WOJCIECH POKORA: Daleko zaszło, że do tego doszło

„Wesprzyj Wypierdalać, kup prenumeratę dla Ogólnopolskiego Strajku Kobiet”. Tak reklamuje się jeden z największych dzienników w Polsce informując, że wszystkie pieniądze ze sprzedanych w najbliższym tygodniu prenumerat przekaże na Ogólnopolski Strajk Kobiet. 

 

To chyba najbardziej jaskrawy przykład, z jednej strony wulgaryzacji języka w debacie publicznej i upowszechniania w mediach tzw. mowy nienawiści, a z drugiej, upolitycznienia mediów. O ile wulgaryzacja jest czymś nowym i jest duża szansa, że jednak się nie przyjmie, o tyle upolitycznienie niestety ma długą tradycję, sięgającą daleko dalej niż początki III RP.

 

Zacznę od wulgaryzmów i tzw. mowy nienawiści.  W 2014 roku w „Newsweeku” pojawił się artykuł pt. „Internet pełen nienawiści. Dopuszczamy szkalowanie Romów, muzułmanów i Żydów”. Autorka tekstu opisuje badanie przeprowadzone przez fundację „Wiedza Lokalna”, w ramach którego z bazy mowy nienawiści wybrano kilka stwierdzeń, a następnie przedstawiono je młodzieży i dorosłym by stwierdzić, czy wybrane sformułowania są ich zdaniem obraźliwe i czy powinny być akceptowane w przestrzeni publicznej. Konkluzją tego badania – i co za tym idzie artykułu – jest wypowiedź dr hab. Michała Bilewicza z Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego, który stwierdza, że „kontakt z mową nienawiści prowadzi do słabszego dostrzegania obraźliwości mowy nienawiści, większej deklarowanej dopuszczalności mowy nienawiści, a ostatecznie do mniejszej akceptacji mniejszości”, i że powinno się oddziaływać na dostawców usług internetowych oraz portale internetowe, by wzięły odpowiedzialność za przekazywane treści, „ponieważ jest to główne miejsce stykania się z mową nienawiści”. To słuszny postulat. Dodałbym do niego media. Jeśli będziemy akceptować obecność w debacie publicznej i w mediach tak wulgarnego języka, za chwilę zaakceptujemy przemoc fizyczną, oczywiście wymierzoną w określonego przeciwnika. Najpierw zdehumanizuje go język, później zbrodniczy czyn. Ktoś chce się założyć?

 

31 października 2020 roku w „Newsweeku” pojawił się wywiad z Michałem Rusinkiem zatytułowany „<<Wulgaryzmy i ekspresjonizmy mają swoje uzasadnienie>>. Michał Rusinek tłumaczy, co się odjaniepawla na protestach”. Tekst ma nas oswoić z nowym trendem, który pojawił się w związku z protestami i wytłumaczyć czytelnikom, że jeśli w przestrzeni publicznej postanowili siarczyście przekląć, szczególnie w kontekście nielubianej osoby lub formacji politycznej, to nie są chamami. Czytamy więc, że „wyraz <<wypierdalać>> jest niezwykły pod względem fonetycznym. Kryje w sobie brutalność, siłę, bunt, ale też wyzwolenie. Krzycząc je na ulicy, dajemy upust emocjom, pokazujemy siłę, że tak powiem, nieparlamentarnej demokracji”.

 

Oczywiście pan Michał Rusinek ma prawo do swojej opinii, a „Newsweek” ma prawo je publikować, jednak czy faktycznie należy starać się usprawiedliwiać sytuacje, które przekraczają granice dobrego obyczaju? Wydaje się, że jeszcze niedawno piewcy wulgaryzmów to rozumieli i sam Michał Rusinek na łamach „Gazety Wyborczej” (6 czerwca 2020) twierdził, że o ile nie oburza go już po „zdradzieckich mordach”, „kanaliach” i „najgorszym sorcie” nazwanie opozycji „chamską hołotą”, o tyle uznaje, że taki werbalny „atak na sejmową opozycję jest atakiem zarówno na demokratyczną instytucję Sejmu, a po drugie, na tych wyborców, którzy są przez nią reprezentowani”.

 

To ważny głos w debacie publicznej i dobrze, że znalazło się na niego miejsce na łamach dużej ogólnopolskiej gazety, tylko, czy w z perspektywy listopada 2020 ta opinia sprzed pięciu miesięcy nie brzmi fałszywie? Czyżby zasadą było dobieranie argumentów adekwatnie do przeciwnika i nie istniał jakiś obiektywny standard, który obowiązuje wszystkich? Uważny czytelnik wymienionych tytułów, a już szczególnie cytowanego autora, mógłby odnieść wrażenie, że jednak w niektórych przypadkach stosowane bywają podwójne standardy. Raz wulgaryzm psuje język, raz go wzbogaca. Raz należy szanować demokrację, innym razem można ją podważyć. Raz liczy się głos wyborcy wyrażony przy urnie, drugi raz wykrzyczany w emocjach na ulicy. Schizofrenia?

 

 

Niektóre portale zauważyły ten problem i starają się z tym walczyć. Oczywiście każdy walczy jak potrafi. Jest taki stary dowcip, o dwójce przyjaciół, która stoi przy klatce z żyrafą w ZOO. Po dłuższej obserwacji zwierzęcia, jeden z nich stwierdza – chodźmy stąd, takie zwierzę nie istnieje. Podobne zabiegi stosowane są także niestety w mediach. Trudno uwierzyć w to, co widzimy, ale nie wypada nam się z tą sytuacją skonfrontować? Postarajmy się przekonać czytelników, że to, co widzą, nie istnieje. Idąc tą drogą Onet w materiale pt. „To jest wojna, ale pełna miłości”, wyjaśnia:

 

Strajkujący wyszli na ulice, by pokazać swoją złość i zamanifestować brak przyzwolenia na odbieranie im praw i wolności. Pierwsze, co rzuca się w oczy, gdy patrzymy na relacje ze strajków, to pełne mocnych słów hasła, jednak zachowanie protestujących to coś więcej, niż bunt społeczny. To wyjątkowe świadectwo solidarności i troski”.

 

Zatem drogi czytelniku, przemoc werbalna i chuligańskie wybryki to przejaw miłości i świadectwo troski. Jeszcze jakieś pytania? Myślę, że w to tłumaczenie nie wierzą ani autorzy artykułu, ani czytelnicy. Jednak nie wypadało przejść koło klatki z żyrafą udając, że nie istnieje, w końcu jest to temat wart przynajmniej wierszówki.

 

Na temat upolitycznienia mediów powstało w Polsce tysiące publikacji. Trudno dziś o dziennikarza, który uniknąłby łatki zaangażowanego. Skoro tytuły prasowe kojarzone są z opcjami politycznymi (niektóre słusznie, bo wprost okazują swoje zaangażowanie w spór polityczny), to pracujący w nich dziennikarze często utożsamiani są z linią redakcyjną, i rykoszetem otrzymują swoją łatkę. Trudno z tym walczyć w spolaryzowanym społeczeństwie. Skoro scena polityczna podzielona jest na dwa obozy, to łatwiej się odbiera rzeczywistość dzieląc na te obozy wszystkich. Najczęstszą zasadą jest ta, że dziennikarz, który głosi opinię odmienną od mojej, jest upolityczniony. Ten, który pisze zgodnie z moimi oczekiwaniami, jest niezależny. Zasada jest generalna ale są od niej wyjątki. Prawdziwie upolitycznieni dziennikarze.

 

3 lipca 1989 roku w „Gazecie Wyborczej” pojawił się tekst Adama Michnika pt. „Wasz prezydent, nasz premier”. Myślę, że to jest w III RP wzorzec z Sèvres upolitycznionego dziennikarstwa. Redaktor naczelny ogólnopolskiego dziennika pisze tekst głęboko zaangażowany politycznie, czym odciska piętno na całym współczesnym dziennikarstwie. Odtąd można opowiadać się na łamach prowadzonej przez siebie gazety (lub radia, portalu, telewizji w której się pracuje) za określoną opcją polityczną uznając, że jako obywatel mam prawo do swojej opinii. Dziennikarz jest od tego momentu jednym z uczestników debaty i ogranicza go jedynie zasięg mediów, w których pracuje. Nic bardziej błędnego.

 

 

Dostrzega to BBC, którego szef ogłosił właśnie (cytaty za Press), że „BBC musi służyć wszystkim w taki sam sposób” w związku z czym dziennikarze zatrudnieni w tym koncernie medialnym zobowiązani są do obiektywizmu w mediach społecznościowych. Dziennikarze nie będą mogli wyrażać opinii, które chociażby zasugerowałyby ich poglądy, mają przestać wdawać się w kłótnie w Internecie i nie budować osobistej marki. Dlaczego? „Po to, aby przestali wdawać się w kłótnie w Internecie i nie próbowali budować swojej osobistej marki w mediach społecznościowych, bo to drugorzędne w stosunku do ich obowiązków jako pracowników BBC”. Co to oznacza? Dziennikarz jest jak żona Cezara. Nie wyraża swoich opinii ani w miejscu pracy, ani w mediach społecznościowych. Obserwuje, nie uczestniczy.

 

Ostatnie dni są przesileniem nie tylko w życiu społecznym, ale też w życiu mediów. Te wszystkie „wypierdalać” zamieszczone na profilach w mediach społecznościowych dziennikarzy, pioruny, wzajemne bluzgi, triumfalizm pojawiający się w wypowiedziach, wszystkie elementy określające zajmowane stanowisko w toczącym się sporze pokazują, że daleko odeszliśmy od zasady obiektywizmu. Zostaje nam albo się do tego przyznać i nie debatować więcej nad standardami, chyba że w celu kreślenia nowych granic, albo się cofnąć. Optuję za tym drugim.

 

Wojciech Pokora