Bił pruski belfer wrzesińskie dzieci. Kacap wysyłał kibitką na Sybir. Dziś wolność i niepodległość rzeczywiście mamy. To teraz sami swoim niszczymy życie i zabieramy za grosze ziemię.
Polskie drogi biegną coraz gęściej, coraz dalej i są coraz szersze. To lubelskie węzły, rzeszowskie wstęgi szos i podkarpackie wiadukty. Dróg, coraz lepszych, szybko przybywa. Kierowcy mkną bezpiecznie. Podróże stają się coraz krótsze. Jest dobrze. Ale nie wszystkim.
Oto dom państwa Rachockich, przy S7, w Słoszewie, kilka kilometrów za Płońskiem. Ma już ponad 100 lat. Jest z czerwonej cegły, z ozdobnym zwieńczeniem dachu. Wkrótce pójdzie pod młot. W dzień i w nocy setki samochodów przejeżdżało w pobliżu. Nie postawiono wygłuszających ekranów, a teraz w ogóle go zburzą. Ojciec Pana Rachockiego ten dom kupił. Żona urodziła i wychowała tu czworo dzieci. Pan Daniel woził płody rolne na warszawską giełdę. Pani Teresa była gospodynią. Była też ławnikiem sądowym w Płońsku. Tak było przez ponad trzydzieści lat. Dobra, mądra, szczęśliwa rodzina.
S7, ich droga, będzie miała drogi boczne. Jedna z nich rozwali dom Rachockich. Już się z tym pogodzili. Dlaczego jednak inwestor ich lekceważy? Nie wiadomo, jakie będzie odszkodowanie. Olsztyńska dyrekcja gra na zwłokę. Chce zapłacić jak najmniej. Oszukać. Drogowcy nie szanują ludzi.
Państwo Rachoccy też czekają na poszerzenie S7 i rozbudowę jej zaplecza. Doceniają wagę inwestycji. To jest ostatnie wąskie gardło 13,5 kilometra za Płońskiem w kierunku na Mławę. Dwupasmówka ma być gotowa za dwa lata. To dobra wiadomość. Ale gdzie prawo, gdzie sprawiedliwość wobec prywatnej własności?
Są już pieniądze polskie i unijne. Ryją koparki, przepychają góry spychacze. Ale ludziom nawet się nie mówi, ile dostaną.
Patrzą zza płotu na S7 państwo Rachoccy – Daniel i Teresa. Cieszyć się, jak popędzą wkrótce watahy wyswobodzonych z korków podróżników osobowych, dostawczych i czołgów tirowych, czy płakać nad gwałtem na własnym żywym ciele?
Gospodarzy oszukiwanych wcale nie jest wielu. Budujący drogę widzą, że ich jest mało, nie skrzykną się i nie zaprotestują groźnie i skutecznie. Obywatele kochający, bo uprawiający w znoju od lat swoją ziemię, hodujący tu zwierzęta widzą, że droga jest potrzebna. I sprzedadzą ją, ale nie za bezcen. Nie za 5 złotych. Bo tyle chce im dać bezkompromisowy inwestor. Przysyła groźne pisma: Won! Już! Natychmiast!
Generalna Dyrekcjo Dróg Krajowych i Autostrad! Twoja macka olsztyńska wpycha się na mazowieckie pola bez pardonu i przyzwoitości. Gdyby Wam, Dyrektorzy, ktoś bez pytania i nawet bez dzień dobry właził z buciorami do pokoju sypialnego albo choćby jadalnego, do kuchni lub w korytarz co byście, Panowie, zrobili? Myśliwy (tak robią na przykład w USA) zastrzeliłby bez ostrzeżenia intruza.
Serce rolnika Piotrowskiego, sąsiada pana Rachockiego, nie wytrzymało. W nocy bandyci drogowi wbili paliki, nikt nie przyszedł, nie uprzedził. Wjechały maszyny i zamieniły dom i obejście w ugór. Stoję z Panem Danielem i patrzę tępo na bruzdy w przeoranej ziemi. Sąsiad już nie żyje. Rodzina dostała nędzne grosze, ledwie na pogrzeb starczyło.
Państwo Rachoccy mają ponad 200-metrowy dom. Niewiele potrzeba, by zrobić z niego stylowy pałacyk. To nie najczęściej szpecąca krajobraz kostka sześcienna o płaskim dachu, dziurach okiennych, bez ganku, gzymsów i choć najmniejszych ozdobnych akcentów. Ten dom będzie zburzony. Facetka, którą przysłano, by spisała i policzyła rany, które za chwilę zadadzą drogowcy rolnikowi, nie zauważyła nawet jednego z sąsiadujących z domem mieszkalnych budynków. A stoją tu dwa: w jednym był sklepik wiejski, a w drugim punkt odbioru mleka. Obywatelka spisywaczka bardzo się spieszyła. Najwyraźniej miastowa i spieszyła się do Olsztyna. Była zaledwie kilkadziesiąt minut. Popieprzyła wszystko dokumentnie. Potem jeszcze dwukrotnie trzeba było te plany poprawiać.
Racławicki Bartosz i premier-więzień Witos mówili, że musi być inaczej. Ci, co żywią i bronią, muszą mieć nie tylko obowiązki, ale i prawa. W tym święte prawo własności. Polscy drogowcy podpisali już wszystkie papiery z austriackim wykonawcą. Bo u nas teraz owszem budują, ale obcy. Swoim natomiast nie powiedzieli, nie uzgodnili, nie podpisali umów, ile dostaną pieniędzy za ojcowiznę, dom rodzinny, za zabranie dorobku pokoleń.
Ryczą krowy, srają świnie, samo życie. Paskudne naprawdę jest zachowanie urzędników. Jak można zmuszać człowieka, by oddał za 5 złotych metr kwadratowy swej ziemi, gdy wiadomo, że nawet za 20 złotych jej nie kupi? Gdzie ten rolnik ma pójść? Pisze. Protestuje. Spotyka się z dziennikarzami. Wszystko psu na budę, która zresztą i tak nie będzie wkrótce potrzebna w Słoszewie, Dłużniewie, Cieciórkach, Boboszowie i innych wioskach gminy płońskiej. Bo i psów nie będzie.
W Dłużniewie państwo Bluszczowie – Barbara i Grzegorz, i ich 30-letni syn Damian, przygotowany do przejęcia gospodarstwa mlecznego, w którym kilkadziesiąt krów jeszcze daje wspaniałe mleko. Łąki obok zapewniają paszę. Ale tragedia rodziny wisi w powietrzu. Tu ma stanąć kolejny MOP, wielki parking, a obok zbiorniki wodne. Nieważne, że tu właśnie jest najlepsza ziemia w okolicy. Nieważne, że to miejsce powinno być chronione przez „zielonych”, czy jak tam się zwą, bo tu jest ptasia mekka, legowisko żurawi i innych rzadkich ptaków. Od wielu, wielu lat.
A sąsiedniego lasu już nie ma. Wycięto bezczelnie drzewa pana Grzegorza, niczego z nim nie uzgadniając. Drogowcy zabrali nawet drewno i wywieźli. A przecież to miało jakąś konkretną wartość. A więc w Polsce grasują bezkarni złodzieje!
Praktyka wchodzenia na pola, a nawet podwórka, to norma. Włażą, wbijają paliki i już. Padają słowa o specustawie i koniec. Gdzie są prokuratorzy, gdzie liczne agencje powołane do obrony człowieka?!
Pani Barbara pokazuje mi stertę pism odwoławczych. Grożący rodzinie Bluszczów MOP miał stanąć w miejscowości Rybitwy, kilka kilometrów dalej. Tam jest o wiele gorsza ziemia i nikt w Rybitwach nie protestował, bo jeśli ziemia nie rodzi, warto przeznaczyć ją na inwestycje. Kto i dlaczego zmienił decyzję? Pytam w imieniu rodziny Bluszczów, no i własnym. Obudź się, miejscowa władzo!
Płońsk stąd zaledwie ok. 10 kilometrów. Duże miasto. Liczne urzędy. Wielu adwokatów. Ale niestety są bardzo drodzy. Nie na rolnika kieszeń. Ponoć teraz tym zacnym, w końcu historycznym miastem rządzi 6 rodzin. Skoro nie władza, to może ziemlaki zajmą się krzywdą ludzką.
Młody Bluszcz może być wspaniałym rolnikiem: zna się i chce mu się. Ale walka ze zmową drogową jest nie do wygrania. A przecież chodzi już teraz tylko o kilka, kilkanaście gospodarstw. Czy ktoś pomoże Panu Adamowi Stańczakowi i Panu Mariuszowi Czarneckiemu z Ćwiklinka, Panu Stanisławowi Olczakowi z Cieciórek, Pani Ewie Kucharzak ze Słoszewa Kolonii? No i Bluszczom, i Rachockim.
Unia pomogła, Austriak zarobi, centralno-dyrekcyjni drogowcy już niedługo wypną piersi na medale: rąsia, szpila, goździk. Tak było. A czy jest inaczej?
Pan doktor Struzik jest już wieloletnim marszałkiem Mazowsza. Ludzie mu chyba ufają, bo wybierają. Może się zainteresuje, wyśle kogo trzeba, by zahamować słuszny gniew i wyprostować, co pokrzywiono. Pan marszałek Struzik, to ponoć druga osoba w PSL-u. Czy to jest jeszcze chłopska partia, czy towarzystwo miastowe, wstydzące się tego, skąd ich ród i jakie mają (mieli!) obowiązki?