Skokowa pauperyzacja dziennikarzy? – ŁUKASZ WARZECHA o „umowach śmieciowych”

W prezentacji Polskiego Ładu znalazła się zapowiedź Jarosława Kaczyńskiego, która wspominana jest jedynie pobieżnie, a która ma szczególne znaczenie dla środowiska dziennikarskiego. Prezes PiS zapowiedział mianowicie, że rządzący będą dążyć do likwidacji „umów śmieciowych” (to propagandowe, niesłusznie pogardliwe określenie umów cywilnoprawnych), a wcześniej takiej umowy zostaną „całkowicie oskładkowane”. Ostatecznie miałyby być zastąpione „kontraktem pracy” na wzór hiszpański.

 

Pominę tu konsekwencje dla całego rynku pracy, aczkolwiek nie sposób nie poczynić przynajmniej jednej ogólnej uwagi: ten plan nie uwzględnia, że istnieją zawody wolne, w których po prostu nie da się przełożyć obecnej formy umowy cywilnoprawnej na „kontrakt pracy”, a tym bardziej na etat. Ich specyfiką jest wykonywanie prac twórczych (jeśli mówimy tu o umowie o dzieło, bo to o nią głównie w tym przypadku chodzi) nieregularnie, za bardzo różne wynagrodzenia, o różnym zakresie i dla różnych zamawiających. Taka umowa w przypadku twórców wiąże się z przeniesieniem praw autorskich.

 

Z pewnym zaskoczeniem obserwowałem, nieliczne co prawda, reakcje w środowisku dziennikarskim na zapowiedzi Kaczyńskiego. Pojawiała się w nich radość, że pracodawcy w końcu zostaną zmuszeni do zatrudniania ludzi na etat. Być może mowa była tutaj o innym rodzaju umów tymczasowych, w innym bowiem przypadku trzeba by uznać, że ci zachwyceni nie rozumieją w pełni konsekwencji tego, co chwalą. Przypomnieć tu trzeba, że wynagrodzenie netto w przypadku umowy o dzieło w niewielkim stopniu odbiega od wynagrodzenia brutto, ponieważ jest domyślnie obciążone jedynie 17-procentową stawką podatku dochodowego w pierwszym progu. Nie zawiera się w nim żadna forma składki na ZUS. Tymczasem w przypadku etatu składki pochłaniają znaczną część kwoty brutto: prawie 20 proc. to składka emerytalna (płacona po połowie przez pracodawcę i pracownika), 8 proc. to składka rentowa (6,5 do 1,5), 2,45 proc. składka chorobowa (w całości po stronie pracownika), 9 proc. składki zdrowotnej (w całości po stronie pracownika). Odłóżmy na bok składkę wypadkową jako już ściśle powiązaną z jednym miejscem pracy. W sumie daje to blisko 40 proc. kwoty brutto. Gdyby potraktować poważnie słowa Kaczyńskiego, wszyscy pracujący dziś na umowach o dzieło przy „pełnym oskładkowaniu” nagle zaczęliby zarabiać o blisko 40 proc. mniej. Podział płatności między pracodawcę a pracownika nie ma tu znaczenia, bo można spokojnie założyć, że mało które medium, szczególnie spośród tych mniejszych, stać by było na skokowe powiększenie kosztów pracy, dotyczących współpracowników. Składki byłyby wykrawane najzwyczajniej z dotychczasowej kwoty brutto, którą zleceniodawca pomniejszyłby sobie o zobowiązania leżące po jego stronie.

 

Ale to nie koniec problemów. Jak bowiem podejść do sytuacji, w której ktoś – tak jak autor tego tekstu – przez całe życie nigdy nie pracował na etacie, a więc nie płacił składki emerytalnej, godząc się z tym, że jest coś za coś, i nagle miałby tę składkę zacząć płacić? Jak liczyć emeryturę w sytuacji, gdy niespodziewanie zmuszono by grupę osób do zapisania się do systemu w sytuacji, gdy zostało im relatywnie mało czasu, aby się do niego dołożyć? Jak zresztą w ogóle kalkulować uprawnienia do świadczeń takich jak chorobowe w sytuacji, gdy nie ma się jednego pracodawcy?

 

I dalej: jak podejść do wynikających z oskładkowania uprawnień – urlopy, zwolnienia lekarskie oraz przede wszystkim emerytura – gdy mówimy o zawodach, w których pracuje się nie tylko dla różnych pracodawców (uwaga: właśnie „dla”, a nie „u”), ale też pracuje się często do wieku bardzo późnego, a wyznaczanie jakiegoś konkretnego momentu przejścia na emeryturę nie a kompletnie sensu?

 

To były przez lata uzasadnione powody, dla których nie zabierano się za umowy o dzieło – i być może tak będzie i tym razem, nie ma tu pełnej jasności. Wbrew temu, co twierdzą przedstawiciele rządu, istnieje grupa ludzi, którzy świadomie i dobrowolnie zdecydowali się na pracę w zawodach, w które wpisana jest niepewność. Nie przysługują im uprawnienia takie jak pracownikom etatowym, muszą sami zadbać o swoją starość, pieniądze na wypadek dłuższej choroby czy zabezpieczenie zdrowotne, w zamian zaś nie są zmuszeni do opłacania składek, których logiki nijak się w te zajęcia nie da wpisać. PiS ma niestety tendencję do populistycznego wrzucania do jednego worka wszystkich umów cywilnoprawnych jako niepożądanych i wymuszonych, co najzwyczajniej nie jest prawdą.

 

Jakie będą dalsze losy Polskiego Ładu w tym względzie – nie wiadomo. Warto jednak, żeby przedstawiciele środowiska dziennikarskiego przyglądali się uważnie tej sprawie, bo gdyby dosłownie odebrać słowa Jarosława Kaczyńskiego, czekałaby nas skokowa pauperyzacja znacznej części pracowników mediów czy, szerzej, wolnych zawodów.

 

Łukasz Warzecha