Znalazłem się niedawno w komentatorskim poranku radia RDC z Adrianem Stankowskim z „Gazety Polskiej”. Gdy prowadzący Grzegorz Chlasta (skądinąd jeden z najlepszych znanych mi prowadzących radiowe rozmowy – młodzi dziennikarze mogliby się od niego wiele nauczyć) zapytał, jakie znaczenie będzie mieć wsparcie, którego Donald Tusk udzielił Małgorzacie Kidawie-Błońskiej, wiedziałem, co powie redaktor Stankowski, zanim jeszcze otworzył usta. I faktycznie – usłyszałem, że nie będzie to mieć żadnego dodatniego wpływu na wynik kandydatki PO, a wręcz go obniży, bo poziom nieufności do Tuska jest bardzo wysoki.
To oczywiście prawda, pokazało to w ubiegłym roku kilka sondaży, i to był jeden z powodów, dla których Tusk nie wystartował w obecnych wyborach. Podobnie jak można z tego wyciągnąć wniosek, że obecność byłego premiera w kampanii kandydatki PO może być szkodliwa. Ale to tylko jeden z wariantów. Nie mamy podstaw, aby stwierdzić, że tak będzie na pewno. Możliwe, że deklaracja Tuska okaże się po prostu neutralna, a być może nawet pozwoli osiągnąć minimalny zysk. Dlaczego mój współdyskutant tak zdecydowanie postawił na jedną interpretację, nie czyniąc żadnych zastrzeżeń? Odpowiedź jest prosta: przedstawił wersję uznawaną za najkorzystniejszą w jego bańce światopoglądowej, politycznej i informacyjnej.
Analizowanie sytuacji z punktu widzenia własnego wishful thinking, czyli po prostu chciejstwa, lub tego, jakie tezy wydają się (często zresztą złudnie) najkorzystniejsze dla obozu politycznego, któremu się sprzyja, to plaga, obniżająca znacząco jakość dzisiejszej polskiej publicystyki. Żeby było jasne – nie jest to przypadłość tylko jednej strony konfliktu, który przecież i w mediach się odbija. W przypadku zdecydowanej większości komentatorów z mediów sprzyjających opozycji usłyszymy zawsze interpretacje sytuacji najwygodniejsze i najbardziej sprzyjające opozycji właśnie. Dowiemy się na przykład, że prezydent Andrzej Duda wcale nie jest faworytem nadchodzących wyborów, a Zjednoczona Prawica właściwie sypie się od środka.
Można zrozumieć, że taki jest sposób myślenia odbiorców. Ludzie – szczególnie w społeczeństwie bardzo głęboko podzielonym, gdzie w dodatku powstały szczelne bańki informacyjne („Wiadomości” TVP i „Fakty” TVN pokazują niemal dwa różne światy) – mają tendencję do traktowania własnych poglądów i wynikających z nich interpretacji zdarzeń jako jedynych sensownych, nie będąc w stanie wyjść poza własny punkt widzenia i zobaczyć sytuacji oczami zwolenników przeciwnej strony. Ale, jako się rzekło, trudno tego wymagać od przeciętnych odbiorców.
Powinniśmy natomiast oczekiwać takiej umiejętności od publicystów właśnie, którzy rzecz jasna mają prawo, a nawet obowiązek mieć swoje poglądy, ale – po pierwsze, jak wiele razy pisałem na portalu SDP – mają to być poglądy na sprawy, a nie takie, które zrobią z nich partyjnych aktywistów czy propagandystów; po drugie zaś – posiadanie poglądów, choćby i najwyrazistszych, nie powinno ograniczać zdolności widzenia sytuacji pod różnymi kątami i przedstawiania wniosków niekoniecznie korzystnych dla strony, z którą się najbardziej sympatyzuje.
Dlaczego to dzisiaj tak rzadka wśród publicystów umiejętność? Przede wszystkim dlatego, że wielu z nich przeszło już głęboką przemianę, wskutek której faktycznie stali się propagandystami, porzucając całkowicie klasyczną polityczną analizę. Funkcjonują jako harcownicy tej czy innej formacji politycznej i jasne jest dla nich, że powinni zawsze komunikować odbiorcom wersję obecną w partyjnym przekazie. Nawet jeśli po cichu zdają sobie sprawę z tego, że to tylko jedna z możliwości i to niekoniecznie najbardziej prawdopodobna. Lub wręcz naciągana i niemal nierealna.
Po drugie – bo takie są oczekiwania znacznej części publiczności. Przedstawiając warianty rozwoju sytuacji lub złożone przyczyny jakiegoś wydarzenia, wielokrotnie spotykałem się w mediach społecznościowych z reakcjami dowodzącymi, że odbiorcy nie odróżniają mówienia o tym, jak prawdopodobnie jest lub może być od mówienia o tym, co ich zdaniem być powinno. Dla przykładu – jeśli napiszę, że kandydat X może mieć w wyborach słabszy wynik od początkowo oczekiwanego, bo na jego niekorzyść mogą zadziałać określone czynniki – w odpowiedzi przeczytam, że to bzdury, bo kandydat X jest ewidentnie najlepszy i „wszyscy to wiedzą”.
Jednak taki sposób widzenia rzeczywistości przez odbiorców jest w sprzężeniu zwrotnym z identycznym podejściem komentatorów, którzy przecież odpowiadają w jakiejś części za kształtowanie myślenia ludzi. Jeśli komentatorzy nie starają się pokazać wydarzeń z różnych perspektyw, ma to swoje konsekwencje, wykraczające zresztą poza wspomniane sprzężenie zwrotne. Nie odkryję Ameryki pisząc, że istnienie baniek informacyjnych jest szkodliwe dla funkcjonowania życia społecznego, bo przyczynia się do upowszechniania myślenia w kategoriach plemiennych czy klanowych. Sprzyja widzeniu tych, którzy naszych sympatii nie podzielają, jako dziwolągów, marginesu czy nawet zdrajców.
To my, publicyści, powinniśmy dbać o to, żeby naszych odbiorców wyrywać z komfortu baniek, w których utkwili. Górnolotnie mógłbym nawet powiedzieć, że to część publicystycznej misji. Cóż z tego, skoro ta misja nie jest dzisiaj w cenie.
Łukasz Warzecha