Wybuch II wojny światowej spowodował pozostanie Witolda Gombrowicza w Argentynie. Warto w ogłoszonym 2024 Roku Witolda M. Gombrowicza przypomnieć rozterki pisarza sprzed 75 laty, 24-letni pobyt w Buenos Aires i jego ulubione miejsca.
Marian Witold Gombrowicz (1904-1969) – powieściopisarz, nowelista i dramaturg – po podróżach w 1938 r. do Rzymu i Wiednia, przewidywał rychły wybuch II wojny światowej oraz zniszczenie Polski. Był już wówczas w kraju dość znany – rozgłos w kołach literackich zapewniła mu szczególnie powieść Ferdydurke (1938), w Warszawie ogłosił też sztukę Iwona, księżniczka Burgunda (1938) oraz opublikował, pod pseudonimem Zdzisław Niewieski, powieść w odcinkach Opętani (1939). Zasłynął też ze spotkań młodych literatów w warszawskich kawiarniach Ziemiańska i Zodiak, gdzie zapisał się w pamięci jako XX-wieczny Sokrates, ale też jako wyniosły i nonszalancki pozer. Według Jerzego Andrzejewskiego, literata, który go nie znosił (z wzajemnością), Gombrowicz realizował teorię nieustannego ataku, konfrontacji i gry, która stała się jego drugą naturą.
W tej atmosferze Gombrowicz otrzymał od przedsiębiorstwa Gdynia-America Line propozycję podróży do Buenos Aires nowym statkiem „Chrobry”. Inicjatorem zaproszenia był Jerzy Giedroyć z Ministerstwa Przemysłu i Handlu (późniejszy redaktor paryskiej „Kultury” i wydawca, w tym pism Gombrowicza, który u progu wojny decydująco wpłynął na losy autora Ferdydurke). Na bilet – w obydwie strony – dziewiczym rejsem polskiego transatlantyku, Gombrowicz zarobił drukowaniem w odcinkach powieści Opętani. Wypłynął z Gdyni do Bueons Aires 29 lipca 1939 r.
***
Gombrowicz znalazł się na pokładzie „Chrobrego” obok kilku literatów i notabli, m.in. pisarza Czesława Straszewicza, ministra Władysława Mazurkiewicza, senatora Jana Rembielińskiego. Przypłynęli do Buenos Aires 20 sierpnia 1939 r. Gombrowicz pisał w drugiej powieści Trans-Atlantyk:
„Dwudziestego pierwszego sierpnia 1939 roku ja na statku Chrobry do Buenos Aires przybijałem. Żegluga z Gdyni do Buenos Aires nadzwyczaj rozkoszna… i nawet niechętnie mnie się na ląd wysiadało, bo przez dni dwadzieścia człowiek między Niebem i wodą, niczego nie pamiętny, w powietrzu skąpany, w fali roztopiony i wiatrem przewiany. Ze mną Czesław Straszewicz, towarzysz mój, kajutę dzielił, bo obaj jako Literatki żal się Boże mało co opierzone na tę pierwszą nowego okrętu podróż zaproszeni zostaliśmy; oprócz niego Rembieliński senator, Mazurkiewicz minister i wiele nowych osób….”
Statek stał w porcie do 25 sierpnia. Przez pięć dni, na jego pokładzie, a także w Buenos Aires, odbywały się oficjalne przyjęcia i koktajle. Uczestniczył w nich także Gombrowicz, choć przede wszystkim „zapuszczał się w miasto”. Jego pierwsze kroki w argentyńskiej stolicy prowadziły od basenów portowych, gdzie stał „Chrobry” (dziś Terminal nr 3), „przez plac Retiro, na którym wieża stoi przez Anglików zbudowana”, obok trzech dworców Retiro kolei podmiejskiej, trzydziestopiętrowego Casa Cavanagh – najwyższego wówczas budynku Buenos Aires – stojącego na stoku parkowego wzgórza. I dalej na wąską i długą, główną handlową ulicę miasta – Floridę, już wówczas deptak, gdzie były „sklepy Luksusowe, nadzwyczajna Artykułów, towarów obfitość i publiczności kwiat dystyngowanej” – pisze jako narrator Trans-Atlantyku.

Buenos Aires, wówczas metropolia bogata i światowa, trzykrotnie większa od Warszawy, musiała zrobić na pisarzu duże wrażenie. Zwłaszcza, że spotykał tam rodaków i poznał przedstawicieli polskiej ambasady. Mówiło się wtedy o nadchodzącej wojnie, choć nie wiedziano jeszcze, że „Chrobry” nie wróci już do kraju, a popłynie do Anglii, będzie uczestniczył w bitwie o Narwik i zostanie zatopiony przez Niemców. Pisarz wiedział, że jako żołnierz byłby katastrofą i nie sprosta patriotycznym obowiązkom. I kiedy już odwiązywano liny, kiedy „Chrobry” odbijał od brzegu, Gombrowicz zstąpił z walizkami na ląd i oddalił się, długo się za siebie nie oglądając. O swoim zamiarze wspomniał jedynie swemu towarzyszowi z kajuty Czesławowi, ale i jemu „…całej prawdy nie chciałem wyjawić, ani też innym Rodakom i Swojakom moim… bo chyba by mnie za nią żywcem na stosie palono, końmi albo kleszczami rozrywano, a od czci i wiary odsądzano”. Dopiero, kiedy był już od brzegu daleko, gdy polski okręt już odpływał, Gombrowicz przystanął, spojrzał na niego i wyklinać zaczął:
„A płyńcież wy, płyńcież Rodacy do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu waszego świętego chyba Przeklętego! Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może! Płyńcież do Cudaka waszego św., od Natury całej przeklętego, co wciąż się rodzi, a przecież wciąż Nieurodzony! Płyńcież, płyńcież, żeby on wam ani Żyć, ani Zdechnąć nie pozwalał, a na zawsze was między Bytem a Niebytem trzymał. Płyńcież do Ślamazary waszy św. żeby was ona dali ślimaczyła!” (Trans-Atlantyk, Ślub (ze wstępem Józefa Wittlina i komentarzem autora), Instytut Literacki, Paryż 1953, s. 37).
Decyzją tą naraził się rodakom w kraju oraz kręgom emigracji polskiej w Buenos Aires. Do dziś Polacy w Argentynie uważają, że stchórzył i nie zachował się patriotycznie, nie chcąc bronić ojczyzny, która została najechana przez Niemców i Rosjan we wrześniu 1939 r. Natomiast większość badaczy twierdzi, że „Gombrowicz ratował siebie jako niepodległą osobowość twórczą”.
Pozostając na emigracji Gombrowicz miał w kieszeni 96 dolarów, co mogło w Argentynie wystarczyć najwyżej na dwa miesiące. Zgłosił się więc o pomoc do polskiej ambasady, która wypłacała mu do 1943 r. niewielkie zapomogi – 100 pesos miesięcznie. Wspomagali go też Polacy z emigracji, ale tylko niektórzy, bo jako pisarz nie był w Argentynie znany, a jego ton i sposób bycia były ekscentryczne i nieprzystające do konwencji wychodźstwa polskiego.
Gombrowicz należał do ludzi zupełnie niezdolnych do podjęcia pracy fizycznej. Potrafił jedynie szukać pomocy u sponsorów, dawców zapomóg czy stypendiów (osób, instytucji, fundacji). Prośbami o interwencje w tej sprawie i narzekaniami na niepowodzenia wypełnione są jego listy w latach wojennych do Józefa Wittlina w USA, czy Jerzego Giedroycia. Nie potrafiąc samodzielnie się utrzymać, znalazł się w fatalnej sytuacji materialnej – właściwie żył jak kloszard. Mieszkał w małych hotelikach, lichych pensjonacikach, podłej noclegowni conventillo El Palomar, często nie płacąc rachunków. Głównie w centrum miasta, w okolicach ruchliwej ulicy Corrientes, krzyżującej się z ulicą-deptakiem Florida. Przez pierwsze 8 lat nic nie pisał.
Argentyńczycy pozwalali mu czasami zarobić artykułami w prasie. Najpoważniejszy tekst Gombrowicza – Sztuka i nuda („El arte y aburrimiento”) – ukazał się w kwietniu 1944 r. w poważnym dzienniku „La Nacion”. Ubogi emigrant próbował też wydawać prowokacyjne pismo-pamflet „Aurora”, gdzie atakował nawet Borgesa (bo „jałowy, nudny i… nazbyt Borgesowski”). Wszystko to nie pokrywało jednak nawet niewygórowanych potrzeb bytowych. Niekiedy w pierwszych latach w Buenos Aires Gombrowicz wygłaszał prelekcje, jak na przykład w Teatro del Pueblo, gdzie 28 sierpnia 1940 r. miał pierwszy odczyt. Zakończył się on jednak skandalem, a Gombrowicz pozostał wśród Polonii na zawsze jako antypolski i nieczytany. Aż do publikacji w „Kulturze” – pomógł znowu Giedroyć. Ale Witoldo de Gombrowicz wyzwalał się już wtedy z polskości i wyprowadzał „Polaków z niewoli kształtu polskiego ducha”, wykutego przez wieki…
Teatr Gran Rex przy ul. Corrientes, gdzie w teatralnej kawiarni Gombrowicz grywał namiętnie w szachy (na pieniądze). Przy kawiarnianych stoikach Rexa, kilkunastu młodych południowych Amerykanów przełożyło na j. hiszpański Ferdydurke (Fot. Teresa Kaczorowska).
Jedyne pieniądze, jakie Gombrowicz umiał zarobić w Buenos Aires, to wygrywać w szachy. Grał na pieniądze z bywalcami Cafe Rex. Kawiarnia z salą szachową mieściła się na górze Teatru Gran Rex przy ulicy Corrientes, a prowadził ją polski mistrz szachów Paulino Frydman. Frydman miał szlachetne serce. Opiekował się Gombrowiczem, podkarmiał go, doskonalił w grze w szachy, wysłał dla zdrowia w kordobańskie góry, pomagał mu zmniejszyć chroniczne suchoty sakiewki. Teatr Gran Rex był przez 19 lat drugim domem pisarza znad Wisły. Pomiędzy namiętnymi partiami szachów, pijał kawę (mnóstwo), prowadził z młodymi literatami platońskie dyskusje – nigdy nudne, nigdy pospolite, nigdy zwykłe, „z całą żarliwością duszy” – bezlitośnie zdzierając maski ludzkie. Siadywał zwykle przy tym samym stoliku, pod wielkimi oknami, z niezapomnianym widokiem na Avenidę de Corrientes i Obelisk biały.
Teatr Gran Rex był szczęśliwy też i dla Ferdydurke. Przy kawiarnianych stoikach Rexa, kilkunastu młodych południowych Amerykanów dokonało niezwykłej, wspólnej pracy przekładu dzieła Gombrowicza na język hiszpański (pod okiem „sądu ostatecznego” w osobie oddanego Pinery – „Szefa Południowo-Amerykańskiego Ferdydurkizmu”). W atmosferze absurdu, w hałasie, ssąc łapczywie dym nikotyny, przy bilardzie i szachach, ogarnięci trwałym duchem ferdydurkizmu, dniami i nocami, przyjaciele Gombrowicza poszukiwali dla słowa polskiego latynoskich odcieni najwłaściwszych. Nie omijając gombrowiczowskiej groteski, ironii, podtekstów; eufonii, kadencji, rytmu… Hrabia – autor wspomagał ich błyskotliwie, ale pseudohiszpańskim, gdyż nie znał jeszcze dobrze języka.
Hiszpańskojęzyczna pochwalna pieśń młodości – Ferdydurke – ukazała się 26 kwietnia 1947 r., dzięki fundatorce hrabinie Cecilii Benedit de Debenedetti, która jako jedna z niewielu, uwierzyła w geniusz ubogiego emigranta. Ale argentyński establishment zlekceważył „Pana Gombrowicza” – przekonanego o epokowym znaczeniu książki swojej. Zignorowali go i czytelnicy. Dziwaczny, nieznany, nowatorski pisarz z krańców starej Europy nie wdarł się za swego życia w serca i umysły Argentyńczyków (ani polskiej emigracji w Buenos Aires). Został „mętnym anarchistą z drugiej ręki…”. (W. Gombrowicz, Dziennik 1953-1956, s. 214). Naprawił to czas. Dziś legenda Rexa trwa, mimo iż Cafe jest zamknięta, ale Teatro Gran Rex lśni nadal przy Corrientes swoim blaskiem.
***
Drugim ulubionym miejscem spotkań Gombrowicza w Buenos Aires z młodymi literatami była kawiarnia La Fragata, też przy Corrientes. I tutaj Gombro brylował wśród utalentowanych argentyńskich chłopców. Miażdżył wielu w dyskusjach i „sprowadzał do osoby”. I w tej kawiarni panowała niezobowiązująca aura wielkiej zgrywy, absurdalny humor, blaga, młodość umysłu i ducha. I rozmowy przy artystycznym stole – długie, fascynujące o tym co w literaturze, co w filozofii… Otwarte na żart, prowokację, nagły skok myśli. Zabawy niezgorsze, zbijające z pantałyku, wytrącające, „ni z pierza, ni z mięsa”, niewydarzone… Oficjalna literacka Argentyna słyszeć o „Gombro” nie chciała, więc zapłodnił młodych jej synów – wchodzących na scenę artystów (nie tylko z Buenos, ale z Tandilu, Santiago, etc.), bo młodość winna być przeniknięta starszością…. Jego akolici są do dziś naznaczeni czarem Gombrowicza – na poły erotycznym, na poły intelektualnym. Pierwszym uczniem zazdrosny o to miano Gomez („wierna Goma”), platonicznie w Gombrowiczu zakochany. A najwięcej portretów Mistrza wykonał jego drogi Betelu.
Dawna La Fragata to dziś restauracja Petalo (Płatek), przy Corrientes 499. W Petalo podają doskonałą pizzę z cebulą, argentyńskim serem i ziołami, zimne białe wino „Lopez” i wodę „Villavicencio”. Upał i gwar są jak za Gombrowicza…
***
Jednymi z nielicznych przyjaciół Gombrowicz w Buenos Aires byli Maria i Karol Świeczewscy. Pisarz bywał na ich domu na legendarnych niedzielnych obiadach, uczestniczył w dyskusjach, wyjeżdżał też z gospodarzami kilka razy na wakacje, m.in. do Miramar, Cordoby, Mar del Platy. Świeczewscy zwykle wynajmowali dom, a on miał pokój na górze. Miałam jeszcze okazję poznać Marię Świeczewską wędrując śladami Gombrowicza w Buenos Aires. Była miłośniczką przyrody i kultury południowoamerykańskiej, podróżniczką i kolekcjonerką. Wyszła za mąż po raz drugi, za Leonarda Wanke, lekarza rodem ze Lwowa (98 lat), ale nadal podejmowała gości obiadami (w tym mnie). W domu Świeczewskich Gombrowicz prowadził wykłady z filozofii dla pań („oświecał tępe głowy”…). Jak opowiadała Maria Świeczewska, otaczały go zawsze półkolem, przynosiły ciasteczka, płacąc wykładowcy za wykład do „czapki”.
Gombrowicz prowadził też ze Świeczewskimi interesy. Wytwarzali wspólnie popularne plastykowe figurki, m.in. narodowej Madonny Argentyny – Matki Boskiej z Luhano. Świeczewscy wykonywali je na zakupionej przez Gombrowicza automatycznej wtryskiwarce plastiku, zaś dochody z tej produkcji odbierał fundator wtryskiwarki. Maria Świeczewska przyznała, że pieniądze przekazywała Gombrowiczowi jeszcze długo po zaprzestaniu tej produkcji, aby pomóc pisarzowi w utrzymaniu się (mój wywiad z Marią Świeczewską ukazał się w „Rzeczpospolitej” 25 lipca 2009)
Maria Świeczewska, jak inni nieliczni znajomi i goście pisarza (m.in. Jarosław Iwaszkiewicz), bywała u Gombrowicza w Banco Polaco (filia PKO), przy calle Tucuman 462 (w bankowej dzielnicy Buenos Aires, niedaleko narożnika Floridy, gdzie przy pomocy przyjaciół został tam zatrudniony przez osiem lat (1947-1955). Dzięki tej pracy warunki bytowe Gombrowicza ustabilizowały się. Ale jako bankowiec był nieszczęśliwy i mało przydatny. Nigdy nie przeniknął tajników cyfr. Izolował się od bankowej tłuszczy, mimo iż patrzyli na niego przez palce, jak na rozpieszczonego chłopczyka. Nieustannie przypominał, że się marnuje i męczy. Że cierpi, że ma na karku literaturę, najbardziej mu ważką… Nikt jednak w Banco Polaco utworów Gombrowicza nie czytał, ani mu wierzył. Bo wywyższał się, wychwalał, warcholił, palił za dużo, stroił w lustrze miny i grymasy. Zawsze w masce, zawsze z drwiną.

Gombrowicz dbał, aby nie zostać „Urzędniczkiem zarżniętym siedmioma godzinami urzędolenia”. Jak wyznał, parał się w Banco Polaco „prawie wyłącznie literaturą”. Redagował bankowy biuletyn – a w nim rozważania o duszy argentyńskiej i słowiańskiej oraz tezy co to „przepaścistość słowiańsko-polska”. Napisał Ślub, sarmacko-argentyński Trans-Atlantyk (bez sukcesu w Argentynie, choć na hiszpański przełożone) i rozpoczął w 1953 r. pisany aż do śmierci Dziennik (rosół na smaku rzeczywistości).
W Banco Polaco Gombrowicz odczuł ostracyzm argentyńskich rodaków. Został „reżimowcem” (Banco Polaco było agendą władzy w PRL). Ale jednak Gombrowicz nie zaprzedał duszy nowej politycznej wierze. Mimo podziwu dla Sartre’a (choć „wolał nie być do nikogo podobny”), mimo obiecywanych od Iwaszkiewicza awansów, mimo wydawania w tym czasie nad Wisłą swoich książek.
W Banco Polaco, po braku sukcesów literackich w Argentynie, Gombrowicz zmienił kierunek samotnego dryfowania – postawił na współpracę z Giedroyciem i „Kulturą”, na literaturę emigracji. Trans-Atlantyk – według niego „utwór najbardziej patriotyczny i najodważniejszy”, ale też: „Cudactwo i dziwactwo wyssane z palca” – razem ze Ślubem zostały wydane jako pierwszy tom słynnej „Biblioteki Kultury”, przez Instytut Literacki (Paryż 1953). Ten pierwszy tom słynnej „Biblioteki Kultury”, a także pozostałe wszystkie pisma „Jaśnie panicza”, znalazłam pod Buenos Aires, w domu oo. Bernardynów w Martin Coronado, siedzibie Polskiej Misji Katolickiej.
Dziś w kamienicy przy calle Tucuman 462 (w bankowej dzielnicy Buenos Aires, niedaleko narożnika Floridy), zamiast Banco Polaco funkcjonuje inna instytucja.
***
Gombrowicz lubił nie tylko bywać w kawiarniach, ale także dużo chodzić (szczególnie nocą) oraz pływać tramwajem wodnym (lancas collectiva) po Tigre – rozlanych wodach Parany (zanim złączy się z wodami Urugwaju w potężną Rio de la Plata). Pisał, że pruł nie raz „wody kanału, szerokiego jak Aleje Ujazdowskie, cichego, jak Łazienki, ciszą drzew zielonych, wielkich, splątanych u góry tak gęsto iż prawie tworzą szpaler” (W. Gombrowicz, Wędrówki po Argentynie, s. 207). Podziwiał erupcję tropikalnej zieleni i kolory – bardziej czyste i szlachetne jak na starym kontynencie. Wyprawiał się na Tigre z przyjaciółmi i niejednokrotnie na lancas collectiva. I było mu tutaj niebiesko, przyjemnie i zabawnie.

Wraz ze stabilizacją zawodową i zatrudnieniem w Banco Polaco, Gombrowicz znalazł w 1945 r. stałe mieszkanie. Było to jeden, ale obszerny pokój, pełen książek i płyt, w czystym i niedrogim domu Frau Schultze, przy calle Venezuela 615, nieopodal ulubionych ulic Corrientes i Floridy. Kiedy w 1955 r. zwolnił się z Banco Polaco, wiódł tu aż do wyjazdu na stary kontynent prawdziwy żywot literata. Pierwszym owocem wolności była Pornografia. Zaraz potem niedokończona Historia, Wędrówki po Argentynie, potem Operetka, większość Dziennika, gdzie pragnął bronić swojej osoby i „wyrobić jej miejsce wśród ludzi”. I początek Kosmosu, głośnego już we Francji. Bywali tutaj Świeczewscy, Grodziccy, Grocholscy, Lubomirscy… Nawet hrabina Cecylia Benedit de Debenedetti, Nowińscy, mistrz Frydman, młode bractwo jego, Kubańczycy i perła, kamień drogi – Zosia… I goście z Warszawy, Wisłocki, czy Wajda. Przez lat siedem miał ukochanego sąsiada „Russo” – młodego filozofa Alejandra Russovicha, jak on niepowtarzalnego partnera dysput, lektur i spotkań, nie tylko intelektualnych, dziś profesora („wcielenie argentyńskiej genialnej antygenialności”).

Po drodze do Banco Polaco, dwieście metrów dalej, lubił Witoldo wstępować na poranną kawę, rogaliki i na lekturę „La Razon” do Café El Querandi na rogu ulic Peru i Moreno. Dużo palił, szczególnie tabakę z fajki Dunhill. Rozsławił Café El Querandi za sprawą „ręki kelnera”, która stała się centrum kosmosu, siedliskiem ad hoc utworzonego sacrum, ucieczką przed diabelstwem świata. Dziś w kawiarni Café El Querandi jest elegancko i drogo. Tańczy się, podziwia słynne argentyńskie tanga. Ale wciąż brzmi tu słynna jego fraza:
„Gdy kelner podszedł by pytać, czego sobie życzę, ręka mu zwisała, cicha, skulona, sekretna – i niezatrudniona – aż nie wiedząc o czym myśleć pomyślałem o jakimś krzaku, któremu kiedyś przypatrywałem się na jakiejś stacji, z okna pociągu. Ta ręka napadła mnie w ciszy, jaka między nami się wytworzyła… Kropka. Koniec.”
Stosunki Gombrowicza z Polonią były bardzo skomplikowane. Pisarz przyznał, że „…ani przez moment Polski nie kochałem”…(W. Gombrowicz, Dziennik 1961-1966, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 101). Uważał, że rodaków trzeba oduczyć patosu, banału, fałszu. I Polacy odpłacali mu się tym samym… Ale niektórzy pomagali.
***
Witold Gombrowicz pokochał Argentynę, choć 24 lata (1939-1963), jakie spędził w tym kraju nie były dla niego łatwe. Najpierw stoczył się na samo dno egzystencji i doznał skrajnej nędzy (pierwsze osiem lat). Potem zyskał pewną stabilizację finansową – dzięki pracy w Banco Polaco (1947-55) oraz literacką (przez osiem ostatnich lat 1955-63 funkcjonował już jako wolny literat). Nigdy jednak nie wyzbył się poczucia tymczasowości i życia „pomiędzy”. Za to w Argentynie czuł się wyzwolony – z konwenansów, obowiązków narodowych, polskości, podwójnej wstydliwej seksualności – co na pewno pomogło mu w kreatorskiej potencji twórczej, dzięki czemu powstały jego najcenniejsze utwory.
Sam pisarz swoje argentyńskie życie na przestrzeni 24 lat oceniał, że
„( …) były to trzy okresy, po osiem lat każdy, pierwszy okres – nędza, bohema, beztroska, próżniactwo,, drugi okres – siedem i pół lat w banku, życie urzędnicze, trzeci okres – egzystencja skromna, ale niezależna, wzrastający prestiż literacki”.
Mówił też o głównych wątkach swojego pobytu: zdrowie, finanse, literatura (W. Gombrowicz, Dziennik 1961-1966, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 95).