Pozory potęgi – rozmowa z MICHAŁEM KARNOWSKIM dziennikarzem, publicystą, wydawcą

Projekt wymaga dopracowania, ale w swoim podstawowym zamierzeniu jest bardzo logiczny. Chodzi o to, aby potężne, międzynarodowe koncerny, mające w swoim portfolio różne obszary działalności, a w obszarze medialnym są wedle rządu uprzywilejowane, straciły ten przywilej. Nieprawdziwa jest narracja, że projekt nie różnicuje, że uderzy we wszystkich – mówi Michał Karnowski, dziennikarz, publicysta, członek zarządu spółki Fratria, w rozmowie z Błażejem Torańskim.

 

Czy media w Polsce mają wybór?

 

Hasło protestu „Media bez wyboru” jest trudno zrozumiałe, niejasne. Od początku nie bardzo rozumiem, o co w tym chodzi. Ale oczywiście mamy cały szereg treści dodatkowych, wywiadów, alarmów, które pozwalają zrozumieć intencje protestujących.

 

O co zatem chodzi? O wolność słowa czy o gigantyczne zyski zagranicznych koncernów medialnych?

 

Nie odbieram nikomu prawa do tego, aby podnosił alarm i być może część środowisk protestujących ma wewnętrzne, mocne, subiektywne poczucie, że walczą o wolność słowa. Włączają im się alarmy, porównują sytuacje z krajami, w których – w ich ocenie – nękano media podatkami. Myślę jednak, że przede wszystkim chodzi o pieniądze.

 

Efektem tej dyskusji jest pokazanie gigantycznych sum wielkich koncernów, które prowadzą nie tylko medialną działalność, ale i reklamową, rozmaite usługi, a nawet … elektrownie. To są potężne interesy. Te koncerny bronią swojej, chwilami bardzo uprzywilejowanej pozycji. Okazuje się bowiem, że są opodatkowane mniej, aniżeli w normalnej, medialnej działalności.  A zwłaszcza te, które tworzą gigantyczne międzynarodowe sieci. Mają one duże możliwości tzw. optymalizacji podatkowej, opłat za korzystanie ze znaków towarowych, co służy do transferu pieniędzy. A jeszcze bardziej uprzywilejowaną pozycję mają giganci cyfrowi, którzy w ogóle w Polsce nie płacą podatków, a coraz więcej reklam z rynku wysysają.

 

Można oczywiście dyskutować o poszczególnych rozwiązaniach czy parametry zostały w projekcie ustawy ustawione precyzyjnie, czy kogoś nie dyskryminowały. Po to właśnie jest proces prelegislacyjny, po to są konsultacje, aby takie rozwiązania prawne wyjaśnić. Te koncerny uznały jednak, że są tak silne, że dyskutować nie będą. Odbieram ten proces …

 

… jako dyktat?

 

Jako bombę atomową. Dyktat jest elementem nacisku, a w tym przypadku od razu zdecydowano się na wojnę, na potężne uderzenie medialne. W obronie interesu ekonomicznego podniesiono alarm o sile, skali, mocy, normalnie zarezerwowanych dla sytuacji absolutnie nadzwyczajnych, prawdziwego zagrożenia wolności słowa. Powtarzam: te firmy maja prawo bronić swoich zysków. Takie jest wilcze prawo gospodarki. Ale w tym przypadku, broniąc swoich zysków, na cały świat wykrzyczały o zagrożeniu wolności słowa, używając bomby atomowej. Wyłączenie sygnału, zastąpienie obrazu czarnymi planszami sugerowało, taki był cel, że to rząd wyłączył te media. A to w mojej ocenie jest nieuczciwe, nadużycie, działanie nie fair.

 

Takiej zorganizowanej akcji medialnej nie było w Polsce od 30 lat. Trzydzieści ogólnopolskich i regionalnych gazet miało niemal takie same czołówki. Po raz pierwszy w historii TVN nie wyemitował „Faktów”, a Polsat „Wydarzeń”. W mediach społecznościowych ukazało się o akcji ponad 70 tys. publikacji, w tradycyjnych – niemal 2,5 tys. Zaskoczyła Pana skala protestu?

 

Nie zaskoczyła mnie koordynacja akcji przez wiele mediów, bo w przeszłości często koordynowały one swoje przekazy. Może to jest problem? Może przy okazji wyszło na jaw, że za rzekomą, pozorną różnorodnością kryje się kilka koncernów. Że ich szefowie mogą się spotkać przy jednym stoliku i ustalić co sobie chcą. Obserwując kampanie medialne nie jestem zaskoczony. Pamiętam, że jeszcze pięć lat temu dokładnie te same media to samo śmieszyło, to samo oburzało, przed tym samym przestrzegało. A liczba publikacji o proteście? Przecież piszą je jego uczestnicy (śmiech).

 

Właściwie pyta pan czy pokazano tak wielką siłę. Powiem przewrotnie, że to nie pokaz siły, a obnażenie słabości. Pierwszy raz od lat wyłączono sygnały, nie ukazały się programy, o których pan wspomniał, i co? I nic. Nie mam poczucia, aby ludzie byli wstrząśnięci.

 

Ludzie chyba nie zrozumieli  związku między czarnymi planszami w telewizji i „opłatą solidarnościową”.

 

Przełączyli się na inne media, ale także na inne nośniki informacji czy rozrywki. Dzisiaj nikt już nie ma takiego monopolu, aby w chwili, kiedy zabraknie sygnału telewizji, nie przełączyć się na inne programy, seriale, filmy w Internecie, w mediach społecznościowych.

 

Mam wrażenie, że histeryczność tego ataku wynika z poczucia, że media są coraz słabsze. Są zjadane przez media społecznościowe, serwisy streamingowe. To nie wybrzmiewa w debacie publicznej, ale myślę, że szefowie mediów to czują. Protest był zatem także wyrazem pozoru potęgi. Czy TVN jest nadal silny, jak przed laty? No nie jest.

 

Ciekawe były kolejne dni po proteście. Pojawiła się dramatyczna próba udowodnienia, że to była akcja skuteczna i udana. Że cały świat jest poruszony. Ale te komentarze ze świata były blade, trzeciorzędne. Efekty nie są takie, jak je niektórzy malują. Ale ważne jest pytanie o dalsze losy podatku.

 

Ano właśnie. Czy środowy protest przyniesie realne efekty? Czy projekt zostanie wycofany lub znacząco zmieniony?

 

Ten projekt może być zmieniony. Zjednoczona Prawica jest zdeterminowana, aby opodatkować te branże, sektory składką, której – w ocenie rządu – dotychczas unikały. A nie zobaczyliśmy argumentu, aby nie unikały. Tego wątku największe koncerny nie podejmują, dyskutować o nim nie chcą.

 

Projekt ustawy jest dziwny. Czy giganci medialni mogą spać spokojnie, bo do jednego worka nie można wrzucać wszystkich podmiotów medialnych: wielkich, średnich i małych. Czy nie oberwą także media obywatelskie?

 

W przestrzeni publicznej podnoszony jest argument, że projekt  nie różnicuje, że uderzy także w małe media. Z mojej wiedzy wynika, że ten projekt ustala różne progi, jeśli chodzi o przychody z reklam. Pierwszym jest próg 15 mln zł. Bardzo duży, dotyczy ogromnych wydawnictw. Moja spółka (Fratria – przyp. B.T.) prawdopodobnie go nie przekracza. Media tradycyjne, papierowe, byłyby tym podatkiem dotknięte w sposób minimalny. Projekt wymaga dopracowania, ale w swoim podstawowym zamierzeniu jest bardzo logiczny. Chodzi o to, aby potężne, międzynarodowe koncerny, mające w swoim portfolio różne obszary działalności, a w obszarze medialnym są wedle rządu uprzywilejowane, straciły ten przywilej. Aby wszyscy płacili te same podatki. Także giganci cyfrowi.  Inne pytanie: czy państwo polskie ma siłę, aby się na to porwać? Bo te koncerny mają gigantyczna siłę szantażu i nacisku. Nieprawdziwa jest narracja, że projekt nie różnicuje, że we wszystkich uderzy.

 

Postawmy kropkę nad „i”: wydawcy portali wpolityce.pl czy niezalezna.pl albo Radio Wnet, nie oberwą rykoszetem?

 

Odpowiem, cytując liczby. Czysty zysk TVN za 2019 rok wyniósł 540 mln zł. Cały budżet spółki, którą kieruję, wynosi ponad 20 mln zł rocznego obrotu. Dyskusja wokół projektu tej ustawy nie dotyczy moim zdaniem ani Radia Wnet, ani niezależnej czy „Gazety Radomszczańskiej”. To jest dysputa o gigantach, które przerabiają miliardy złotych i z podatkowego punktu widzenia są dla budżetu państwa istotne. Ale ważne są także z punktu widzenia równości szans i wolności słowa w Polsce. To jest dyskurs o nich, nie o nas, małych wydawcach, które mają swoje problemy, a zderzają się też z monopolem, o który pan pyta. Te monopole są na rynkach: telewizyjnym czy radiowym. Jedynymi obszarami, które dają jeszcze szansę rozwoju jest internet i prasa papierowa.

 

Protest ponownie ujawnił, jak głęboki jest podział w środowisku dziennikarskim. Nie ma szans na porozumienie?

 

Powiem przewrotnie: bałbym się świata, w którym wszyscy wydawcy wyrażają wspólny punkt widzenia i współdziałają. To nie byłby świat wolności. Wolę świat z ostrymi podziałami, w którym inaczej postrzegamy rzeczywistość, wszyscy mamy prawo głosu, równy dostęp do systemów dystrybucji i płacimy podatki. To jest bitwa o wolność słowa, którą w Polsce toczymy. Tymczasem mamy do czynienia z portalami, które koncentrują się na ściganiu, chwilami niemal prześladowaniu mniejszych wydawnictw i ich inicjatyw. Najmniejsze ich potknięcie jest podnoszone do rangi  skandalu, a wielcy są z tego punktu widzenia także chronieni. To też jest rodzaj patologii. Nie ma nawet uczciwego opisu tego świata, proporcji, sił, którymi dysponujemy. Jako malutkie stateczki mierzymy się z potęgami, a ja ciągle czytam, że jestem milionerem. Już nawet żona mnie pytała, gdzie są te pieniądze? (śmiech).

 

Rozmawiał: Błażej Torański