Podzieleni – GORAN ANDRIJANIĆ porównuje chorwackich i polskich dziennikarzy

WIDZIANE Z ZAGRZEBIA. Redaktorzy naczelni w Chorwacji lubią autorów, których mogą kontrolować i którzy są politycznie przewidywalni. Najprawdopodobniej i w Polsce szefowie gazet wolą takich dziennikarzy, ale faktem jest, że wielkość i wielorakość rynku medialnego daje polskim kolegom większe pole do manewru niż nam w Chorwacji.

 

Kiedy w zeszłym roku Stowarzyszenie Dziennikarzy Chorwackich (HND), największej organizacji zrzeszającej dziennikarzy w Chorwacji, przyznało doroczną nagrodę dziennikarce telewizyjnej Ivanie Petrović za korespondencje z Międzynarodowego Trybunału Karnego dla byłej Jugosławii, niektórzy z jej kolegów, byli tym wyborem niezadowoleni. Choć „niezadowoleni“ to stanowczo za mało powiedziane.

 

   Petrović, dziennikarka Novej TV, otrzymała nagrodę za sprawozdanie z ogłoszenia wyroku w Trybunale w Hadze dla generała chorwackich sił zbrojnych w Bośni i Hercegowinie Slobodana Praljaka, podczas którego oskarżony wypił truciznę i ostatecznie zmarł, na znak sprzeciwu wobec niesprawiedliwego – jego zdaniem – wyroku.

 

W uzasadnieniu podano, że dziennikarka otrzymała nagrodę za profesjonalne i bogate w ekskluzywne informacje sprawozdanie. Była m.in. pierwszą dziennikarką na świecie, która podała informację, że Praljak zmarł z powodu zatrucia jeszcze w sądzie, a nie – jak się twierdziło – w szpitalu.

 

Mimo to jednak aż dziesięciu członków HND nie zgodziło się z takim uzasadnieniem. Podpisali komunikat prasowy, w którym stwierdzili, że korespondencjom z Hagi brakuje „podstawowych elementów dziennikarskich”. Z tego też powodu zwrócili swoje nagrody stowarzyszeniu, które otrzymali w poprzednich latach.

 

Skąd taka niezgoda między członkami stowarzyszenia w ocenie pracy dziennikarki? To jasne, że stały za tym nie profesjonalne, ale ideologiczne powody.

 

HND jest jednym z najstarszych chorwackich stowarzyszeń w kraju, działa od 1910 roku, a swoją działalnością od 1990 roku zapisała się jako „lewicowo-liberalna” organizacja. Było to widoczne także w  kontekście nagród przyznawanych tekstom zorientowanym w tym kierunku politycznym. Nagroda przyznana dziennikarce znanej jako „konserwatywna”, której trudno zarzucić brak profesjonalizmu, była rzadkim odstępstwem od reguły. I tego wyjątku nie chcieli zaakceptować niektórzy członkowie NHD. Petrović była zwyczajnie „zbyt prawicowa”, aby mogła otrzymać taką samą nagrodę jak oni.

 

Przykład ten dobrze ilustruje, jak rzadkim zjawiskiem jest profesjonalna solidarność między chorwackimi dziennikarzami. Dziennikarze w Chorwacji nie mają poczucia wspólnoty czwartej władzy, której celem jest monitorowanie polityków bez względu na to, która partia rządzi. Zamiast tego, z pewnymi wyjątkami, skupieni są w ideologiczno-światopoglądowych frakcjach, z których każda ma swoje poczucie misji, a jest nią propagowanie określonej wizji politycznej o tym, jak ta młoda chorwacka demokracja miałaby wyglądać. Ci zaś dziennikarze, którzy mają inną wizję, nie są ich kolegami po piórze, ale nieprzyjaciółmi, których należy wyrzuć z dyskusji publicznej.

 

Jako dziennikarz pracujący w Chorwacji, ale także w Polsce wydaje mi się, że między scenami medialnymi obu państw istnieje wiele podobieństw (jak też i różnic). Jednym z podobieństw jest to, że większość dziennikarzy jest podzielona i skupiona w określonych światopoglądowo i ideologicznie grupach i coraz mniej jest tu miejsca dla tych, którzy chcą uczynić swoje dziennikarstwo choć trochę wolnym od politycznych, a pośrednio i partyjnych interesów.

 

Nie ma wątpliwości, że ten „kolektywizm” jest konsekwencją doświadczenia czasów komunizmu, kiedy dziennikarze byli – jak mawiano w byłej Jugosławii – „pracownikami społeczno-politycznymi”, a tym samym propagatorami idei politycznych. Ciężko się pozbyć starych nawyków czy to wśród Chorwatów, czy Polaków.

 

Byłoby przesadą wszystkie niedociągnięcia na scenie medialnej tłumaczyć konsekwencjami postkomunizmu, natomiast faktem jest, że w Chorwacji wciąż w dużej mierze dominują na tej scenie dziennikarze byłego reżimu lub ich światopoglądowi spadkobiercy. Mówimy przecież o państwie, w którym na przykład wiodące medium w kraju zatrudnia jako korespondentów z Watykanu, ludzi, którzy pisali o Kościele jeszcze w czasach komunistycznych, i to jasne w jaki sposób…

 

Jasne jest także, że w głównych prywatnych mediach dominuje światopogląd lewicowo-liberalny, co było najbardziej widoczne w 2013 roku, kiedy żadne z tych mediów nie poparło referendum o konstytucyjnej ochronie małżeństwa jako wspólnoty mężczyzny i kobiety. Nie zrobiły tego ani media mające status „konserwatywnych”, ani „prawicowych”.

 

Wydaje się , że mentalność postkomunistyczna dziennikarstwa, które nie potrafi działać bez politycznych ochroniarzy i które jest gotowe sprzedać swoją wolność słowa oraz służyć politycznej poprawności, nie jest zarezerwowane tylko dla „lewej” strony, ale często spotyka się je wśród „prawicowych” dziennikarzy czy tych, którzy się za takich uważają.

 

Wydaje mi się, że w Polsce ta wspomniana postkomunistyczna mentalność jest także widoczna. Mam jednak wrażenie, że także dziennikarze, którzy nawet mają formułę polityczną, bronią jej w sposób bardziej profesjonalny i elegancki moralnie niż ich chorwaccy koledzy.

 

W niedawnej rozmowie dla portalu SDP Rafał Ziemkiewicz chwali się:„Jestem jednoosobową firmą, która nazywa się >>Rafał Ziemkiewicz<<, świadczącą usługi różnym zleceniodawcom w granicach tego, na co się zgadzam. Poza tygodnikiem „Do Rzeczy”, który współzakładałem, nie ma takiego medium, z którym bym się identyfikował na sto procent. Przez te blisko 30 lat mojej aktywności udało mi się sporo ludzi przekonać do tego, że ten Ziemkiewicz to może mówi mądrze, może głupio, ale mówi co on sam uważa, nie służy żadnej partii ani żadnemu brandowi“.

 

Ziemkiwiczu i jego poglądach możemy myśleć co chcemy, ale trudno nie zgodzić się z tym, co twierdzi na temat swojej niezależności.  W Polsce jest wystarczająco wielu takich publicystów, którzy mogą się pochwalić tak ciężko zapracowanych statusem. W Chorwacji można takich policzyć na palcach jednej ręki.

 

Nawet, jeśli są gotowi pójść tą drogą, trudno jest im się przebić do głównych mediów.

 

Przed paroma miesiącami dziennik konserwatywny „Večernji list“ bez wyjaśnienia przerwał współpracę z Mato Mijiciem, młodym konserwatywnym analitykiem, który był jednym z ich najchętniej czytanych felietonistów. Ani „Večernji…“, ani Mijić, nie skomentowali tego kroku, ale jasne było, że dziennikowi nie odpowiadał styl pisania młodego analityka, nie szczędzącego słów prawdy i rządzącym, i opozycji.

 

Redaktorzy w Chorwacji lubią autorów, których mogą kontrolować i którzy są politycznie przewidywalni. Najprawdopodobniej i w Polsce naczelni wolą takich dziennikarzy, ale faktem jest, że wielkość i wielorakość rynku medialnego daje polskim kolegom większe pole do manewru niż nam w Chorwacji. To przestrzeń, w której możliwe jest unikanie takich redaktorów lub ich otwarte krytykowanie w walce o wolność dziennikarstwa.

 

Goran Andrijanić, dziennikarz chorwackiego portalu Bitno.net 

 

Tłum. Barbara Andrijanić