Dziennikarze będą jedną z najciężej dotkniętych pandemią grup – nie ma co do tego wątpliwości. Nie w sensie medycznym, ale życiowym i finansowym. Media, które nie są podczepione pod rządowy kurek z pieniędzmi (choć w jakimś stopniu nawet te), już zaczęły ciąć zatrudnienie i wynagrodzenia. Jeśli kończy się tylko na tym drugim wariancie, to i tak nieźle. Działa tu elementarny łańcuszek ekonomiczny – i będzie gorzej.
Media żyją z dwóch źródeł: reklamy i sprzedaży (w przypadku tych drukowanych, choć druk należy dzisiaj traktować czysto umownie). Są jeszcze media publiczne, które dzięki podpisowi prezydenta, złożonemu tuż przed zamknięciem państwa, mają zapewnione finansowanie. Reklama w zasadzie padła, jest bowiem nieodmienną prawidłowością, że wydatki marketingowe są w trudnej sytuacji ścinane jako pierwsze. Posypały się w związku z tym budżety nawet dużych medialnych organizacji, w tym tych, które nie zależą od sprzedaży, bo dla nich reklama jest podstawowym źródłem utrzymania.
Tąpnięcie sprzedaży dobija natomiast gazety wszelkiego rodzaju. Dramatyczne skutki miało zamknięcie niemal w całości centrów handlowych, a w wyniku niedopracowanego i niezrozumiałego rozporządzenia – w pierwszym momencie również znajdujących się tam saloników prasowych. Rozporządzenie zmieniono dopiero po interwencji Izby Wydawców Prasy, ale wiadomo, że i tak ruch w tych punktach jest minimalny. A przecież sytuacja mediów drukowanych i tak była już wcześniej fatalna, między innymi w związku z katastrofą Ruchu.
Ogromna część dziennikarzy nie ma umów o pracę. Pracują na umowach o dzieło, a więc nie przysługują im standardowe zabezpieczenia. Nie mam z tym problemu i nigdy nie miałem – sam tak pracuję przez całe życie i nie chciałbym tego zmieniać. Nawet teraz nie uważam, żeby umowa o pracę w jakikolwiek istotny sposób zabezpieczała moje interesy. Jednak od początku epidemii staram się wybiegać w przyszłość i zastanawiać się, jakie będą długoterminowe konsekwencje tego, co się teraz dzieje. I tu, niestety, trudno być optymistą.
Odnotować trzeba przede wszystkim głupią, plemienną satysfakcję części odbiorców, radujących się problemami mediów, których nie lubią. Jakaś grupa była zachwycona tym, że „Wprost” i mój tytuł – „Do Rzeczy” – zostały zmuszone okolicznościami do wydania numerów w formie jedynie wirtualnej (kolejny, aktualny numer „Do Rzeczy” jest znów również w papierze), zaś „Wprost” po tym ciosie już się nie podniosło. Inna grupa była szczęśliwa, gdy zdecydowano się zamknąć kina, bo przecież Helios to Agora, a Agora to „Wyborcza” i oby padła jak najszybciej!
Z tego tonu wyłamywały się nieliczne osoby – jak choćby Wojciech Czuchnowski, który na Twitterze, ku zgrozie zatwardziałych antypisowców, zauważył, że ta tonacja mściwej satysfakcji jest bardzo smutna, bo media są w debacie publicznej potrzebne, również te, z którymi się nie zgadzamy.
Podzielam ten pogląd, przy czym epidemia i związana z nią zapaść gospodarcza będzie tu miała głębsze konsekwencje. Najstabilniejsza jest bowiem sytuacja mediów państwowych, które są mocno zaangażowane w walkę polityczną – a to one, dzięki państwowej dotacji, wyjdą z kryzysu obronną ręką. Powinny sobie też poradzić największe prywatne podmioty mediów elektronicznych, choć i tam cięte są budżety. Najtrudniej będzie mediom słowa pisanego, które z natury rzeczy są najbardziej analityczne, zwłaszcza w segmencie tygodników. Fatalna będzie sytuacja niezależnych, małych podmiotów, działających na pograniczu think-tanku i medium. Te żyją w jakiejś części z publicznych grantów, ale częściej te prawdziwie niezależne – z pieniędzy z darowizn, 1 procenta, datków. Jasne jest natomiast, że tego typu wydatki to pierwsze, co się ogranicza, gdy trzeba robić oszczędności – a będą je musieli robić wszyscy konsumenci. Również 1 procent będzie znacząco niższy – jeszcze nie w tym roku, ale w kolejnym już tak. I to będzie dramatyczny spadek.
To oznacza, że pewnego rodzaju dziennikarstwa, informacji, publicystyki będziemy mieli więcej, a innej mniej. Mniej będzie akurat tej bardziej wnikliwej, pobudzającej do wątpliwości i myślenia; więcej – tej propagandowej, uproszczonej, bo taki jest na ogół przekaz mediów elektronicznych. Najmocniejsza będzie wsparta publicznymi pieniędzmi pozycja mediów państwowych z ich prorządową narracją, kontrowana przez media elektroniczne rządowi wrogie. I to jest bardzo zła wiadomość.
Wygląda na to, że tworząc swoją „tarczę antykryzysową”, a właściwie tarczkę (bo jej zakres i oferowane możliwości są bardzo wąskie i mocno niewystarczające), rząd tego sektora kompletnie nie wziął pod uwagę. To powinna być inicjatywa Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, ale chyba nie ma w tym urzędzie refleksji na ten temat.
Media mogą oczywiście skorzystać z pomocy na takiej samej zasadzie jak wszystkie inne firmy, ale przecież mają jednak szczególną funkcję i swoją specyfikę działania. Z drugiej strony nikt nie powinien zakładać, że będą ratowane tak, jak dofinansowuje się media państwowe. Powinny jednak powstać instrumenty pomocowe, skierowane specjalnie do nich – i to bez różnicy, czy mówimy o mediach prorządowych czy antyrządowych, analitycznych czy popularnych. To kwestia ocalenia już nawet nie jakości debaty publicznej, ale samej debaty.
Dla każdego, kto kojarzy, jak działa gospodarka, jasne jest, że problem z epidemicznym kryzysem ma dwa wątki. Pierwszy, bieżący, to podtrzymanie zatrudnienia i płynności firm, które zmuszone są do przestoju, często w wyniku decyzji administracji rządowej. Drugi, który pojawi się później, kiedy już będzie można wznawiać działalność, to popyt, który będzie dramatycznie ograniczony, ponieważ znacznie biedniejsi niż przed kryzysem konsumenci będą redukować do minimum swoje wydatki. Zarobią ci, którzy działają w branżach pierwszej potrzeby – na przykład w handlu spożywczym czy produkcji żywności – ale już nie ci, którzy produkują na przykład elektronikę użytkową czy handlują samochodami. Media, za które trzeba zapłacić, będą tutaj ostatnie w kolejce wydatków. I nawet agresywna redystrybucja (pomysł sam w sobie wątpliwy) niewiele by tu zmieniła.
W bardzo wielu programach pomocowych – ale niestety nie w polskim – ważne miejsce zajmuje uruchomienie pieniędzy pozwalających na podtrzymanie działalności. Nie w formie grantów, ale w postaci łatwo dostępnego i taniego kredytu. To jest oczywiście czynnik proinflacyjny, ale ekonomiści chyba słusznie wierzą, że inflacja nie będzie tu dużym problemem, ponieważ przy dramatycznym spadku popytu wzrost cen wydaje się mało prawdopodobny.
Tak czy owak, brakuje programu, który na takiej właśnie zasadzie dawałby mediom, szczególnie tym najbardziej narażonym na skutki kryzysu, szansę przetrwania, z uwzględnieniem ich całej specyfiki – w tym specyfiki tych najmniejszych, dotychczas działających tylko za sprawą hojności ich czytelników. To dziś może się wydawać mało istotne, ale właśnie już teraz powinniśmy myśleć o tym, jak będzie zorganizowany świat po epidemii.
Łukasz Warzecha