Kampania wyborcza przybiera na sile i prędkości. Jeżeli porównywać zajadłe wyścigi partii naszych do zwycięstwa, to przypominają mi one jedynie amerykańskie wyścigi gruchotów, w których wolno, a nawet należy uderzać współzawodników z boków, przodu i tyłu. Publiczność amerykańska świetnie się na takich widowiskach wraków samochodowych bawi, ale nam nie jest do śmiechu. Bo nam – jak pisał biskup Ignacy Krasicki: „…Nam chodzi o życie.”
Potężne sztaby fachowców od prowadzenia kampanii wyborczych, od autoreklam partyjnych, zwarte szeregi wynajętych dziennikarzy – jawnych i skrytych – wyspecjalizowane w wyszukiwaniu błędów, wpadek, zaprzeszłych win konkurentów, dzielnie uderzają w tych, których nie lubią… Do tych regularnych oddziałów propagandzistów dochodzą jeszcze amatorzy, którzy na wszystkich możliwych forach internetowych, z dobrego serca dla swoich partii – tak im się przynajmniej zdaje – niszczą przeciwnika.
Wszyscy walczą ze wszystkimi, na wszystkie sposoby. Daje to w sumie smutny obraz wojny domowej, w której co najmniej pięć partii walczy między sobą. Niby to, zawiązują te partie między sobą jakieś porozumienia, niby chcą się wspierać…, ale gdzie tam. Silniejsze partie podkradają hasła i pomysły programowe słabszym swoim niby-koalicjantom. I jeszcze śmieją się im w twarz. Dochodzi też do arcykomicznych deklaracji, wypowiedzi, napomknień, dawania do zrozumienia, że nie jesteśmy tak okrutni, jak nas piszą… Bo duże partie też liczą, że ukradną coś dużej konkurencji.
Popełnialiśmy też błędy…
Ostatnio jeden z liderów partyjnych powiedział: „Popełnialiśmy też błędy…”. Niestety była to tylko sprytna zagrywka. Bo ów lider nie powiedział jakie to były błędy. Tak ogólnie napomknął tylko, że były. Ale na czym te błędy polegały, w jakim obszarze życia społecznego, co im się nie udało, w czym zwiedli, czego nie przemyśleli? Tego nie powiedział, tylko wymamrotał po cichu, pod nosem: „były”. Gorzej, bo powiedział jednocześnie, w tym krótkim zdaniu, magiczne, czarodziejskie wręcz słówko „też”.
A z tym „też” sprawa jest bardziej zagmatwana niż się nam na pierwszy rzut oka i ucha wydaje. Bo „też” może oznaczać, że poza wielkimi sukcesami mamy „też” na sumieniu błędy. Ale może również znaczyć to „też”, że podobnie jak nasi przeciwnicy, którzy poza błędami nie popełniali niczego.
A ja czekam na jawny rachunek sumienia naszych wszystkich partii, na publiczne przyznanie się do win, czyli grzechów. Bo to by było iście po chrześcijańsku, moralnie i godnie.
Tak dalej być nie może. Polska wymaga pilnej reformy prawa wyborczego i dlatego postuluję, wzywam do głębokich zmian. I zaklinam, żeby mój pomysł rozpatrzeć pilnie i skutecznie. Postuluję bowiem wprowadzenie prawa, które zmuszałoby wszystkie partie do publicznego, wyraźnego i jednoznacznego przedstawiania rachunku sumienia, z wszystkich win własnych tych partii. Oczekuję wprowadzenia przez Sejm obowiązku publicznej spowiedzi politycznej.
Spowiedź to ból uzdrawiający
Każda spowiedź, jeżeli uczciwa, ma ogromne znaczenie terapeutyczne, uzdrawiające. Pod warunkiem, że spowiadający się jest szczery, żałuje za grzechy, naprawi szkody moralne i materialne, przeprosi i przyrzeknie poprawę.
Będzie ciężko, bo wszyscy liderzy naszych partii – od gminnych po warszawskich – z mozołem budują swój wizerunek na poniżaniu konkurencji. A przy spowiedzi tak się nie da. Tu trzeba mówić o sobie, o swojej partii i o własnych grzechach…
Chodzi o to, żeby nie było tak, jak w tej przypadku jednej wiernej, która przyklęknąwszy przed konfesjonałem szepcze księdzu do ucha:
– Co prawda ja, proszę księdza, biłam męża, nie byłam mu wierna, ale żeby ksiądz wiedział, jak się prowadzi ta Stanisława Malinowska, spod siedemnastki na Zielonej, to już zupełna dziwka”.
Będzie niezwykle ciężko, ale kraj wymaga prawdy!
Twarde zasady spowiedzi
Te spowiedzi powinny się odbyć w jakiejś telewizji, w okolicach godziny 20-tej, przez pełną godzinę. I jest mi zupełnie obojętnie w której telewizji.
Wyznanie grzechów własnych partii powinni dokonać sami liderzy partii. Żadnych tam zastępców, żadnych ekip towarzyszących, żadnych telefonów do przyjaciela.
Ten strzelisty akt wyznania win musi być dokonany na żywo, bez montażu, bez wcinania jakichś obrazków, tabel – jak to nam mimo naszych błędów rośnie. Nic z tych rzeczy – czyste i żywe słowo lidera. Tyle. I aż tyle.
I nie może być żadnego tam zadawania pytań przez dziennikarzy czy jakichś tam niby przypadkowych widzów. Na sucho, kamera i lider, przez godzinę, niech mówi…
Przez podobieństwo
I nie może być, tak, jak w anegdocie, w której jeden bonza partyjny spowiada się i mówi księdzu:
– Chciałbym, proszę wielebnego, wyspowiadać się tylko co do przykazania pierwszego, drugiego, trzeciego i czwartego…
– Synu – mówi ksiądz – wszystkie one są ważne…
– Możliwe, ale one w rażący sposób naruszają ustawę o ochronie danych osobowych.
Uwaga co do pana Hołowni
Jest faktem, że pan Hołownia mógłby mieć, przy tej spowiedzi, duże fory, bo jego partia w niczym jeszcze nie zgrzeszyła, czyli niczego jeszcze nie spieprzyła. Ale i na niego jest haczyk. Przecież jego ludzie nie wzięli się znikąd. Mają bogaty dorobek partyjny, w rozmaitych partiach, bo poschodzili się do niego z różnych stron politycznych kraju, są już znani z jakiegoś dorobku. A jak jest dorobek, to są też i grzechy. To oczywiste.
I nie po góralsku
Oczywiście w czasie takiego teatrum publicznego liderzy musieliby – żeby być wiarygodni – zejść z koturnów, zdjąć maski troskliwych przewodników stada, obrońców zasad, pustelników, wegetarian i przyjaciół zwierzyny domowej i łownej. To byłoby dla opinii publicznej uzdrawiające. Dla liderów byłoby to kłopotem… Ale co mnie obchodzą kłopoty Wielkich Ludzi? Jeżeli ktoś chce nam przewodzić, to musi być bardziej ludzki niż Matka Teresa.
Ale żeby nie było tak smutno, po tym co napisałem powyżej… Jeszcze jeden stary żart, góralski tym razem.
Przychodzi do spowiedzi góral i mówi:
– Zdradzałek mojom ślubnom, prosze ja ksindza.
– A ile razy? – pyta ksiądz.
– No, ja tu przysed sie spowiadać, nie kwolić.
Naprawdę może być ciężko z tą szczerością i otwartością naszych polityków. Ale chciałbym ich zobaczyć – choćby jeden raz w życiu – jak zwykłych ludzi. Bo jeszcze żyją, a już stoją sztywni na cokołach, a czym dłużej stoją tym są coraz sztywniejsi…