Wiceminister Bertold Kittel i Anna Marszałek dochowali należytej staranności, tworząc swój materiał „Kasjer z MON” w 2001 r. i w związku z tym nie muszą przepraszać za zawarte w tekście stwierdzenie, że Romuald Szeremietiew, na początku ubiegłej dekady wiceminister obrony, nie potrafił wytłumaczyć się ze swojego majątku.
Dokładny opis sprawy znajdą państw na portalu Wirtualne Media. Z kolei sam Szeremietiew jest z wyroku – co zrozumiałe – niezadowolony i wskazuje na jego rzekomą niespójność z oczyszczającym wyrokiem karnym w swojej sprawie. Były wiceminister obrony podchodzi do sprawy – i do osoby Bertolda Kittela – bardzo emocjonalnie i trudno mu się dziwić. Twierdzi też, że w tej kwestii Kittela bronię. Otóż nie – nie bronię i w ogóle nie chcę się do konkretnej sprawy odnosić. Nie będę oceniał, czy sąd (w drugiej już instancji) słusznie ocenił, że dziennikarze dochowali należytej staranności. Obie strony mają argumenty na obronę swojego stanowiska.
Trzeba natomiast koniecznie rozprawić się z bardzo groźnym przekonaniem, że sąd powinien oceniać w tego typu sytuacji dziennikarza za to, czy napisał prawdę, a nie za to, czy dochował należytej staranności (przy czym „należyta staranność” jest pojęciem szeroko obecnym w doktrynie, sędziowie mają do dyspozycji obszerne orzecznictwo). Powszechna reakcja w czasie internetowych dyskusji jest łatwa do przewidzenia: „Jak to?! To dziennikarz nakłamał i ma za to nie odpowiadać? Czyli będzie mógł kłamać do woli, byle był »rzetelny«?” – piszą oburzeni internauci, a ja mam nieodparte wrażenie, że piszą to głównie dlatego, że po jednej stronie konkretnego przypadku jest „dobry” Szeremietiew, a po drugiej – „zły” Kittel. Gdyby konfiguracja była inna – na przykład po jednej stronie byłby „dobry” dziennikarz mediów prawicy, a po drugiej – „zły” polityk opozycji, nie byliby tak skorzy do żądania, aby karać dziennikarza za pisanie nieprawdy. Ale to oczywiście tylko moja spekulacja.
Nie będę się zagłębiał w kwestie prawne, ale dla porządku trzeba wskazać, że zasadę należytej staranności w przypadku dziennikarza reguluje przede wszystkim prawo prasowe w art. 12., pkt 1., zgodnie z którym dziennikarz ma obowiązek „zachować szczególna staranność i rzetelność przy zbieraniu i wykorzystywaniu materiałów prasowych, zwłaszcza sprawdzić zgodność z prawdą uzyskanych wiadomości lub podać ich źródło”. W sprawach z powództwa cywilnego o naruszenie dóbr osobistych (lub ewentualnie karnych) wchodzi zatem w grę wykazanie, że dziennikarz złamał prawo prasowe, nie dochowując „szczególnej staranności i rzetelności”.
Można zrozumieć instynktowne oczekiwanie publiczności, że dziennikarz będzie karany po prostu za napisanie nieprawdy. Sprawa jest jednak znacznie bardziej skomplikowana. Zróbmy eksperyment myślowy i wyobraźmy sobie następującą sytuację.
Oto dociekliwy dziennikarz dociera do informacji, że prominentny polityk obecnej opozycji był przez lata tajnym współpracownikiem SB i wyrządził wiele szkód różnym ludziom. Dziennikarz informacje sprawdza, odnajduje dokumenty, które pośrednio potwierdzają taką tezę, rozmawia z ludźmi, dociera nawet do domniemanego oficera prowadzącego, który potwierdza informacje. Polityk, zapytany o sprawę, oczywiście zaprzecza, ale większość TW zaprzecza lub minimalizuje swoje znaczenie w takich sytuacjach. Ukazuje się tekst, przedstawiający tę osobę jako TW. Oczywiście zawierający też jej zaprzeczenia i krótko omawiający możliwe wątpliwości.
Rok później wychodzą na jaw dokumenty, dowodzące bez najmniejszej wątpliwości, że sprawa była sfingowana, a polityk w żadnym wypadku z SB nie współpracował. Dziennikarz w momencie pisania tekstu ich nie znał i nie miał możliwości do nich dotrzeć, choćby dlatego, że były to dokumenty w jednym egzemplarzu w prywatnej „kolekcji” byłego peerelowskiego kacyka (mieliśmy już taką sytuację). Polityk wytacza dziennikarzowi proces. Gdyby sąd miał się zająć tylko tym – jak postulują wzburzeni sytuacją z Szeremietiewem i Kittelem – czy tekst zawiera prawdę, musiałby dziennikarza skazać – bo przecież obiektywnie napisał nieprawdę. Czy to byłoby w porządku? Oczywiście – nie. Dziennikarz dołożył bowiem wszelkich starań, żeby fakty zweryfikować. Uznał też, że publikując materiały, działa w ważnym interesie społecznym, a przewaga informacji potwierdzających tezę, że polityk był TW, nad wątpliwościami jest ogromna.
Czy w podanym przykładzie dziennikarz „kłamał”? W krążących po sieci wypowiedziach przewija się bowiem nieustannie słowo „kłamstwo” i pytanie, czy dziennikarze mogą w takim razie do woli „kłamać”. We wspomnianym wcześniej, bardzo emocjonalnym tekście sam Szeremietiew pisze: „Wynikałoby z tego, że dziennikarz może łgać, byle robił to »starannie« i »rzetelnie«”. Zakładam, że emocje, związane z jego własną sprawą, nie pozwalają byłemu wiceministrowi obrony spojrzeć na problem z dystansu i zrozumieć, w czym rzecz.
Przepisy prawa nie posługują się pojęciem „kłamstwa”, ale jego znaczenie jest jasne: kłamstwo ma miejsce wtedy, gdy podaje się nieprawdę ze świadomością, że jest to nieprawda. Nie ma czegoś takiego jak nieświadome kłamstwo. Pojęcia nieprawdy i kłamstwa nie są tożsame. Każde kłamstwo zawiera nieprawdę, ale nie każda nieprawda jest kłamstwem. I to jest istota sprawy.
Gdyby do informacji dziennikarskich podchodzić tak, jak domaga się część publiczności, oznaczałoby to potężny efekt mrożący – jeszcze mocniejszy niż w przypadku art. 212 kodeksu karnego – oraz poważne zagrożenie dla wolności słowa. Dziennikarz bowiem – zwłaszcza w przypadku pracy nad trudnym tematem – nigdy nie może mieć stuprocentowej pewności, nawet dokonawszy wielu sprawdzeń posiadanych informacji, że są one zgodne z prawdą. A przecież nie może sprawdzać w nieskończoność, bo wtedy nigdy nie opublikowałby materiału. Tymczasem za jego upowszechnieniem stoi często ważny interes społeczny. Co więcej, w przypadku spraw, gdzie ważne są dokumenty z przeszłości, nigdy nie mamy pewności, że stan wiedzy na dany moment jest ostateczny. Ale też nawet najrzetelniejszy dziennikarz nie może zawsze przewidzieć, że pojawi się coś, co może jego dotychczasowe ustalenia wywrócić do góry nogami. Dlatego gdyby dziennikarz miał być karany po prostu za podanie nieprawdy, a nie za dochowanie należytej staranności w znajdowaniu i sprawdzaniu informacji, za dziennikarskie śledztwa i trudne tematy zabieraliby się jedynie najwięksi dziennikarscy kamikadze.
Co więcej, powstałby instrument do „odstrzelenia” niewygodnych dziennikarzy. Sprawiającemu problemy dziennikarzowi należałoby podsunąć wciągający i wyglądający prawdopodobnie trop, zadbać, żeby trafiły do niego odpowiednio spreparowane dokumenty i żeby znaleźli się potwierdzający swoje wersje pozornie niezależni informatorzy. Po opublikowaniu powstałego w ten sposób materiału wystarczyłoby ujawnić prawdę i dziennikarza pozwać lub oskarżyć z art. 212. Tego typu operacje najłatwiej byłoby oczywiście przeprowadzić rządzącym.
Trzeba też rozumieć, że dziennikarz nie dysponuje takimi instrumentami dochodzenia do prawdy materialnej, jakie ma potem badający ewentualnie sprawę sąd, który – w przypadku procesu karnego – może mieć do dyspozycji materiały dostarczone przez prokuraturę, a w przypadku każdego procesu – rzeczoznawców, świadków, których stawiennictwo jest obowiązkowe, oraz zeznania składane pod przysięgą. Może zatem być tak, że dopiero przed sądem wyjdzie na jaw prawda, której dziennikarz nie miał szans odkryć swoimi środkami nawet przy włożeniu w to maksymalnego wysiłku.
Wszystko to nie oznacza, że podać można wszystko, a „należyta staranność” to formalność. Przy skomplikowanych sprawach należyta staranność powinna oznaczać dokumenty, krzyżowe weryfikowanie informacji, wypowiedzi świadków oraz oczywiście przedstawienie wersji zainteresowanego, jeśli chce ją przedstawić. Rzecz jasna – mówimy o teorii, natomiast sprawą sądu, orzekającego w danej sprawie jest, jak potraktuje sytuację i czy działania dziennikarza uzna za wystarczające.
Jedno powinno być jasne: media mają do wypełnienia rolę kontrolną. Dziennikarzy z tego właśnie powodu nie można karać za podanie nieprawdy, o ile uczynili wszystko, co w rozsądnych granicach było możliwe, aby do prawdy zbliżyć się jak najbardziej.
Łukasz Warzecha