Panikowirusy i inne epidemie – MIROSŁAW USIDUS o panice i manipulacji w sieci

Jako zagorzały przeciwnik cenzury i ograniczeń swobody wypowiedzi w mediach, nie tylko internetowych, a jednocześnie częsty krytyk chińskiego zamordyzmu w tej dziedzinie, musiałem jednak ostatnio przemyśleć całą kwestię jeszcze raz, gdy ujrzałem, co wokół epidemii koronawirusa dzieje się w Internecie, social mediach i okolicy.

 

Dość często można znaleźć opinie, że chińskie władze, cenzurując i blokując informacje na temat epidemii, ukrywają prawdziwą liczbę zarażonych szczepem 2019-nCoV i śmiertelnych ofiar choroby. Czy te doniesienia mają wiele wspólnego z prawdą, czy są tylko szumem, nie wiem. Są oficjalne dane, którym mogę nie wierzyć, ale, prawdę mówiąc, alternatywa, czyli tysiące nie wiadomo skąd pochodzących sensacji o setkach tysięcy a nawet milionach trupów, wygląda jak cuchnące fakenewsowe bagno. Podobnie mnożące się w sieciach społecznościowych pozbawione kontekstu filmiki pokazujące jakichś rzekomo padających na ulicy „na koronawirusa”, ludzi czy chorych, konających w drgawkach w szpitalu, wzbudzają zaufanie bliskie zeru.

 

I ja, człowiek nienawidzący cenzury, zaczynam zastanawiać się, czy polityka informacyjna chińskich władz, nawet jeśli sporo ukrywają, nie jest czymś lepszym niż internetowe sianie histerii i panikarstwo za pomocą fejków, a w najlepszym razie – manipulacji. Jest prawie pewne, że dołożenie paniki do i tak poważnej sytuacji nikomu życia nie uratuje a całkiem prawdopodobne, że wręcz przeciwnie. Inaczej mówiąc, Pekin, nawet jeśli sporo ukrywa, to raczej nie dlatego, by więcej ludzi zmarło, lecz po to aby panować nad sytuacją. A w tej sytuacji chyba nikt nie zaprzeczy, że panowanie nad sytuacją jest lepsze niż jego brak.

 

Przedstawiona niedawno m. in. przez „Financial Times”, teza, jakoby ukrywanie przez chińskie władze i WHO faktu pojawienia się koronawirusa, przyczyniło się do jego rozpowszechnienia, też mnie niespecjalnie przekonuje. Po pierwsze, prawdopodobnie ani Pekin, ani międzynarodowa organizacja, nie miały wystarczających informacji. Po drugie, nawet jeśli były niepokojące sygnały, to z kolei mocno dyskusyjne jest, czy alarmowanie społeczeństwa na pełny megafon jest najrozsądniejszą strategią.

 

Uzasadniona jest krytyka bierności czy nieudolności lokalnych władz w Chinach. Ale o dziwo, według doniesień znających tamte warunki i okoliczności, chiński Internet jest pełen tego rodzaju demaskatorskich treści. Czyli krytyka na poziomie lokalnym jest co najmniej tolerowana a niektórzy sugerują, że nawet wspierana, przez władze centralne. Zapewne chodzi o zogniskowanie społecznego gniewu z dala od KC KPCh. Jednak osoby umiejące czytać teksty powstające w warunkach cenzury dostrzegą w ściśle kontrolowanym chińskim Internecie nawet ataki na przewodniczącego Xi Jinpinga, wyrażane w bardzo specyficznej formie. Jeśli ktoś bowiem zauważy pisane tam na różnych forach komentarze typu „Trump jest nieudolny”, „Trump powinien odejść”, to niech chwilę zastanowi się, czy naprawdę chodzi o amerykańskiego prezydenta…

 

Naukowiec panikarz

 

Większość z nas jednak nie potrafi ani trochę czytać po chińsku. Nie odwiedzamy też chińskich portali społecznościowych, takich jak Weibo i WeChat. Gdy na Twittera i na Facebooka trafiają filmiki skopiowane (podobno) z chińskich mediów społecznościowych, trudno jest nam ocenić wiarygodność i kontekst tych publikacji. Jednak chińska blokada i ostrożność zachodnich mediów, przynajmniej tych, które starają się trzymać standardów, wytworzyły swoisty głód informacji na temat koronawirusa. A skoro jest popyt, pojawiła się też podaż. Głodni nie wybrzydzają. Zaś dla tych, którzy starają się zachować sceptycyzm i krytycyzm, są bardziej wyrafinowane dania.

 

Media cytują przykład Erica Feigl-Ding, mieszkającego w Waszyngtonie badacza zagadnień zdrowia publicznego z Uniwersytetu Harvarda, który na Twitterze podał dalej informację o współczynniku zakażania dla koronawirusa z Wuhan – R0, wynoszącą według cytowanego opracowania 3,8, co oznacza, że każda osoba, która złapie infekcję, przekaże ją średnio prawie 4 innym osobom a to z kolei jest niezwykle wysoki poziom, taki którego Feigl-Ding, jak zapewnia „nie widział w swojej karierze”. Pisał na Twitterze, że jesteśmy „w obliczu epidemii najbardziej zjadliwego wirusa, jakiego kiedykolwiek widział świat”.

 

Po jego postach Twitter oszalał. Społecznościowa „wirusowość” jego publikacji była znacznie większa niż najczarniejsze obawy co do koronawirusa. Wątek wkrótce miał tysiące retweetów. Konto Feigl-Dinga zostało zalane nowymi obserwującymi. Ta część Internetu, która nie kupuje łatwo nie wiadomo skąd, jak i kiedy wziętych filmików z chiński opisami, miała w tym przypadku przed sobą epidemiologa z Harvardu, który potwierdza najgorsze obawy.

 

Nie każdy już jednak zdołał zauważyć, że Feigl-Ding powoływał się na pracę badawczą, która miała charakter wstępny i nie była recenzowana. Pominął też pewne dość istotne fakty, przede wszystkim takie, że inne choroby zakaźne, takie jak odra, również mają bardzo wysokie wartości R0. Popełnił też oczywisty błąd – napisał, że nowy wirus jest osiem razy bardziej zakaźny niż SARS, podczas gdy w rzeczywistości SARS miał R0 w zakresie od 2 do 5, bardzo porównywalne z podawanymi przez niego samego szacunkami dla nowego koronawirusa. Trzeba dodać, iż Feigl-Ding usunął tweet o SARS, gdy tylko zdał sobie sprawę z błędu.

 

Na tym nie koniec fact checkingu. Feigl-Ding nie wiedział, że w czasie, gdy tweetował, naukowcy zdążyli już obniżyć swoje szacunki „zaraźliwości” mikroba z Wuhan do 2,5 R0. Ponieważ sprawa stała się głośna, do debaty włączyli się inni poważani eksperci, w tym także harwardzcy koledzy naukowca, zauważając m. in., iż niektóre wysoce zakaźne choroby nie są tak naprawdę aż tak niebezpieczne. Jeden z epidemiologów, Michael Bazaco, odpowiadając Feigl-Dingowi napisał: „To jest siejąca panikę hiperbola, granicząca z nadużyciem, grożąca poważnymi konsekwencjami dla zdrowia publicznego”.

 

Po kilku dniach Feigl-Ding spuścił z alarmistycznego tonu, bo jednak naukowa odpowiedzialność zwyciężyła. Na Twitterze szaleją jednak i są niezwykle popularni inni panikarze, tacy jak np. @howroute rozpościerający przed internautami krajobraz apokalipsy i niechybnej, bliskiej zagłady. W przypadku tego profilu nie jest to zidentyfikowana osoba, choć podaje się za pracownika mediów. Przed kryzysem w Wuhan, @howroute zajmował się głównie publikacją memów uderzających Trumpa. Od czasu wybuchu epidemii konto tweetuje całkowicie pozbawione kontekstu filmy a swoich krytyków oskarża o bycie trollami Chińskiej Partii Komunistycznej. „Jestem jednym z najbardziej wiarygodnych źródeł na temat koronaawirusa na Twitterze. Jak śmiecie kwestionować moje raporty!” – pisze w jednym z komentarzy.

 

Przejdziem odrę w Wietnamie… lub nie przejdziem

 

Problem wirusowości społecznościowej prawdziwych wirusów jest znany od dobrych kilku lat. Już w 2016 roku „The Atlantic” analizował rolę social media w epidemiach, przypominając jak wiosną 2014 r. wietnamskie państwowe media podały, że dziesiątki dzieci zmarło po przyjęciu ich w stołecznych szpitalach w Hanoi z wysypką i wysoką gorączką. Lekarze podali, że przyczyną zgonów była odra, najgorsza jej epidemia w historii Wietnamu. Zrozpaczeni rodzice ofiar ruszyli na Facebooka, by wyrazić swój żal i oburzenie. Razem z nimi ich przyjaciele i sąsiedzi, którzy domagali się informacji, jak epidemia się rozprzestrzenia i czy w ogóle bezpiecznie jest przyprowadzać dzieci do szpitali. Władze rozpowszechniały informacje o zgonach na odrę za pomocą ulotek, biuletynów i aktualizacji na stronie internetowej ministerstwa zdrowia, wspomina w „The Atlantic” pielęgniarka z państwowego szpitala w Hanoi, która prosiła o anonimowość. „Jednak w Internecie było tak dużo publikacji nieoficjalnych na ten temat, że niektórzy wpadli w panikę,” mówiła.

 

Tamtejszy rząd, który sporadycznie blokuje sieć, nie był w stanie ugasić podsycanego przez Facebook strachu, gniewu i poczucia krzywdy, które ogarnęły społeczeństwo. Krytykowano ministra zdrowia Nguyena Thi Kim Tiena, który nie chciał nazwać sytuacji „epidemią”, gdy liczba zgonów dzieci zbliżyła się do 130.  Urzędnicy ministerstwa, publicznie wyjaśniali, dlaczego kierując się zasadami profesjonalnej epidemiologii nie ogłosili wybuchu epidemii, ale to nie wystarczyło, zwłaszcza mediom społecznościowym. Ludzie nie rozumieli sytuacji, byli bombardowani emocjonalnymi treściami, i myśleli, że ministerstwo próbuje ukryć epidemię. Mało kto zastanowił się jak duży wpływ na tę „epidemię” mogły mieć ruchy i poglądy antyszczepionkowe.

 

Internet trochę szkodził, ale sporo pomógł

 

Zanim pojawiły się media społecznościowe, w Internecie nie było aż tak wyraźnych i silnych przejawów działania psychologii tłumu, jednak pojawiały się wczesne sygnały zjawisk, które rozwinęły się później w społecznościówkach.

 

SARS (severe acute respiratory syndrome) pojawił się w południowych Chinach w 2002 r. i doprowadził do międzynarodowego kryzysu w lutym 2003 r. W ciągu kilku miesięcy od pierwszego zarażenia SARS w stosunkowo nowej wówczas wyszukiwarce Google pojawiły się setki tysięcy wyszukiwań hasła „SARS”. Baidu, popularna chińska wyszukiwarka, również zgłaszała, że w czasie epidemii „SARS” był jej głównym elementem wyszukiwania. Obie strony pozwalały zwykłym ludziom w Chinach i poza nimi na natychmiastowe znalezienie informacji o chorobie, zamiast, jak dotychczas było, czekać na nowe wydanie gazety lub wiadomości w radiu i telewizji.

 

W tamtych czasach istniał Web 1.0, w którym ludzie wchodzą na strony i czytają informacje, wciąż nie mając w tym żadnego własnego udziału, poza wyrażaniem zainteresowania,” komentował w „The Atlantic” Randall N Hyer, specjalista ds. ryzyka komunikacyjnego, który pracował w zespole reagowania na ryzyko Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) podczas kryzysu SARS.

 

Jednak już w tych zamierzchłych czasach nie wszystkie informacje, które pojawiały się wówczas w wyszukiwarkach, były dokładne, a fałszywe pogłoski rozprzestrzeniły się szybciej niż wirusy. Jedna z najbardziej szkodliwych informacji w tamtym czasie pochodziła, jak się okazało od mało wiarygodnego źródła, 14-letniego chłopca z Hongkongu, który ogłosił w Internecie, że miasto zostanie wkrótce objęte kwarantanną. Jego będący raczej sztubackim żartem wpis zyskał uwagę i wiarygodność, ponieważ strona, na której się ukazał naśladowała stronę internetową lokalnej gazety. Wywołało to panikę wyrażającą się w masowym ataku ludzi na sklepy spożywcze w celu przygotowania zapasów. Oczywiście był to mechanizm samonapędzający się, gdyż ludzie widzący tłumy w sklepach sami ulegali panice. Książka „At the Epicentre”, wydana w 2004 r. opisująca tamte wypadki, wspomina, że nawet oficjalne dementi żartu ogłoszone publicznie przez ówczesnego dyrektora ds. zdrowia w Hongkongu, nie uspokoiło nastrojów.

 

Jak widać, już przed epoką mediów społecznościowych, Internet miał spory potencjał, aby prowadziłć do poważnych zaburzeń społecznych.

Z drugiej strony trzeba jednak przyznać, że w czasie epidemii SARS narzędzia internetowe, podobnie jak to się dzieje teraz, również ogromnie pomagały w walce z chorobą. Na przykład, gdy w Hongkongu mnożyły się infekcje, grupa mieszkańców stworzyła stronę internetową sosick.org, podającą aktualizowaną często listę budynków z podejrzanymi lub zdiagnozowanymi przypadkami SARS. Dwa tygodnie po pojawieniu się strony, rząd Hongkongu rozpoczął publikowanie tych samych informacji na swojej oficjalnej stronie internetowej. „Internet okazał się nieocenionym narzędziem, które zainteresowani obywatele mogli wykorzystać do podważenia tajemnicy rządowej,” czytamy we wspomnianej książce.

 

Dziś uważa się, że staranne badanie trendów w mediach społecznościowych związanych z tematyką zdrowotną mogłoby znacznie pomóc naukowcom i organom rządowym odpowiedzialnym za ochronę zdrowia w lepszym rozpoznaniu i zrozumieniu mechanizmów transmisji chorób pomiędzy ludźmi, po części dlatego, że media społecznościowe mają tendencję do bycia „wysoce kontekstualnymi i coraz bardziej hiperlokalnymi” mówi w „The Atlantic” Marcel Salathé, badacz z École Polytechnique Fédérale w Lozannie w Szwajcarii i specjalista w rozwijającej się dziedzinie, którą naukowcy nazywają „epidemiologią cyfrową„. Ale na razie, jak dodaje, wciąż starają się zrozumieć, czy media społecznościowe rozmawiają o problemach zdrowotnych, które rzeczywiście odzwierciedlają trendy epidemiologiczne, czy też nie.

 

Wyniki pierwszych eksperymentów w tej mierze są niejasne. Inżynierowie z Google uruchomili narzędzie do prognozowania chorób Google Flu Trends (GFT) już w 2008 roku. Firma planowała przeanalizować dane z wyszukiwarki Google pod kątem występowania symptomów i innych słów ostrzegawczych. Miała wtedy nadzieję, że dane te zostaną wykorzystane do tego, aby dokładnie i natychmiastowo rozpoznawać „kontury” ognisk grypy i dengi, dwa tygodnie wcześniej niż amerykańskie Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom (CDC), którego badania uchodzą za najlepszy standard w tej dziedzinie. Jednak wyniki uzyskiwane przez Google w wczesnym rozpoznawaniu grypy w USA a potem też malarii w Tajlandii na podstawie sygnałów z Internetu uznano za jeszcze zbyt mało precyzyjne.

 

Fact &i virus checking

 

Zanim sięgniemy pełna garścią po zawartość Internetu i społeczności, aby wcześnie wykrywać zagrożenia epidemiologiczne, warto byłoby uporać się z problemem dezinformacji szerzonej w tych wszystkich kanałach. Organizacje zajmujące się sprawdzaniem faktów z 30 krajów współpracują za pośrednictwem International Fact-Checking Network pod patronatem Instytutu Poyntera w celu identyfikacji i weryfikacji fake newsów. Niedawno opublikowano w serwisie FactCheck.org listę dezinformacji, fake newsów i manipulacji na temat epidemii koronawirusa, przygotowaną przez weryfikatorów pracujących dla tej sieci.

 

Oto lista przypadków z FactCheck.org:

 

Wiele postów w mediach społecznościowych fałszywie twierdziło, że wirus został opatentowany, a szczepionka jest już dostępna. To nieprawda. Patenty, do których odnosiły się badane wpisy, odnoszą się do innych wirusów.

 

Jeden z postów na Facebooku fałszywie stwierdził, że odpowiedzialnym za rozprzestrzenianie się nowego koronaawirusa jest komik Sam Hyde. Naukowcy wciąż pracują nad ustaleniem źródła tego najnowszego koronaawirusa, a dowody sugerują, że został on po raz pierwszy przekazany człowiekowi przez zwierzę.

 

Na stronach internetowych i w serwisach społecznościowych krążyły błędne twierdzenia, że z powodu koronaawirusa w Wuhan zmarły „tysiące” a nawet ponad 10 tys. osób. Oficjalna liczba zgonów z powodu choroby w momencie pisania tych słów nie przekracza 700.

 

Niektóre posty w mediach społecznościowych fałszywie głosiły, że „patogeny do zakładu w Wuhan” wysłał „chiński zespół szpiegowski” pracujący w kanadyjskim laboratorium rządowym. Kanadyjskie media zdementowały te informacje.

 

Jedna ze stron internetowych propagujących teorie spiskowe zniekształciła fakty mówiące o prognozach Fundacji Billa Gatesa mówiących o przewidywanych „65 mln zgonów” z powodu koronaawirusa. W rzeczywistości omawiane przez fundację zdarzenie dotyczyło hipotetycznego scenariusza z udziałem fikcyjnego wirusa.

 

Liczne posty w mediach społecznościowych fałszywie sugerują, że ponieważ produkty o nazwach handlowych Clorox i Lysol podają w składach na swoich butelkach „Human Coronavirus”, jest to ten sam koronawirus z Wuhan. To nieprawda. Istnieje wiele ludzkich koronaawirusów, a produkty, o których mowa, zostały przetestowane pod kątem ewentualnej możliwości wywoływania infekcji.

 

Nic nie jest czarno–białe

 

Bohaterem ostatnich dni jest lekarz z Wuhan Li Wenliang, który był jedną z pierwszych osób, które wysłały publiczne ostrzeżenie o pojawieniu się szczepu 2019-nCoV. Został za to ukarany, a następnie pochwalony przez chińskie władze, więc ocena ich działań i w tym przypadku nie jest jednoznaczna. Niedawno pojawiła się informacja, że umarł na infekcję spowodowaną koronawirusem.

 

Oczywiście jego historia może być dla wielu kolejnym przykładem zamordyzmu w Chinach. Jednak warto wiedzieć, że owe wczesne ostrzeżenia Li sugerowały, że nastąpił powrót wirusa SARS, co nie było prawdą. Rzeczywistość jak zwykle okazuje się nieco bardziej skomplikowana niż stereotypowe oczekiwania. Lekarz działał w dobrej wierze, ale jednak rozpowszechniał mylącą informację. Komunikat o „powrocie SARS” ma inne znaczenie i pociąga za sobą zupełnie inne konsekwencje niż wiadomość o nowym koronawirusie. Niestety, chińskie władze do pewnego stopnia miały rację, zarzucając mu dezinformację.

 

Teraz jednak Li Wenliang poległ na posterunku i prawdopodobnie zostanie bohaterem, którego kultowi władze nie będą się sprzeciwiać, a nawet może on pomóc w pokazowej rozprawie z lokalnymi kacykami, bo przecież ktoś musi odpowiedzieć za to, co się stało. Ale to nie teraz, bo teraz Chiny walczą z zarazą.

 

Mirosław Usidus