimo wszystko nadzieję na strategiczne i systemowe rozwiązania w przyszłości. Pytanie – w jak odległej przyszłości.

 

Ks. Artur Stopka

Czy dziennikarze wstrząsną Kościołem katolickim i go wewnętrznie zmienią? – zastanawia się ks. ARTUR STOPKA

W odczytanym w ostatnią niedzielę maja br. w licznych kościołach w Polsce „Słowie biskupów do wiernych”, zatytułowanym „Wrażliwość i odpowiedzialność”, jest mowa o wstrząsaniu wspólnoty Kościoła w Polsce, o wstrząsających wyznaniach i relacjach. Nie ma wątpliwości, że źródłem tych wstrząsów są media. W związku z tym pojawiać się może pytanie, czy media, a może nawet poszczególni dziennikarze lub twórcy są w stanie wstrząsnąć Kościołem katolickim w Polsce w takim stopniu, aby skłonić go lub wręcz zmusić do radykalnych zmian wewnętrznych?

 

Podobne pytanie wybrzmiewało tu i ówdzie po premierze filmu „Kler”, który co prawda był dziełem fikcyjnym, jednak w dużej mierze na materiałach dziennikarskich opartym. Słychać w tych pytaniach tęsknotę za realną potęgą „czwartej władzy”, zdolną wpływać na rzeczywistość zawsze i wszędzie. Nic w tym dziwnego. Żyjemy przecież w świecie, w którym szeroko pojęte media (w tym Internet), sprawiają wrażenie, że są w stanie skutecznie i szybko oddziaływać na decyzje i wydarzenia zarówno w skali lokalnej, jak i globalnej. Szczególnie w sferze polityki, ale nie tylko. Wielu ludzi jest głęboko przekonanych, że obecnie upowszechnienie pojedynczej informacji może przynieść warte ogromnych sum zmiany w gospodarce. Media stały się bronią, narzędziem w walce. Pociski stanowią w niej w równym stopniu prawdziwe informacje, jak i fake newsy. Ten, kto za ich pomocą potrafi kształtować nastroje i opinie największej grupy odbiorców, okazuje się zwycięzcą.

 

Sondaże i nastroje

 

Czy na Kościół katolicki da się w ten sposób wpływać? Czy wystarczy przekonać lub wywołać określone emocje wystarczająco dużej grupy jego członków, aby doprowadzić do konkretnych zmian w jego działaniach, w sposobie funkcjonowania, wywołać pożądane decyzje?

 

Jest to o wiele trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Nawet na poziomie czysto instytucjonalnym Kościół nie jest tworem, w którym decyzje podejmowane są na podstawie wyników sondaży. Zarówno te wielkie, o fundamentalnym znaczeniu dla jego kształtu, jak i te drobne, formujące go na co dzień. Dlatego nie wystarczy doprowadzić do nagłej zmiany nastrojów wobec Kościoła i w nim samym, w rezultacie których np. ponad połowa ankietowanych opowie się za dymisją wszystkich biskupów z terenu jakiegoś kraju. Ich faktyczne umocowanie nie zależy od poparcia społecznego. Nie zależy nawet od frekwencji na niedzielnych Mszach świętych.

 

Terapia wstrząsowa

 

W Kościele nie przynoszą szybkich rezultatów różnego rodzaju działania w typie „terapii wstrząsowej”. Dlatego raczej nie należy się spodziewać, że polscy katolicy z dnia na dzień masowo przestanę chodzić na niedzielne Msze święte, chrzcić dzieci, prosić o kościelne pogrzeby swych bliskich. Nie wypiszą też hurtowo swych pociech ze szkolnej katechezy. Nie zmienią się także gwałtowanie myślenie, mentalność, zapatrywania, postawy i postępowanie większości biskupów i księży. Wciąż będą na większości płaszczyzn funkcjonować dotychczasowe struktury, mechanizmy, schematy i zwyczaje.

 

Na pewną zmianę postępowania biskupów w kwestii nadużyć seksualnych duchownych wobec nieletnich od 1 czerwca br. także w Polsce wpłyną zmiany w kościelnych przepisach wprowadzone przez papieża Franciszka w motu proprio wydanym 9 maja, a nie żądania większości Polaków zawarte w sondażach robionych po udostępnieniu filmu braci Sekielskich. Faktyczne stosowanie nowych zasad w praktyce w każdej z diecezji w Polsce będzie uzależnione w ogromnym stopniu od miejscowego biskupa.

 

A w Kielcach…

 

Dobrym przykładem, pokazującym, jak to działa w Kościele, jest sytuacja związana ze wspomniany wyżej „Słowem do wiernych” wydanym przez Radę Stałą 22 maja br. Zapowiadano, że zostanie ono odczytane we wszystkich parafiach w Polsce w niedzielę, 26 maja. Tak się jednak nie stało. Biskup kielecki zadecydował, że wierni mogą się zapoznać z listem Rady w Internecie, natomiast z ambon będzie czytany w wiadomym temacie list jego autorstwa i to dopiero 2 czerwca.

 

W świetle zasad, wg których funkcjonuje Kościół, miał pełne prawo tak postanowić. Konferencja Episkopatu Polski ani jakikolwiek jej organ nie ma żadnej władzy nad którymkolwiek biskupem w Polsce. Nie może mu niczego nakazać ani zakazać. Taką władzę nad biskupem ma tylko Następca św. Piotra.

 

Jedenaście dni

 

   Tomasz Krzyżak w przeddzień udostępnienia filmu „Tylko nie mów nikomu”, już po pokazie prasowym, napisał, że jest to „wstrząsający film, który nie wstrząśnie Kościołem”. Jest to diagnoza pod wieloma względami trafna. Jednak rozwój wydarzeń po premierze dzieła Tomasza Sekielskiego dowodzi, że spowodowało ono w samym Kościele reakcję i to właściwie błyskawiczną. Otóż doszło do nadzwyczajnego spotkania Rady Stałej KEP. Dokładnie jedenaście dni po tym, jak film pojawił się na YouTubie. To w Kościele, którego „młyny mielą powoli”, jest działanie natychmiastowe.

 

Efektem tego zebrania było wymienione już „Słowo do wiernych”, sygnalizujące przede wszystkim zmianę tonu i języka, jakim w oficjalnych wypowiedziach członkowie polskiego episkopatu mówią o pedofilii w szeregach duchownych. Z briefingu, jaki miał miejsce po spotkaniu Rady, wynika, że zapadły też inne decyzje, dotyczące wcielenia w życie konkretnych rozwiązań systemowych w tej trudnej i bolesnej sferze.

 

Impuls

 

Film Sekielskich był zdecydowanie najmocniejszym dotychczas działaniem medialnym, dotykającym poważnego problemu w życiu Kościoła w Polsce. Wcześniejsze publikacje, głównie prasowe, nie miały tej siły. Film ze względu na sposób oddziaływania na odbiorcę, a także jego zasięg i dostępność, okazał się impulsem zarówno do podjęcia ponadstandardowego kościelnego działania, jak i do intensyfikacji, wyeksponowania albo sfinalizowania wcześniej podjętej aktywności. Np. o liście do wiernych w kwestii nadużyć duchownych mówiło się już wiele miesięcy temu, wciąż jednak pojawiały się przeszkody, uniemożliwiające jego dopracowanie i publikację. Po filmie „Tylko nie mów nikomu” wystarczyły dosłownie dni na to, aby taki ważny, oczekiwany od dawna w Kościele i poza nim, głos hierarchów zaistniał.

 

Zarówno film „Tylko nie mów nikomu”, jak i wcześniejsze publikacje, wpływają na to, co się dzieje w Kościele w innym wymiarze. Uruchamiają one i moderują pewne powolne procesy na poziomie świadomości obecności, uczestnictwa, odpowiedzialności, praw i obowiązków we wspólnocie i instytucji Kościoła. Obejmują przede wszystkim wiernych świeckich, ale nie omijają również duchowieństwa. Te przemiany trwają i chociaż nie są spektakularne, to jednak realnie wpływają na kształt Kościoła. Bo chociaż Kościół jako instytucja może się wydawać odporny na nawet bardzo silne wstrząsy, to jednak ich skutki w nim pozostają, trwają i nie są obojętne, przynosząc stopniowe, potrzebne zmiany. Nie da się zaprzeczyć, że media mają na nie realny wpływ.

Ks. Artur Stopka