Podpis Pana Prezydenta – analiza ŁUKASZA WARZECHY

Z politycznego i wizerunkowego punktu widzenia konferencję, na której pan prezydent ogłosił swoją decyzję w sprawie ustawy o dofinansowaniu mediów publicznych, można uznać za średnio udaną. Wywody na temat regionalnych ośrodków TVP i PR, ich roli i odmiennego statusu prawnego, były dla większości słuchaczy niezrozumiałe. Dla wyrobionego odbiorcy było zaś jasne, że ich związek z decyzją prezydenta jest nikły. Tak naprawdę mieliśmy do czynienia z polityczną transakcją, w której ceną była głowa Jacka Kurskiego.

 

Można jednak spróbować spojrzeć na sytuację z punktu widzenia mediów właśnie. I wówczas wypada stwierdzić, że zmarnowana została okazja – kolejna już – do poważnej dyskusji o tym, jak media publiczne mają wyglądać i jak powinny być finansowane. A nawet o tym, czy w ogóle są w obecnej postaci potrzebne.

 

Prezydent Andrzej Duda dał mi przez moment nadzieję, gdy w pierwszej części swojego wystąpienia na konferencji stwierdził, iż zdecydował się podpisać ustawę „pod pewnymi warunkami”. Czekałem potem, aż te warunki zostaną wskazane. Liczyłem, że mogą one dotyczyć na przykład tego, jak zarząd TVP podzieli otrzymane pieniądze. Bowiem z poprzedniej transzy rekompensaty regionalne ośrodki otrzymały ochłapy. Inna sprawa, że nie sposób wyobrazić sobie podstawy prawnej, która pozwoliłaby prezydentowi w jakikolwiek sposób wyegzekwować owe warunki – gdyby faktycznie zostały postawione. Nic o nich jednak ostatecznie nie usłyszeliśmy.

 

Kwestia rekompensaty dla mediów publicznych wywołuje wielkie emocje z powodu kilku zasadniczych wątpliwości co do ich działalności i kształtu. Żadna z tych wątpliwości nie została przy okazji decyzji pana prezydenta przecięta i w tym sensie jest to okazja zmarnowana, być może na długo. Niezależnie od tego, jaki będzie skład i polityczne umocowanie nowego zarządu TVP.

 

Problem pierwszy to wejście mediów publicznych – przede wszystkim ich pionów publicystyki i informacji – w rolę narzędzi propagandowych władzy. Wynika to między innymi z instytucjonalnej konstrukcji nadzoru nad TVP i PR. Ani KRRiT – organ konstytucyjny – ani tym bardziej RMN, działająca na podstawie zwykłej ustawy, nie są ciałami choćby udającymi ponadpartyjne. Przy czym „ponadpartyjny” nie znaczy w tym wypadku „ponadpolityczny”, bo oczywiste jest, że mamy tu do czynienia z polityką i będziemy mieć zawsze. Jest jednak różnica między ciałem z definicji i konieczności politycznym a ciałem, gdzie reprezentowane są po prostu partyjne interesy. RMN, wybierająca prezesów TVP i PR, jest zwykłą polityczną czapą nad państwowymi mediami.

 

Tu obrońcy obecnej sytuacji przywołują koncepcję rozproszonego pluralizmu, z którą na portalu SDP już polemizowałem. Zakłada ona, że co prawda media państwowe stały się wyrazicielami tylko jednego poglądu politycznego (zwolennicy tej koncepcji starają się nie przyznawać, że są po prostu zaangażowane partyjnie), ale ponieważ media prywatne mają w dużej części odmienne zapatrywania, pluralizm w szerszym planie jest zachowany – argumentują zwolennicy tego podejścia.

 

Z tego wynika problem drugi: media publiczne są finansowane przez wszystkich obywateli obowiązkowo – czy to w postaci abonamentu, czy poprzez budżetową dotację – a zatem ich kształt powinien odzwierciedlać różnorodność zapatrywań. To podstawowy i bardzo mocny argument przeciwko koncepcji pluralizmu rozproszonego.

 

Problem trzeci, to sam sposób finansowania. PiS zapowiadał przecież odejście od abonamentu. Ustawę miał napisać Krzysztof Czabański. Nic z tego nie wyszło. Tymczasem mamy tu poważny dylemat, który zresztą nie zaczął się za czasów PiS. To samo miało miejsce podczas rządów Platformy Obywatelskiej: upartyjnienie mediów państwowych jest dla znacznej części obywateli – tych, którzy nie odnajdują w nich swoich poglądów – powodem do sprzeciwu wobec finansowania tychże mediów z ich pieniędzy. W przypadku dotacji budżetowej nie mają oczywiście sposobu, by tego uniknąć, ale mogą jak się da unikać płacenia abonamentu. Telewizja w latach 2010-2015 dawała taki impuls wyborcom o bardziej konserwatywnych poglądach. Ta po roku 2015 uzasadnia unikanie płacenia abonamentu przez wyborców opozycji.

 

Problem czwarty to sposób, w jaki media państwowe wypełniają swoją misję. Tu pojawia się pytanie, czy powinny podążać bezwolnie za masowymi gustami czy może właśnie one przede wszystkim powinny starać się popychać odbiorców w stronę bardziej ambitnego przekazu. Trudno nie uznać, że TVP pod rządami Jacka Kurskiego wybrała ten pierwszy wariant, i to w skrajnej postaci. Jeśli publiczne media mają być dotowane ze wspólnej kasy na tak wysokim poziomie, czy jednak nie należałoby od nich oczekiwać innego postępowania?

 

Wszystkie te sprawy powinny stać się przedmiotem dyskusji już dawno, a jeśli dotąd nim nie były, to mogły się były nim stać w okresie między zasygnalizowaniem zamiaru uchwalenia wiadomej ustawy przez Sejm a podpisem pana prezydenta. Niestety, nic takiego nie nastąpiło. I to jest poważne rozczarowanie. Mając w ręku wszelkie atuty i instrumenty, Andrzej Duda w żadnym momencie swojej prezydentury – mimo wyrażanych wiele razy mniej lub bardziej wprost zastrzeżeń do działalności głównie TVP – nie postarał się zorganizować debaty wokół żadnego z wymienionych wyżej, a przecież powiązanych ze sobą problemów.

 

Teraz mamy podpisaną ustawę, dającą mediom państwowym przynajmniej 2 miliardy złotych – a jak twierdzą niektórzy, analizując treść aktu, pięć razy więcej w ciągu nadchodzących kilku lat – właściwie bezwarunkowo. Szkoda.

 

Łukasz Warzecha