Relatywizm i kalizm – ŁUKASZ WARZECHA o tym, jak bardzo dziennikarze mogą wkraczać w sferę prywatną osób publicznych

Problem z polskimi mediami polega na tym, że wszystko, co pokazują i o czym piszą, jest oceniane w politycznym kontekście. Niestety, jest to często ocena słuszna, bo faktycznie – wiele medialnych akcji ma motywację tylko i wyłącznie polityczną. W ten sposób jednak dyskusja o tym, jak media powinny działać w ogóle, staje się niemożliwa. Zamiast o tym, zaczynamy bowiem rozmawiać wyłącznie na temat tego, kto i jaką korzyść polityczną wyciąga z danego materiału, audycji, tekstu.

 

Pokazuje to znakomicie sprawa rewelacji „Gazety Wyborczej” na temat pełniącego obowiązki I Prezesa Sądu Najwyższego prof. Kamila Zaradkiewicza. Tekst Wojciecha CzuchnowskiegoJustyny Dobrosz-Oracz w zasadzie otwarcie mówi o homoseksualizmie prof. Zaradkiewicza (choć nie przedstawia go jako wady czy zarzutu wobec bohatera), a także o dziwnym i niepokojącym wydarzeniu z jego udziałem w roku 2013 oraz o zarzutach o mobbing w czasie pracy prof. Zaradkiewicza w Trybunale Konstytucyjnym.

 

Jak ta publikacja wygląda, jeśli umieścić ją w kontekście politycznym – co nie będzie błędem, bo przecież taka była motywacja jej powstania?

 

Po pierwsze – można założyć, że gdyby sytuacja była odwrotna i gdyby jakieś inne medium, choćby mimochodem, zajęło się orientacją seksualną ważnego urzędnika wymiaru sprawiedliwości, lecz sprzyjającego narracji GW – redakcja z Czerskiej zapałałaby świętym oburzeniem. Gdyby Zaradkiewicz był dla GW bohaterem pozytywnym, zostałby natychmiast wzięty w obronę, zaś wzmianki o jego domniemanym homoseksualizmie zostałyby uznane za skandaliczny przypadek piętnowania przedstawiciela mniejszości seksualnej.

 

Po drugie – gdyby prof. Zaradkiewicz był dla GW bohaterem pozytywnym, nawet, gdyby powstał o nim tekst, zapewne nie zawierałby oskarżeń o niestosowne zachowania, choćby takie, jakie miały miejsce.

 

Po trzecie – gromiący dzisiaj GW za jej publikację skupiają się na tym, że w artykule GW pojawia się wątek orientacji seksualnej bohatera tekstu, potępiając „Wyborczą” za pisanie o niej i sugerując, że zrobiono z tego w tekście zarzut – choć literalnie nie jest to prawda – a zarazem pomijając całkowicie pozostałe wątki tekstu.

 

Po czwarte – gdyby prof. Zaradkiewicz był osobą z przeciwnej strony politycznej barykady niż ta, po której stoją media sprzyjające rządowi, bez wątpienia ci sami komentatorzy tłumaczyliby, że może i sprawy, o których się w jego kontekście mówi, są bolesne i prywatne, ale media mają obowiązek ich nagłaśniania, bo jednak Kamil Zaradkiewicz sprawuje zbyt ważną funkcję, a ludzie mają prawo wiedzieć.

 

Jednym słowem – pełen relatywizm i kalizm obu stron. Jak za coś kopią naszego – to źle; jak za to samo kopią kogoś z tamtych – to znakomicie.

 

Odrzucam całkowicie takie myślenie, nie mając zarazem złudzeń co do politycznej motywacji GW w tym przypadku. Stawiam sobie natomiast pytanie, czy tekst CzuchnowskiegoDobrosz-Oracz jest uzasadniony w oderwaniu od swoich politycznych uwarunkowań czy nie. I nie znajduję łatwej i prostej odpowiedzi.

 

Granica prywatności osób publicznych nie jest ustawiona na sztywno – wyroki sądów w tej sprawie także bywają różne. Różnie zresztą jest w różnych krajach, z USA jako przykładem skrajnie daleko posuniętego medialnego prześwietlania życia prywatnego polityków. Wydaje się, że uniwersalna zasada etyczna, jaką powinni się kierować dziennikarze w Polsce, w naszej obyczajowości i kulturze medialnej, jest taka, że o sprawach stricte prywatnych można informować wówczas, gdy dziennikarz ma uzasadnione przekonanie, że mogą one mieć wpływ na sposób funkcjonowania danej osoby publicznej – w tym na podejmowane przez nią decyzję. Autorzy tekstu w GW stawiają w pewnym momencie tezę, że przeszłość prof. Zaradkiewicza może go uczynić obiektem szantażu, lecz, paradoksalnie, przestaje to być przecież możliwe wskutek ujawnienia kłopotliwych faktów w tym właśnie tekście. Wiedza, która jest powszechna, nie może być już narzędziem szantażu. Sama teza zresztą wydaje się nieco naciągana – czyjkolwiek homoseksualizm (w takiej mierze, w jakiej to właśnie mieli na myśli dziennikarze GW, pisząc o szantażu i naciskach) nie jest dziś w Polsce czymś kłopotliwym, chyba żeby faktycznie w określonej konfiguracji politycznej czy towarzyskiej taki problem stanowił lub drastycznie kontrastował z oficjalnymi poglądami danej osoby. Ale to akurat nie ten przypadek.

 

Znacznie bardziej uzasadnione wydają się dwa pozostałe wątki. Epizod „piżamowy” stawia prawnika w raczej kłopotliwym świetle, a oskarżenia o mobbing brzmią poważnie i każą postawić pytanie o zdolność do kierowania zespołem. Owszem, w tej pierwszej sprawie można się spierać, czy nie należy ona do sfery prywatnej (jak twierdzą autorzy tekstu w GW, tak uzasadniano odmowę udostępnienia dziennikarzom notatki Straży Trybunału z tego zdarzenia), ale jej charakter wydaje się uzasadniać jej upublicznienie. Szczególnie w kontekście bardzo intensywnej narracji obecnie rządzących o konieczności egzekwowania krystalicznego charakteru sędziów.

 

Spróbujmy zatem – jeśli wciąż jeszcze potrafimy – spojrzeć na tekst w GW trochę tak, jakby jego ewidentny kontekst polityczny nie istniał: wybierzmy z niego te informacje, które z punktu widzenia powinności dziennikarskich miały prawo się tam znaleźć i na ich podstawie zadawajmy pytania o zasadność nominacji tymczasowego PPSN. Obawiam się bowiem, że to jedyne, co nam pozostało w większości przypadków. Znaczna część mediów tylko wówczas wykonuje swoją zasadną, rzetelną pracę, jeśli ma to uzasadnienie w postaci potrzeb politycznych obozu, któremu sprzyjają. Świadomy odbiorca natomiast musi się postarać wyciągnąć z tego jak największą korzyść dla siebie.

 

Łukasz Warzecha