Historia Radia Nowy Świat jest niesamowita, nawet jak na tragikomiczne standardy polskich mediów i polityki. Rozgłośnia stworzona za pieniądze darczyńców, oburzonych na sytuację w Trójce i na całkowicie absurdalny akt cenzury wobec piosenki Kazika, zatrudniająca wielu dziennikarzy, którzy z tej publicznej stacji odeszli, miała być wolna od nacisków i niezależna. Okazało się, że niemal natychmiast po uruchomieniu pogrążyła się w kryzysie, który wcale nie zakończył się odejściem prezesa i współzałożyciela radia Piotra Jedlińskiego, bo chwilę później zamienił się w pyskówkę prowadzoną za pośrednictwem mediów. RNŚ pewnie to przetrwa, ale już jako całkiem inne medium niż gdy zaczynało.
Przesadziłbym może, twierdząc, że RNŚ kibicowałem, ale na pewno przyglądałem się tej inicjatywie życzliwie. Jasne było dla mnie, że trzon radia tworzą osoby, które sympatykami obecnej władzy nie są, ale to nie musiało oznaczać, że ten resentyment będzie miał odbicie w sposobie funkcjonowania rozgłośni. Chętnie przyjąłem kilka razy zaproszenie do programu, a dyskusja okazała się interesująca i spokojna. Inna sprawa, że odnotowałem od razu, iż pewna grupa odbiorców RNŚ była oburzona tym, że zaproszono do programu kogoś o takich jak moje poglądach. Inni kontrowali jednak pytaniem, czy w takim razie oczekiwaliby, że w radiu słychać będzie tylko „swoich” – czyli, mówiąc wprost, że będzie ono jasno sformatowane jako antyrządowa stacja.
Okazuje się, że te pierwsze głosy powinny były być dzwonkiem ostrzegawczym, zapowiadały bowiem to, co stało się przy okazji afery z Michałem Sz. Wobec tego, że RNŚ w swoich serwisach używało wobec aresztowanego formy męskiej – zgodnie z tym, co napisane jest w jego dokumentach – nastąpił atak na radio najbardziej radykalnej grupy jego odbiorców, ale też masy lewicowych celebrytów i „liderów opinii”, domagających się, żeby podporządkować się w tej kwestii lewicowej poprawności politycznej i o Michale Sz. mówić „ona”. Początkowo prezes Jedliński zajął bardzo asertywne stanowisko, słusznie punktując atakujących go za podważanie wolności słowa (to generalnie lewicowa skłonność). Jednak już po krótkim czasie opublikował coś w rodzaju samokrytyki – żenującej zresztą – w której napisał, że zobaczył sprawę w „kontekście” i ten kontekst każe mu na nią inaczej spojrzeć. I że w związku z tym od teraz Michał Sz. będzie w serwisach „nią”. To jednak nie wystarczyło, bo po kolejnych kilkudziesięciu godzinach dowiedzieliśmy się, że pan Jedliński zrezygnował z funkcji prezesa zarządu i odchodzi z RNŚ. A po jeszcze następnych kilkudziesięciu, po ukazaniu się w „Gazecie Wyborczej” artykułu Wojciecha Czuchnowskiego z wypowiedziami Magdaleny Jethon, Jedliński tak skomentował na swoim FB twierdzenia Jethon, że namawiała go do pozostania:
Ta wypowiedź to bezczelne kłamstwo, mające najwyraźniej zdjąć jakąkolwiek odpowiedzialność z osób, które wymusiły na mnie dymisję. Pozwalam sobie także zacytować fragment maila, jaki otrzymałem od pana Jerzego Sosnowskiego:
„Ale dla wizerunku RNŚ, dla ucięcia wątpliwości patronów i dla zamknięcia ust nieżyczliwym krytykom byłoby wg mnie optymalne, żebyś, Piotrze, nie obrażając się na nas, tylko rozumiejąc delikatną sytuację całego przedsięwzięcia, podał się do dymisji…”.
Sytuacja w Radio Nowy Świat jest taka, że z medium jakie wam obiecywałem, prosząc o sfinansowanie tego pomysłu, mającym być niezależnym, obiektywnym, prezentującym różnorodny obraz świata i otaczającej nas rzeczywistości, zapraszających komentatorów o różnych poglądach, staliśmy się skrzywionym ideologicznie medium, którego udziałowcy, zamiast sikać pod wiatr, robią pod siebie.
Szczególnie warto zapamiętać sobie ostatnie zdanie, bo ono pokazuje problem, przed jakim stanęło RNŚ. Żeby było jasne, piszę o tym bez satysfakcji, raczej ze smutkiem i żalem. Oto bowiem okazało się, że jest bardzo trudne lub zgoła niemożliwe ufundowanie za społeczne pieniądze radia niesytuującego się otwarcie po jednej ze stron wyniszczającego również media konfliktu. Bo przecież nawet okoliczności, w których RNŚ powstawało, nie musiały oznaczać, że stanie się zakładnikiem swoich najradykalniejszych odbiorców. Będąc krytyczne wobec władzy, mogło być normalne. Mogło być miejscem autentycznego ścierania się różnych poglądów.
Lecz warto postawić sobie – patrząc na sprawę z zewnątrz i nie znając jej kulis oraz napięć wewnątrz zespołu – jeszcze jedno pytanie: czy gdyby Jedliński wytrwał przy swoim początkowym stanowisku wbrew rewolucyjnemu wzburzeniu lewicowych prowodyrów, faktycznie musiałoby to oznaczać dla RNŚ katastrofę finansową i odejście znaczącej liczby patronów? Mam wrażenie, że tego wcale nie przetestowano. Nie próbowano tego liczyć. Frakcja antypisowska w składzie zarządu uznała po prostu, że tak będzie, bo tak jej było wygodnie, nie robiąc nawet żadnej sondy wśród słuchaczy, co przecież technicznie nie byłoby trudne. Fakt, że głośno krzyczało w mediach społecznościowych kilkanaścioro lewicowych celebrytów (być może nawet niebędących patronami RNŚ) nie oznaczał przecież, że tak samo myśli znacząca liczba słuchaczy. A nawet gdyby ostatecznie RNŚ straciło, powiedzmy, 10 proc. radykalnie lewicowych patronów, mogłoby w nieco dłuższym czasie zyskać podobną liczbę wśród bardziej umiarkowanych, zmęczonych tonem mediów rządowych, a jednocześnie nie akceptujących poetyki rozgłośni komercyjnych.
Dlatego właśnie nie wysnuwałbym – jak już czynią niektórzy – prostego wniosku, że stało się, co stać się musiało: słuchacze RNŚ to lewackie oszołomy, które wymusiły na radiu podporządkowanie się ideologii. Nie: zadziałał tu mechanizm podobny jak w przypadku społeczeństwa w dużej skali – uznano, że krzykliwa grupka ma prawo określać kurs całej rozgłośni.
W RNŚ zdążyli bywać komentatorzy o konserwatywnych poglądach. Ciekaw jestem czy będą nadal zapraszani, czy też odejście prezesa Jedlińskiego z powodu awantury o nazywanie mężczyzny mężczyzną oznacza całkowity zwrot w kierunku radiowęzła zakładowego walczącej lewicy. Nawet jeśli tak nie będzie – czego bym sobie oczywiście życzył – to i tak na RNŚ odium tej fatalnej sytuacji będzie ciążyć już zawsze.
Łukasz Warzecha