W niedzielny wieczór 13 czerwca przecierałem oczy ze zdumienia. Nie dlatego, że zaskoczyło mnie zwycięstwo Konrada Fijołka w Rzeszowie (choć faktycznie jego wygrana już w pierwszej turze pewnym zaskoczeniem mogła być), ale z powodu wielkiego nadtytułu widocznego na stronie głównej portalu Gazeta.pl: „Rzeszów wybrał Fijałka”. Tak właśnie – „Fijałka”, choć każdy w miarę zorientowany obserwator powinien wiedzieć, jak nazywa się kandydat opozycji w wyborach uzupełniających w stolicy Podkarpacia. Przyszło mi do głowy, że może redaktor strony głównej pomieszał nowego prezydenta Rzeszowa z popularnym w niektórych kręgach lekarzem, jednym z covidowych celebrytów, ale jego nazwisko pisze się jeszcze inaczej: Bartosz Fiałek.
Mógłby ktoś powiedzieć, że się czepiam. Owszem, może gdyby chodziło o ewidentną literówkę w środku tekstu. Ale wielki nadtytuł na samej górze głównej strony, nad ramką z tekstami poświęconymi specjalnie wyborom w Rzeszowie, z tak kardynalnym błędem, w dodatku widocznym przez wiele godzin – trudno to jednak nazwać zwykłą literówką. Ktoś to musiał najpierw niepoprawnie napisać, i to raczej z niewiedzy, a nie mimowolnie, potem ktoś musiał to umieścić na stronie, a cała grupa dziennikarzy i redaktorów musiała ten błąd przez dobrych kilka godzin ignorować. To świadectwo problemu systemowego.
Pomyślałem wówczas o trwającym właśnie sporze, który już całkiem oficjalnie prezentowany jest jako najpoważniejszy kryzys w relacjach redakcji „Gazety Wyborczej” z zarządem Agory. Kością niezgody jest połączenie w jednym pionie portalu Gazeta.pl i redakcji „GW”, w tym strony Wyborcza.pl. Niezorientowane osoby często utożsamiają Gazeta.pl z redakcją papierowej „GW” oraz nie odróżniają portali Gazeta.pl i Wyborcza.pl – czemu zresztą trudno się dziwić, bo tak to wygląda dla laików z zewnątrz. Ale dziennikarze i redaktorzy „Wyborczej” zawsze podkreślali, że to dwie odrębne struktury. Teraz miałyby stać się jedną.
Można by uznać, że to wewnętrzny problem Agory (z którego wielu po przeciwnej stronie się cieszy), ale można też przyjrzeć się tej sytuacji jako symptomatycznej dla mediów w ogóle. Kompromitujący błąd w nazwisku kandydata zapewne nie mógłby się zdarzyć w redakcji samej „GW”, bo pracują tam dziennikarze z większym doświadczeniem, przyzwyczajeni do wyłapywania błędów w papierze i niewątpliwie z większa wiedzą. Zaś w wielu portalach internetowych mediów tradycyjnych zatrudniani są ludzie wyraźnie młodsi niż w papierowych redakcjach, ze znacznie mniejszym doświadczeniem, nastawieni wyłącznie na szybkość, a zarazem pozbawieni szerszej wiedzy i erudycji, niezbędnych w rasowym dziennikarstwie. I nie bardzo mający się od kogo uczyć. Na Gazeta.pl nietrudno odszukać przykłady miałkich tekstów, będących albo prostym (i często wadliwym) tłumaczeniem informacji z zagranicznych portali, albo pisanych na podstawie Wikipedii. I nie jest to przypadłość wyłącznie tego portalu.
Na kłopoty agorowych redakcji patrzę, rzecz jasna, z zewnątrz, nie znając panujących wewnątrz stosunków, ale mając ogólną wiedzę o mediach, w których mechanizmy są zawsze te same. W wypowiedziach – i tak na zewnątrz stonowanych – przedstawicieli redakcji „GW” znać irytację na menadżerów z Agory, że nie rozumieją prawdziwej pracy dziennikarskiej i myślą kategoriami najczyściej biznesowymi. To również znany problem szczególnie dużych wydawnictw, dla których gazeta jest tylko jednym z wielu obszarów działalności. Tak jest właśnie w Agorze, która ma i radio, i reklamę, i kina.
Doskonale rozumiem obawy ludzi z papierowej gazety (oraz jej portalu, czyli Wyborcza.pl), którzy boją się, że ich portal straci swój charakter oraz że nastąpi swoista inwazja „barbarzyńców” – tych właśnie, którzy nie odróżniają Fijołka od „Fijałka”. Z drugiej strony planom wydawnictwa nie sposób odmówić biznesowej logiki. Jestem tu jednak raczej po stronie dziennikarzy z tradycyjnego medium, znam bowiem z własnego doświadczenia oraz wielu opowieści bezsilne pomostowania na menadżerów, którzy sami nigdy dziennikarzami nie byli i którzy medium – nie tylko drukowane – traktowali jak fabrykę zapałek czy bank. Tymczasem media to biznes sui generis, niezwykle specyficzny. Podejście biznesowe bez uwzględnienia tej specyfiki, a więc identyczne jak przy jakimkolwiek biznesie produkcyjnym czy usługowym, często się nie sprawdza i zamiast pomagać – pogrąża.
Do linii „Gazety Wyborczej” jest mi dalej niż z Warszawy do Honolulu, ale w tej sprawie kibicuję „papierowej” redakcji. Mam nadzieję, że zarząd Agory nie pojedzie po niej walcem.
Łukasz Warzecha