Przypadek Brauna – ŁUKASZ WARZECHA o granicy interwencji dziennikarza prowadzącego dyskusję

Środowisko dziennikarskie w sprawie wyrzucenia Grzegorza Brauna z debaty kandydatów na prezydenta Rzeszowa w Radiu Zet podzieliło się na dwa obozy, zgodnie z zaangażowaniem politycznym. Pierwszy obóz bił brawo – to głównie obóz opozycyjny, drugi milczał – to głównie obóz prorządowy.

 

Reakcja pierwszego obozu jest przynajmniej konsekwentna. Konfederacja w tej grupie jest od zawsze na cenzurowanym. Reakcja drugiego niestety konsekwentna nie jest. To obecnie rządzący wielokrotnie twierdzili, że zagrożeniem są różne formy politycznie poprawnej cenzury, a ich oczkiem w głowie jest wolność słowa. Kiedy jednak padło na politycznego konkurenta, goniącego w sondażach kandydatkę PiS – zamilkli. Dotyczy to zresztą nie tylko sprzyjających władzy dziennikarzy, ale także polityków obozu rządzącego. Głosów sprzeciwu lub przynajmniej sceptycznych wobec decyzji Andrzeja Stankiewicza było niewiele. To będzie jeden z nich.

 

Dwie rzeczy muszę na początku podkreślić. Pierwsza: nie oceniam tutaj słuszności lub nie słów Grzegorza Brauna ani tym bardziej tego, czy one posłużą Konfederacji czy nie. Ten tekst w ogóle nie jest o tym. Druga: nie jest to w żadnym wypadku atak na samego Andrzeja Stankiewicza. Andrzeja znam od lat i niezmiennie bardzo cenię jako dziennikarza. Nie znaczy to jednak, że nie mógł w mojej ocenie popełnić błędu albo że w jakichś sprawach nie możemy się nie zgadzać.

 

Nie ma tu – zaznaczam – żadnego znaczenia, czy mówimy o prywatnej czy o publicznej stacji. Rozważania dotyczą bowiem tego, czy dziennikarz prowadzący dyskusję w ogóle powinien interweniować tak jak to zrobił Stankiewicz. Wniosek w taki sam sposób dotyczyć będzie publicznej i prywatnej stacji. Ogólna zasada postępowania dotyczy obu rodzajów podmiotów.

 

Wyobraźmy sobie najpierw pewną sytuację. Takie ćwiczenia umysłowe zawsze polecam w podobnych okolicznościach. Oto trwa podobna debata z podobnymi uczestnikami i nagle przedstawiciel lewicy zwraca się do przedstawiciela narodowców: „Jesteście faszystami! Gdybyście mogli, organizowalibyście dzisiaj pogromy na Żydach!”. Czy przedstawiciel lewicy powinien zostać wyrzucony z debaty? Przecież to dwa obelżywe, skandaliczne i bardzo daleko idące oskarżenia – znacznie moim zdaniem poważniejsze niż to, co powiedział Grzegorz Braun.

 

Wiem, że niektórzy wypowiedzą teraz sakramentalne: to nieporównywalne. A jednak – to jest znakomicie porównywalne. I tu, i tam mamy do czynienia z pewnym ostro wyrażonym poglądem. Być może tak postawionej tezy wygłaszający ją nie byłby w stanie udowodnić, być może mógłby zostać za nią pozwany. Czy jednak faktycznie nie ma prawa zaprezentować jej w debacie, której celem jest przecież, żeby dać wyborcom materiał do oceny?

 

Podstawowe pytanie brzmi zaś: gdzie leży granica interwencji dziennikarza prowadzącego dyskusję? Interwencji nie polegającej już tylko na sprzeciwie wobec jakichś słów, ale na całkowitym pozbawieniu uczestnika debaty prawa głosu. Jest to przecież forma cenzury. Czy dziennikarz ma do niej prawo? Uważam, że tak – lecz jedynie w dwóch sytuacjach.

 

Pierwsza to zwykłe, ordynarne chamstwo, a więc posługiwanie się słowami powszechnie uznawanymi za obelżywe. Do takich zaliczam hasło protestów dowodzonych przez panią Lempart. Druga sytuacja to taka, gdy uczestnik debaty zahacza o kodeks karny i na przykład nawołuje wprost do nienawiści. Poparłbym Andrzeja Stankiewicza wręcz entuzjastycznie, gdyby Grzegorz Braun w debacie powiedział: „Jeśli zobaczą państwo na ulicy homoseksualistów, gońcie ich, bijcie, przepędźcie!”. Nic takiego jednak nie padło. Padły dwa stwierdzenia, oba ostre, ale będące wyrazem poglądów kandydata: o „dewiacji” w kontekście homoseksualizmu oraz o ministrze Adamie Niedzielskim jako „psychopacie”. Można narzekać, że kandydat posługuje się takim językiem oraz że ma takie poglądy, można to też akceptować i popierać, jednak ostateczna ocena powinna należeć do wyborców. Jeżeli dziennikarz przyznaje sobie prawo do uciszenia polityka, wygłaszającego choćby najostrzejsze oceny, ale jednak właśnie oceny, przestaje być przezroczysty, a staje się aktywnym uczestnikiem dyskusji, w dodatku z prawem dowolnego cenzurowania jej uczestników. I nie udawajmy, że nie mają wówczas znaczenia jego własne poglądy.

 

Wolność słowa jest dzisiaj zagrożona znacznie bardziej niż jeszcze na początku 2020 r. Do dotychczasowych politycznie poprawnych kryteriów cenzorskich doszły kryteria sanitarystyczne. Można wylecieć z mediów społecznościowych nawet za podanie dalej naukowych raportów o badaniach nad lekami na COVID (autentyczny przypadek, choć nie w Polsce) albo za generalne niezgadzanie się z obowiązującą linią, jak to się stało w przypadku twitterowego konta doktora Pawła Basiukiewicza.

 

Dziennikarze powinni stać po stronie obrońców prawa do wolnej ekspresji, a nie po stronie cenzorów. To nie my – również, a nawet przede wszystkim jako prowadzący debaty i dyskusje – jesteśmy od uczenia polityków kultury wypowiedzi, a już na pewno nie jesteśmy od tego, żeby arbitralnie decydować o tym, jakie poglądy i oceny powinny do odbiorców dotrzeć.

 

Łukasz Warzecha