Nieśmiertelność w sieci – MAGDALENA KAWALEC-SEGOND o cyfrowej tożsamości po śmierci

Tylko z grubsza szacując, na Facebooku może być 17 mln kont zmarłych osób.  Czy powinno się „uśmiercać” ich awatary i kto miałby to robić?

 

Nasze życie przebiega dziś w Internecie. Jesteśmy już często bardziej awatarami, niż ludźmi. Tu kochamy, tu dyskutujemy, tu jemy – dosłownie, wszak obrazki z restauracji to podstawowa nasza aktywność na Facebooku, zaraz obok zdjęć kotów. À propos – zdjęcia kotów – tu przeżywamy naszą miłość do zwierząt. Tu aktywizujemy się politycznie, tu nienawidzimy – znacznie bardziej bezkarnie, niż w tzw. realu, zatem chyba częściej i mocniej. Tu poznajemy nowych ludzi. Tu podróżujemy, tu utrzymujemy przyjaźnie, rozwijamy swoje hobby, odpoczywamy i pracujemy. Tu robimy biznesy, a nawet deale życia. Tu czytamy. Tu piszemy. Tu tworzymy. Czy tu umieramy? Gdy odejdziemy biologicznie, co się stanie z naszą internetową tożsamością?

 

Gdy dziś rejestrujemy się na Facebooku, na YT czy na Tweeterze (wiem, bo zakładając niedawno na FB własną stronę popularyzującą naukę, Naukovo.pl, musiałam różne nowe „tożsamości” porejestrować), zostaniemy w czasie tego procesu zapytani o to, kogo owo społecznościowe medium ma obciążyć odpowiedzialnością za dalsze prowadzenie naszego profilu, gdy umrzemy. Kto będzie nas niejako reprezentował w przypadku naszej śmierci. Odpowiedź nadal nie jest obowiązkowa – możemy zostawić tę rameczkę pustą i kontynuować rejestrację. Ale umówmy się – dawniej, tę dekadę temu, nikt nas tak nie indagował w takich kwestiach funeralnych i spadkowych. Albo ja czegoś nie pamiętam. W systemie pojawił się bowiem nieprzewidziany wcześniej przez twórców błąd. Ludzie umierają, awatary zaś… są nieśmiertelne.

 

Problem nie jest trywialny. Jestem skromnym użytkownikiem Facebooka, mam tam ok. 300 „znajomych”. Na moich awatarowych oczach zmarł podczas tych ostatnich 10 lat spędzonych „na FB” w mojej świadomości tylko jeden z nich, zresztą fantastyczny dziennikarz, Jacek Kalinowski. Jacek umarł bardzo szybko, dosłownie w kilka tygodni od diagnozy bardzo złośliwego nowotworu i niemal do ostatniej chwili kontaktował się z nami ze szpitala „przez fejsa”. Pewna cudowna osoba przez kilkanaście kolejnych miesięcy prowadziła (i nadal to czyni) jego profil. Na początku te anonse, dotyczące pogrzebu, wspomnień o zmarłym itp. były częste i wywoływały dyskusje, polubienia, czyli tzw. aktywność. Potem coraz rzadziej – głównie w okolicy rocznicy śmierci Jacka, by zaprosić na Mszę Świętą w intencji zbawienia jego duszy etc. Od jakiegoś czasu ten profil nigdy nie wyświetla swojej aktywności w mojej „historii”. Tak zdecydowały, niezrozumiałe dla nikogo poza ich twórcami, algorytmy sztucznej inteligencji zarządzającej tym, co się komu wyświetla. Dziś profil Jacka jest profilem „In memoriam” pod tym awatarem, który był jego ostatnim – choć nie jest to jego twarz. Nadal tam spotykają się wirtualnie jego najbliżsi przyjaciele.

 

Na forach, gdzie bywam, takich informacji o zgonach uczestników bywa znacznie więcej, zwłaszcza, że w niektórych, jak Forum Żydów Polskich, wielu dyskutantów jest już w podeszłym wieku.

 

Gdy Jacek odszedł, tak młodo i szybko 14 czerwca 2016 roku, zastanawiałam się – bo był on klasycznym „zwierzem fejsbukowym” – także nad tym, co się dzieje z internetowymi tożsamościami ludzi, których musi codziennie ubywać sporo. Na Facebooku, który jest dziś największym medium społecznościowym, było pod koniec 2019 roku 2,5 miliarda uczestników. To jakieś 40 proc. żyjących dziś na świecie ludzi. Ostatnie dane, które znalazłam o zgonach, WHO ma podsumowane dla roku 2016. Zmarło wtedy niemal 57 mln ludzi. Możemy sobie zatem wyobrazić, ilu odeszło użytkowników FB, jeśli 4 na 10 zmarłych miało konto. Dla bezpieczeństwa wyjmijmy z rachunku dzieci zmarłe przed 15. rokiem życia, no to będzie minimum 3 na 10. To jest nieco więcej, niż 17 mln awatarów FB. Zgubny szacunek, ale imponujący. To jest Londyn i Nowy Jork razem wzięte.

 

Na dorocznej konferencji „American Association for the Advancement of Science”, wydawcy prestiżowego magazynu „Science” oraz wielu innych czasopism naukowych, Faheem Hussain z Arizona State University w Tempe zmierzył się w swej prezentacji z problemem naszej internetowej nieśmiertelności. To był wykład w serii dotyczącej przyszłości etyki społecznej. Bo też zagadnienie to właśnie jej dotyka. Kto ma bowiem prawo „uśmiercić” ludzki awatar, który niczym się nie naraził „standardom FB”, czyli tej sztucznej inteligencji, co tam siedzi i śledzi donosy i zdjęcia – bo to śledzić najłatwiej, jak się jest sztuczną inteligencją? Ani tym bardziej zarządowi wyznaczającemu politykę tej korporacji, więc nie da się go zlikwidować za myślozbrodnie.

 

Specjaliści od informatyki, demografii i mediów społecznościowych szacują zatem, że już w 2060 roku liczba martwych użytkowników FB przewyższy liczbę profili, za którymi ukrywa się osoba biologicznie wciąż żywa. I nie o sam awatar chodzi, jak wyjaśniał Prof. Hussain, a sprawozdał to magazyn „Science”. Przecież gdy umiera człowiek, zostają po nim listy, pisma, rachunki bankowe i za gaz, pamiętnik, notatki w książkach, filmy nakręcone amatorską kamerą, przedstawiające go lub nie, zdjęcia, nagrania jego głosu. Dziś to wszystko nie jest już papierowe ani celuloidowe – jest zdigitalizowane. Przebywa w wielkiej czarnej internetowej dziurze, zassane za naszego życia. Gdy człowiek umierał w starych dobrych czasach, jego spuściznę papierową i celuloidową ktoś dziedziczył i albo pieczołowicie archiwizował, albo palił nią w przysłowiowym kominku. A dziś? Jak się zająć spuścizną cyfrową? A godność i szacunek dla zmarłego wymagałyby, by to zrobić. No i wreszcie – co mówi na ten temat prawo?

 

Socjolog z Arizony wyjaśniał, że ta spuścizna: tony bardzo osobistych danych gromadzone o nas przez lata – za naszą zgodą oczywiście – przez Google, FB, Tweeter, LinkedIn etc., trwa. Mało tego – nie tylko na serwerach mediów społecznościowych, ale i w naszym banku i bankach kolejnych naszych partnerów życiowych, z którymi mieliśmy wspólny kredyt, oraz naszych ubezpieczycieli. No i oczywiście w każdym internetowym sklepie i sklepiku, gdzie kupiliśmy tak fortepian, jak biustonosz. Gromadzone są przez każdy, nawet najgłupszy program lojalnościowy. To terabajty autografów, zdjęć, opinii. Spisane są nie tylko czyny i rozmowy, ale każdorazowe świadectwo sympatii i antypatii. Każdy kciuk w górę i każde „wrr”. Wszystko to daliśmy dobrowolnie i niewielu z nas się zainteresowało, co się z tymi danymi w ogóle dzieje na co dzień. A cóż dopiero zadbało, co ma się z nimi stać po naszej śmierci.

 

Według Faheema Hussaina nie tylko jesteśmy w tym zakresie bardzo niedbali, ale w dodatku, to nie jest tak, że zostawiając swoją cyfrową spuściznę na pastwę losu, nie mamy czego żałować. Gdyby Jacek nie zostawił tej wspaniałej, dobrej osobie hasła do swojego profilu, dziś moglibyśmy tam wejść nadal komentować czy udostępniać ewentualnie jego stare posty. A ta strona jednak żyje. Bo Jacek jakoś o nas pomyślał chyba. I to jedyne poświęcone mu miejsce w wielkich przestworzach Internetu, bo gdy poprosić Google, by coś o nim powiedziały, można się jedynie zapoznać z króciutkim nekrologiem portalu Press.pl z dnia jego śmierci i kilkoma zdjęciami jego twarzy. Oraz notatką z 2007 roku, gdy odchodził z Telekomunikacji Polskiej, gdzie był rzecznikiem prasowym. Gdyby nie jego przekonanie o ważności przebywania na FB, nie dałoby się np. wydać książki obejmującej jego posty, nawet gdyby ktoś miał taki pomysł.

 

FB bowiem nie udostępnia haseł do stron zmarłych osób żadnym legalnym spadkobiercom, o ile nie są wymienieni w owym okienku, którego wypełnienie ostatnio mnie zastanowiło.

 

Według prawników człowiek powinien mieć prawo do prywatności także po swojej śmierci – aczkolwiek w kodeksach nic wielkiego nie jest na ten temat napisane. Jest artykuł 23 Kodeksu Cywilnego, który dotyczy dóbr osobistych, gdzie prywatność i godność są wymienione. Nie do końca jest jednak jasne, czy i jak to działa po naszej śmierci w stosunku do spuścizny cyfrowej. Prosty przykład: załóżmy, że bardzo poczytny pisarz X, taki co wydaje książki za miliony, prowadzi swoją stronę na FB – blog. Tamże pisze dosłownie pamiętnik, bardzo intymny, bo dla znajomych. Gdyby ją był pisał na serwetkach w knajpie, a owe wkładał do kieszeni, to właścicielem tej spuścizny jest ten, kto odziedziczył jego prawa autorskie i znalazł owe serwetki w tej kieszeni upchnięte. I może je spalić, wydać jako książkę, schować jako najmilszą pamiątkę, a przede wszystkim zrobić to, czego zmarły sobie życzył przed śmiercią. Ponieważ jednak pisarz X działał też w Internecie – to właścicielem tej spuścizny de jure jest nie do końca wiadomo kto, a de facto – FB.

 

Oczywiście, jak wyjaśnił mi radca dr Piotr Sosiński, z Wyższej Szkoły Zarządzania i Przedsiębiorczości w Wałbrzychu, ze względu na artykuły 36, 41. 1 i 78. 2 Ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i pokrewnych, jeśli ocenimy, że te wpisy na FB są utworem w rozumieniu tej ustawy, to prawa do nich podlegają dziedziczeniu. Oczywiście tu każdy przypadek jest rozpatrywany indywidualnie przez sąd, jeśli jest spór, czy coś jest, czy nie jest „utworem”. Co oznacza, ze wydanie takich wpisów wartego miliony pisarza X przez FB czy kogokolwiek, kto nie jest spadkobiercą, jest wysoce ryzykowne. Ale to wcale nie ułatwia spadkobiercy dostępu do nich, o ile nie był „znajomym z FB” pisarza X, czy obserwatorem jego bloga za życia.

 

Jak wyjaśniał dalej arizoński socjolog, np. Google mają taką opcję, która pozwala korporacji na trwałe usunięcie danych konkretnej osoby w momencie jej śmierci. No, ale przecież nie tylko o to chodzi, żeby z nas nic nie zostało, tylko o to, żeby dało się ocalać to, co bywa wartościowe lub jest istotną pamiątką. Innymi słowy – nie jest dobrze tak zarządzać swoim życiem – w tym życiem internetowym – by po śmierci jego spuścizna pozostawała w rękach dostawców usług internetowych lub na śmietniku. No i musimy myśleć, gdy dzielimy się naszym osobistym światem i wnętrzem w Internecie. Za życia na ogół pragnęlibyśmy być po śmierci traktowanymi z jakąś estymą, a nie wszystko czym się dzielimy jest szczególnie dystyngowane. Gdybyśmy się nad tym głębiej zastanowili w naszym zabieganiu, mogłoby się okazać, że wcale nie jest nam tak bardzo wszystko jedno, co będzie z naszym kontem Gooogle, gdy nas już nie będzie.

 

Ostatnie przeciekawe zagadnienie poruszone podczas prezentacji i wywiadu udzielonego portalowi magazynu „Science” przez Faheema Hussaina dotyczy tego, jak my, inni użytkownicy mediów i portali społecznościowych powinniśmy się odnosić do obecnych tam profili zmarłych osób. Jak przeżyć żałobę po nich w Internecie? Okazuje się, że w Japonii na nowoczesnych cmentarnych nagrobkach są już wyryte kody QR, których zeskanowanie uruchamia w naszym urządzeniu mobilnym dostęp do filmów ze zmarłymi, nagrań ich głosu, cytatów z wypowiedzi, ulubionych przebojów etc. Sky is the limit. Każdy psycholog zauważy, że z jednej strony to może być terapeutyczne. Taka cyfrowa nieśmiertelność może pomóc niektórym osobom przeżyć dobrze żałobę po zmarłym. Aczkolwiek… to też niewąskie nadużycie. Nie tylko taki kod zeskanować sobie może dokładnie każdy, kto trafi pod ów nagrobek, a to są sprawy prywatne, wręcz intymne, jak film obrazujący zabawę z własnymi maleńkimi dziećmi na plaży. Ich niezwykłe oddziaływanie – nikt się bowiem nie sprzeciwia zdaniu, że multimedia działają na nasz mózg inaczej, niż papierowe zdjęcia czy zapiski – może uniemożliwić niektórym wyjście z żałoby. Jej elementem końcowym jest bowiem pogodzenie się ze stratą. A skoro właściwie żyjemy w sieci, to mając w niej dostęp do owego nieśmiertelnego awatara, w ogóle możemy owej straty nie odczuć.

 

Magdalena Kawalec-Segond

 

Źródło: https://www.sciencemag.org/news/2020/02/what-happens-our-online-lives-after-we-die?utm_campaign=news_daily_2020-02-18&et_rid=379130090&et_cid=3212049