Czy dziennikarze powinni się znaleźć w uprzywilejowanej grupie uprawnionych do szczepienia w najszybszym możliwym terminie? Takie rozwiązanie zaproponowała Joanna Lichocka. „Włączmy do szczepień dziennikarzy – tych, na pierwszej linii, relacjonujących wydarzenia i tych, którzy muszą być w redakcjach, by media działały. To nie jest wielka grupa osób, a oni są narażeni nie mniej niż ludzie służb itp.” – napisała posłanka PiS na Twitterze. Lichocka zaproponowała, żeby kierownictwa redakcji wytypowały dziennikarzy owej „pierwszej linii”. Podparła się też przykładem mojego redakcyjnego kolegi Piotra Semki, który znalazł się w szpitalu, a za którego powrót do zdrowia wszyscy trzymamy kciuki.
Niestety, pomysł Lichockiej kompletnie nie trzyma się kupy, i to z wielu powodów. Nie chcę dłużej zatrzymywać się nad sytuacją Piotra Semki, ale jego przypadek jest kompletnie obok pomysłu Lichockiej, ponieważ Piotr nie jest dziennikarzem „pierwszej linii”, ale publicystą pracującym – jak większość publicystów dzisiaj – z domu, który starał się zachowywać jak najdalej idącą ostrożność. W tygodnikach zresztą w ogóle dziennikarzy „pierwszej linii” za wielu nie ma.
Pierwsza kwestia to sam mechanizm przenoszenia wirusa, o którym Lichocka chyba zapomniała. Szczepienie, owszem, chroni przede wszystkim przed ciężkim przebiegiem choroby, a w wielu przypadkach przed jej rozwinięciem w ogóle. Nie stanowi jednak ochrony – a w każdym razie jest to sprawa dyskusyjna – przed transmitowaniem wirusa do innych osób. To zaś oznacza, że jeśli w ogóle mielibyśmy podchwytywać pomysł Lichockiej, to sens miałaby jedynie akcja szczepienia całych redakcji bez podziału na pracowników pierwszoliniowych i pozostałych. Skoro bowiem ci pierwszoliniowi stykają się z ludźmi, którzy mogą ich zarazić, to z kolei oni, nawet po szczepieniu, mogą zarazić innych kolegów ze swoich redakcji.
Po drugie – kto miałby weryfikować, jaka grupa dziennikarzy zostaje wyznaczona do szczepienia? Skończyłoby się przecież na tym, że redakcje kierowałyby do punktów szczepień po prostu każdego chętnego. I co potem? Na miejscu jakiś pracownik służby zdrowia miałby sprawdzać, czy dana osoba faktycznie pracuje z ludźmi czy zdalnie i w ogóle się nikim poza najbliższymi nie kontaktuje? Czy może każda redakcja miałaby przyznany limit szczepień? Ale kto miałby go przyznawać i decydować o tym, czy jakieś medium może zaszczepić 10 czy 50 osób? Natychmiast pojawiłyby się zresztą oskarżenia o upolitycznianie akcji.
A co z mediami obywatelskimi, z małymi redakcjami internetowymi, z tymi wszystkimi osobami, które nazywają się same dziennikarzami, ale wątpliwe, czy nimi są? Realizacja pomysłu Lichockiej – nie mam wątpliwości – oznaczałaby powstanie w Polsce w błyskawicznym tempie przynajmniej kilkuset podmiotów medialnych, służących jedynie temu, że „pracujące” dla nich osoby mogły się zaszczepić. Zawód dziennikarza nie jest przecież w Polsce regulowany – i oby nigdy nie był.
Po trzecie – Lichocka uważa, że dziennikarzom się należy, bo muszą mieć nieustający kontakt z ludźmi. Cóż – to tak jak kasjerzy w sklepach, kierowcy taksówek i przedstawiciele setek innych profesji. Dlaczego akurat dziennikarze mieliby być wyróżnieni – doprawdy nie wiem. Niestety, jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy, to to, że Joanna Lichocka dba po prostu o własny komfort, zakładając – raczej niesłusznie – że zaszczepieni dziennikarze nie będą zarażać polityków, z którymi przecież mimo wszystko wciąż jakiś kontakt – aczkolwiek ograniczony – mają.
Zresztą pomysł Lichockiej mieści się w błędnej moim zdaniem logice dotychczasowego systemu szczepień, wyznaczającej poszczególnym grupom wiekowym długie okresy wyłączności szczepień, w związku z czym na przykład dzisiejsi czterdziestoparolatkowie mają perspektywę szczepienia oddaloną o wiele miesięcy, o młodszych nie mówiąc. System powinien zostać możliwie szybko maksymalnie otwarty, zwłaszcza że duża część spośród starszych ludzi została już zaszczepiona przynajmniej jedną dawką. To zresztą zapowiedział niedawno minister Michał Dworczyk. Wiele osób czeka też na komercjalizację akcji szczepień, choć o tym na razie się nie mówi, zapewne z powodu wciąż trwającego niedostatku preparatów. Jeśli szczepionki byłyby dostępne komercyjnie, nie byłoby powodu, dla którego redakcje nie miałyby ich kupić dla przynajmniej części swoich pracowników, podobnie zresztą jak wiele zakładów pracy.
Otwarcie programu szczepień dla wszystkich grup wiekowych oraz komercjalizacja szczepionek to najlepszy sposób na zakończenie niesmacznych rywalizacji o to, kto dostąpi szybciej szczęścia (zdaniem niektórych, bo opinie są tu przecież również podzielone) zaszczepienia się. Dziennikarze zaś nie mają powodu być tu grupą wyjątkowo uprzywilejowaną. Joanna Lichocka zrobiła środowisku niedźwiedzią przysługę. Na szczęście jako polityk, już nie jako dziennikarz.
Łukasz Warzecha