W poszukiwaniu odmiennych stanowisk – ŁUKASZ WARZECHA o repolonizacji mediów

Trudno powiedzieć, żeby toczyła się poważna dyskusja na temat repolonizacji czy też dekoncentracji mediów (ostatnio politycy PiS znów używają tego pierwszego określenia, z którego w poprzednich latach zrezygnowali), choć temat znów jest gorący. Sprawa sprowadza się niemal bez wyjątku do rytualnych, wiecowych pohukiwań.

 

Na portalu SDP pisałem krytycznie o planach repolonizacji już kilkakrotnie. Ostatnio w większym tekście na portalu Onet.pl. Ze strony zwolenników tej operacji nigdy nie doczekałem się rzeczowej polemiki. Każda, jaka się pojawia, opiera się na przekonaniu, że „wszystko jest jasne”, że niczego w związku z tym nie trzeba dowodzić, a także, że „tak jest na Zachodzie”.

 

Zwłaszcza ten ostatni argument jest chętnie używany, nie tylko w tej zresztą sprawie – tak jakby z samego faktu, że coś gdzieś istnieje miało wynikać, że jest to dobre. Ale i tutaj toniemy w półprawdach i schematach, bo „na Zachodzie” wcale nie jest tak, jak twierdzą zwolennicy repolonizacji.

 

Podstawowa kwestia to ta, że kraje UE nie mogą ograniczyć obecności na swoich rynkach firm z wewnątrz Unii, ponieważ łamałoby to jedną z czterech podstawowych, traktatowych wolności unijnych: wolność przepływu kapitału. Jeśli zatem ktoś wyobraża sobie – a można odnieść wrażenie, że tak chcą sprawę przedstawiać niektórzy polscy politycy – że da się po prostu wyrzucić z polskich mediów zagraniczny, głównie niemiecki kapitał – ten się zasadniczo myli. Zresztą w ogóle wyobrażenie, że można sobie wyselekcjonować jeden kraj pochodzenia kapitału i zabronić mu wstępu do danego sektora (chyba że jest to sektor ustawowo – i w uzgodnieniu z Komisją Europejską – uznany za strategiczny, ale nawet wtedy nie można blankietowo zakazać „wstępu” kapitałowi z jakiegokolwiek kraju UE), jest rodem z bajek.

 

Państwa członkowskie UE mogą natomiast działać na dwa sposoby. Pierwszy to wprowadzanie generalnych i dotyczących wszystkich w takim samym stopniu reguł antykoncentracyjnych – musiałyby one zatem obejmować również polskich właścicieli. Drugi, to ograniczanie udziału w mediach kapitału spoza UE.

 

W zapowiedziach repolonizacji powtarza się, że ma być „jak w Niemczech i jak we Francji”. To znów nieprawda. Aż 23 kraje w UE nie mają żadnych ograniczeń dla udziału zagranicznych (pozaunijnych) podmiotów w mediach – a literalnie żadne z państw członkowskich, jako się rzekło, nie może ograniczać udziału kapitału z wewnątrz Unii.

 

Wśród krajów, które żadnych ograniczeń tego typu, czyli dotyczących nieunijnych podmiotów, nie mają, są również Niemcy. Dlatego będący obiektem ataku ze strony władzy w Polsce koncern Ringier Axel Springer jest po połowie własnością niemiecką i szwajcarską. Szwajcarską, a więc europejską, ale spoza UE, a nawet spoza Europejskiego Obszaru Gospodarczego, do którego Szwajcaria nie należy. Z kolei posiadający połowę udziałów w Ringier Axel Springer AG koncern Axel Springer SE jest w tej chwili w ponad 47 proc. (największy udziałowiec) własnością amerykańskiego funduszu KKR. Zatem twierdzenie, że Niemcy systemowo chronią swój rynek medialny przed zagranicznymi udziałowcami jest zwyczajnie nieprawdziwe. W dodatku KKR to fundusz z USA, a nie trzeba wyjaśniać, że niemiecka opinia publiczna nie jest do Stanów Zjednoczonych tradycyjnie nastawiona przesadnie entuzjastycznie.

 

Oczywiście w Niemczech zdecydowana większość mediów jest w niemieckich rękach, ale nie wynika to z ochrony ustawowej, tylko z siły niemieckiego kapitału i nasycenia rynku. Do tego dochodzą innego rodzaju regulacje, utrudniające wchodzenie na ten rynek nowych podmiotów medialnych, na przykład związane z dystrybucją prasy, ale – uwaga – mowa tu o wchodzeniu nowych podmiotów, a nie o nabywaniu udziałów w już istniejących, jak to się stało w przypadku koncernu Axel Springer.

 

Najdalej idące limity istnieją we Francji, ale znów – najbardziej znane z nich, ograniczające do 20 proc. udziały m.in. w wydawcy prasy (i do takiej samej wysokości prawo głosu) dotyczy tylko podmiotów spoza UE i tylko w przedsięwzięciach francuskojęzycznych. Nie obowiązuje to także w przypadku, gdy nie mamy do czynienia z nabyciem udziałów, ale z założeniem firmy od zera we Francji. Istnieją również ograniczenia dekoncentracyjne, zgodnie z którymi pojedyncza firma nie może kontrolować więcej niż 30 proc. sprzedaży gazet o zasięgu krajowym. Natomiast 51 proc. francuskich mediów drukowanych i internetowych jest własnością dużych korporacji finansowych i ubezpieczeniowych, których struktura własnościowa jest na tyle nieprzejrzysta, że tak naprawdę bardzo trudno dociec, kto je kontroluje.

 

Poza tym ograniczenia dla właścicieli spoza Unii istnieją na Cyprze, w Hiszpanii oraz w Austrii.

 

Tak więc to, co zapowiada Jarosław Kaczyński i politycy PiS – a przynajmniej w takiej formie, w jakiej jest to zapowiadane – i nie może, i nie funkcjonuje w żadnym z krajów UE. Jeśli przekonuje się wyborców, że wprowadzając jakąś formę „repolonizacji” (sam termin jest skrajnie mylący, bo przecież nie mówimy w większości o mediach, które kiedyś były polską własnością) będziemy jak Niemcy albo Francja – to mówi się im zwyczajnie nieprawdę.

 

Bardzo dobrze byłoby, gdyby – zamiast pozostawiać sprawę politykom – o planie repolonizacji czy też dekoncentracji wreszcie zaczęli dyskutować bezpośrednio tym zainteresowani, czyli dziennikarze. I najlepiej, gdyby nie była to znów kolejna dyskusja w gronie osób, które się ze sobą zgadzają, ale gdyby mogły się w niej zetrzeć odmienne stanowiska. Tyle że takie debaty nie są dzisiaj w cenie.

 

Łukasz Warzecha