Felietonistą nie zostanie się w wieku 20 czy 25 lat. Po to, żeby nabrać odpowiedniej wiedzy i doświadczenia, żeby nimi nasiąknąć, potrzeba żyć minimum lat 30. Pod tym względem felietonista przypominałby zawody takie jak lekarz czy sędzia.
Ktoś gdzieś wyczytał, że w jakiejś tam puszczy południowoamerykańskiej znaleziono niedawno olbrzymią głowę z kamienia; wielkość jej równała się rozmiarom dwupokojowego mieszkania z wygodami. Głowa była cała zarośnięta – oczywiście nie z powodu dawnego niegolenia, lecz z powodu dawnego spoczywania w dżungli – zarośnięta drzewami, poowijana jak sznurami korzeniami krzewów, lianami, omszała. Z trudem oczyszczono głowę z tego wszystkiego, po czym uczeni archeologowie jęli się nad nią głowić (nomen omen!). Po długich debatach, zakropionych sporymi dawkami kaszasy (mocna wódka południowoamerykańska), doszli do wniosku, że głowa jest jedyną pozostałością po wielkiej cywilizacji, istniejącej tam ze dwa tysiące lat temu, przed epoką Majów.
Wiadomość ta po prostu mnie przeraziła. Pomyślcie tylko: z wielkiej cywilizacji, z mnóstwa pracy, wysiłków, walk, problemów, miłości, zazdrości, nienawiści, wierzeń, powątpiewań, myśli i odkryć, cierpień i radości cóż pozostało? Ot, po prostu – durna obrośnięta głowa w lesie, przypadkiem w dodatku przez jakichś, wstawionych może facetów odnaleziona. A co będzie, jeśli za tysiąc lat z całego kochanego Krakowa także tylko jedna głowa zostanie i głowę tę odnajdzie ktoś pomiędzy paprociami zarastającymi miejsce, gdzie dziś rozciąga się Rynek Główny z Linią A–B?
Proszę wybaczyć ten długi cytat. Skoro jednak miałem pisać o tym, jak się pisze felieton, postanowiłem zadziałać na początek za pomocą przykładu szkatułkowego. Zrobiłem to, co powinien zrobić felietonista, czyli sięgnąłem na swoją półkę, wyjąłem z niej pierwszy tom „Felietonów” Stefana Kisielewskiego (Prószyński i Spółka, Warszawa 2013) i zacytowałem początek tekstu „Głowa w puszczy, żaba i piramida”, który to z kolei tekst jest niemal modelowym przykładem felietonu. Oczywiście sięgnąłem po Kisiela nieprzypadkowo – to moim zdaniem jeden z najwybitniejszych, jeśli nie najwybitniejszy felietonista w historii polskiego dziennikarstwa. Ja zaś mam do niego dodatkowy sentyment za dystans, poczucie humoru, zachowywanie zdrowego rozsądku i poglądy gospodarcze bliskie moim.
Pamiętajmy przy tym, że ten akurat Kisielowy felieton ukazał się w „Tygodniku Powszechnym” w serii, drukowanej w latach 1945-53, a więc w czasach, kiedy swoboda dziennikarska była, by tak rzec, solidnie ograniczona. Ale o tym dalej.
Zaczynam od uwagi mało optymistycznej: felieton to najtrudniejszy gatunek dziennikarski, może obok klasycznego reportażu. Dziennikarski, choć na pograniczu literatury. Ja sam przedstawiam się jako komentator i publicysta, nie jako felietonista, choć może, mając na półce Złotą Rybę, mógłbym zaryzykować. Ale felietonistą się prawie nigdy nie jest etatowo, choć formalnie można mieć rubrykę felietonową w czasopiśmie, na portalu czy okienko felietonowe w radiu (ale to już tylko publicznym, bo żadna prywatna rozgłośnia czegoś takiego nie robi). Nawet jednak jeśli piszemy coś, co w zamierzeniu ma być felietonem, w wielu przypadkach wychodzi nam najzwyklejszy komentarz. O szczebel niżej, co najmniej.
Wiedzieć, gdzie sięgnąć
Felieton zanika, nie tylko dlatego, że jest niezwykle trudny, ale również dlatego, że atmosfera plemiennej wojny, w której udział biorą także media, nie jest dla tego gatunku sprzyjająca. Felieton z zasady nie może mieć subtelności cepa lub bejsbola, a tymczasem tego się właśnie oczekuje. Nawet wśród laureatów szacownej Złotej Ryby są tacy, którzy porzucili już dawno dystans i inteligentną złośliwość na rzecz walenia z armaty, aby każdym kolejnym tekstem udowadniać swoją lojalność wobec wyznaczonego przez redakcję kursu. Tymczasem felietonista, nawet jeśli podziela ten czy inny pogląd, musi być wobec niego niejako osobny.
Felieton – z zasady forma krótka – jest trudny między innymi dlatego, że od autora wymaga rozbudowanej siatki skojarzeń, erudycji przynajmniej na tyle obszernej, aby wiedzieć, po którą z książek stojących na półce sięgnąć, ewentualnie gdzie i czego szukać w internecie, żeby wesprzeć się konkretnym cytatem, anegdotą, legendą. Bez tego nie da się pisać felietonów. Kisiel swój zaczął od anegdoty o nieogolonej z drzew głowie, odnalezionej w południowoamerykańskiej puszczy – ja ten tekst, który państwo czytają (a który felietonem nie jest, ale o felietonistyce opowiada), zacząłem od cytatu z Kisiela. Tak to mniej więcej powinno wyglądać.
Felietonista może działać na dwa sposoby. Albo punktem wyjścia jest wspomniana siatka skojarzeń – któraś z wielu przeczytanych książek, obejrzany w muzeum obraz, film, ewentualnie zasłyszana anegdota, które drogą czasem nieoczywistych analogii i sylogizmów prowadzą do czegoś aktualnego.
Albo też odwrotnie – jest coś aktualnego, co aż prosi się o felieton, ale wówczas trzeba znaleźć do tego jakiś punkt odniesienia w swojej siatce skojarzeń, żeby poprowadzić czytelnika nierzadko zawiłą drogą od tego punktu do tego, co aktualne.
Czasem zaś można w ogóle od spraw aktualnych abstrahować, żeby zaszczepić w czytelniku refleksję ogólniejszej natury.
W każdym przypadku felieton musi się rozgrywać w obrębie obszernego układu odniesień literackich i kulturowych – bez tego staje się zwykłym komentarzem, jakich tysiące. W sukurs mogą nam przyjść setki ludzi: Gombrowicz i Gałczyński, Hašek i Mickiewicz, Słowacki i Koźmian, Velazquez i Rembrandt, Wajda i Kubrick, Szekspir i Orwell, Kaczmarski i Kochanowski, Dick i Chesterton, Cat-Mackiewicz i Rzewuski, sam Kisiel i wielu, wielu innych. Ale trzeba umieć ich o pomoc poprosić – kojarzyć, znać, wiedzieć, gdzie sięgnąć. A nawet wtedy robota nie należy do łatwych. Mnie samemu zdarza się przez kilkadziesiąt minut poszukiwać na półce właściwej książki lub w tej książce właściwego cytatu, albo też w internecie opisu zdarzenia, które w ogólnych zarysach błąka mi się gdzieś w pamięci.
Dlatego felietonista nie musi mieć typowo dziennikarskiego doświadczenia – nie musiał zaczynać od redagowania depesz albo pisania o dziurach w drogach – ale musi się interesować. Właśnie tak: interesować się, bez dopełnienia. Interesowanie się jest nieodzowną cechą felietonisty. Dlatego też typowi dla dzisiejszej polskiej rzeczywistości propagandowi wyrobnicy mediów nigdy nie staną się felietonistami, ponieważ ich nieodmienną cechą jest niewolnicza wręcz koncentracja na politycznej grze, która nie pozostawia już miejsca na oderwane od niej lektury, na zdobywanie wiedzy pozornie niepotrzebnej, na słuchanie muzyki – jednym słowem: na interesowanie się tym, co nieprzydatne w bezpośredniej, agresywnej publicystycznej nawalance. Być może Stefan Kisielewski nie byłby felietonistą tak wybitnym, gdyby nie jego praca jako kompozytora.
Dlatego też felietonistą nie zostanie się w wieku 20 czy 25 lat. Po to, żeby nabrać odpowiedniej wiedzy i doświadczenia, żeby nimi nasiąknąć, potrzeba żyć moim zdaniem minimum lat 30. Po tym względem felietonista przypominałby zawody takie jak lekarz czy sędzia – choć bez formalnych granic wiekowych.
Dlaczego dziś felietonistyka więdnie
Zwróciłem na początku uwagę, że zacytowany przeze mnie felieton Kisiel napisał w latach stalinowskiej nocy. Podobnie jak w przypadku innych publikowanych wówczas tekstów, nawet w „Tygodniku Powszechnym”, piśmie jak owe czasy cieszącym się sporą swobodą, miało to oczywiście wpływ na temat i jego ujęcie. Trudno oczekiwać, żeby felietoniści zajmowali się wówczas krytycznym komentowaniem bieżącej polityki (chyba że próbowali to robić zgodnie z linią siły przewodniej, ale wtedy automatycznie przestawali być felietonistami, a stawali się propagandystami).
Czy felietonista powinien zatem bieżączki unikać? Ależ skąd – nie unikał jej śp. Maciej Rybiński, a felietonistą był genialnym. Problem pojawia się, gdy unika się jej z powodu własnego koniunkturalizmu. To nie był przypadek Kisiela w latach 40. czy 50. – on był w sytuacji przymusowej, a mistrzostwem było pisanie takie, żeby nie podpaść cenzurze, lecz zarazem uruchomić u czytelnika odpowiedni mechanizm skojarzeniowy, który pozwalał odnaleźć gdzieś trzecie dno i ukryte tam odniesienie do złowrogiej rzeczywistości.
W przypadku niektórych autorów, uważających się dziś za felietonistów, jest trochę inaczej, choć pozory są podobne. Ich teksty bywają odległe od spraw bieżących dlatego, że piszący próbuje ominąć rafę, która prawdopodobnie skutkowałaby dla niego problemami. Na przykład utratą posady w publicznych mediach albo ograniczeniem jego udziału w tym czy innym programie. Nie jest to jednak w żadnym razie sytuacja przymusu porównywalnego z czasami realnego zniewolenia i wierzę, że czytelnicy umieją taki koniunkturalizm wyczuwać.
I rzecz kolejna: felietonista musi być ironistą. Nadęcie, tromtadracja, napuszenie, język jak żywcem wyjęty z tyrad towarzyszy Gomułki czy Cyrankiewicza (bo już nawet nie towarzysza Gierka) zamordują każdą próbę napisania felietonu. Felieton musi pokazywać dystans do swojego tematu, choćby i delikatnie. A że o dystans w polskim dziennikarstwie bardzo dziś ciężko, to i felietonistyka więdnie.
Tu sięgnę znów po Kisiela, ale tym razem z roku 1987, tuż przed przełomem (ja miałem wtedy lat 13). Oto ostatni akapit tekstu „Lata pozłacane, lata szare”. I nie ma tu znaczenia, czego dotyczy wcześniejszy wywód Kisielewskiego.
Dziwaczne to. Dziwaczni ludzie karmią nas białymi kartkami z najnowszej „historiozofii”, dziwacy również próbują zapisywać owe kartki strawą duchową opartą na czystym nonsensie. Ale wiatry ze Wschodu przynoszą nam dziś przeczucia, że da się w przyszłości powalczyć z nonsensem. Po trochu wierzę w to. I próbuję.
Walka z nonsensem – to powinno być uniwersalne zalecenie dla każdego felietonisty. Od publikacji cytowanego tekstu Kisiela minęły ponad trzy dekady, od śmierci autora – 28 lat, a nonsens jak miał się świetnie, tak ma nadal. Jest się czym żywić.
Moje z kolei osobiste motto jako dziennikarza w ogóle, jako publicysty, a zwłaszcza felietonisty w szczególe, biorę z tekstu absolutnie genialnego – z „Wesela”. Stańczyk na koniec swojego spotkania z Dziennikarzem powiada do niego:
Masz tu kaduceus, chwyć!
Rządź!
Mąć nim wodę, mąć!
Na Wesele! Na Wesele!
Idź!
Mąć tę narodową kadź,
serce truj, głowę trać!
Na Wesele! Na Wesele!
Staj na czele!!!
Na wszelki wypadek, żeby o tym zaleceniu nie zapomnieć, na półce nad moim biurkiem, za plecami, posadziłem figurkę Stańczyka. Podczas pisania pamiętam, że patrzy mi przez ramię, a jeśli coś zrobię nie tak, na pewno złośliwie skomentuje.
Łukasz Warzecha