Zabawa w ciuciubabkę – recenzja KRZYSZTOFA M. KAŹMIERCZAKA książki o życiu i zabójstwie Ziętary

Publikacja „Dziennikarz, który wiedział za dużo. Dlaczego Jarosław Ziętara musiał zginąć?” Łukasza Cieśli i Jakuba Stachowiaka zapowiada się na polowanie na Elektromis i jego założyciela, ale im bliżej końca książki tym polowanie zaczyna coraz bardziej przypominać zabawę w ciuciubabkę.

 

Zaznaczam na wstępie, że w recenzji pominąłem zawartość stron 460-467, w których przedstawiono nieprawdziwe, pomawiające mnie treści, do których odrębnie odniosłem się w oświadczeniu publikowanym także na stronach portalu SDP (TUTAJ).

 

Powrót do przeszłości

 

Największą zaletą książki Łukasza Cieśli („Onet”) i Jakuba Stachowiaka („TVN”) jest przybliżenie czytelnikom dziś już niemal archaicznych realiów środowiska biznesowego w Poznaniu w okresie transformacji ustrojowej Polski. Chodzi o tak zwaną „szarą strefę”, o której mowa jest w dwóch procesach toczących się w sprawie porwania w 1992 roku i zabójstwa Jarosława Ziętary, młodego dziennikarza „Gazety Poznańskiej”.

 

Powstające błyskawicznie fortuny, których ojcami chrzestnymi byli nierzadko ludzie z peerelowskich służb, milicji czy partyjnej nomenklatury. Praktyki maksymalizowania zysków kosztem łamania prawa i okradania państwa z wymaganych przepisami podatków i ceł. Wiele szczegółów, które mogą zaciekawić zainteresowanych historią z przełomu lat 80. I 90. Opisywanie patologicznych realiów transformacji nie obyło się jednak bez kolportowania mitów antylustracyjnych środowisk o zakładaniu teczek, komu popadnie bez jego wiedzy i bezśladowym ich niszczeniu oraz tworzonych przez dawnych pracowników aparatu bezpieczeństwa PRL legend o honorze i moralnych zasadach przyświecających funkcjonariuszom bezpieki.

 

Najwięcej miejsca poświęcono Elektromisowi i jego założycielowi, Mariuszowi Ś. To w siedzibie tego już nieistniejącego już holdingu miało dojść do zaplanowania zabójstwa Jarosława Ziętary. To w tej firmie dziennikarz miał być przetrzymywany i torturowany, a w zbrodni mieli brać udział pracownicy ochrony Elektromisu.

 

Autorzy szeroko przypominają okoliczności przedstawione pierwotnie w słynnym artykule „Państwo Elektromis” opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” 1,5 roku po zabójstwie Jarosława Ziętary. O ile jednak ten klasyczny dziś tekst śledczy z 1994 roku miał mocno wymowę i otwierał Polakom oczy na bezkarność ludzi holdingu, to CieślaStachowiak zaczynają brnąć w poboczne, rozmywające sprawę wątki. Najciekawiej wypadają współautorzy przywołanego artykułu, Maciej Gorzeliński i Piotr Najsztub, którzy sporo i intersująco mówią o kulisach swoje pracy dziennikarskiej o Elektromisie i patologiach w poznańskiej policji.

 

Docenić należy podjęcie w książce wątku służb specjalnych, chociaż w większości w sposób wtórny, a przy tym zasadniczo pominięto negatywny wpływ specsłużb RP na pierwsze śledztwo w sprawie porwania dziennikarza. Niewątpliwym walorem książki są wypowiedzi byłych funkcjonariuszy UOP, chociaż – co oczywiście nie jest winą autorów – mało przekonywujące jest wiele z tego, co mówią. Przede wszystkim trudno uwierzyć w to, że większość z nich nic nie wie o udziale służb w sprawie Ziętary.

 

Dobrą strona książki jest też, że czyta się ją szybko – ma zmniejszony format (mniejszy niż standardowy książkowy A5) i duże liternictwo więc lektura zajmuje niewiele czasu. Teraz o słabych stronach publikacji „Dziennikarz, który wiedział za dużo”, których niestety jest więcej niż spodziewałem się sięgając po książkę. Poruszę tylko najważniejsze z nich. Najpierw o kwestiach, które dotyczą po równi faktów jak i dobrego smaku.

 

Od spisku do przemilczenia

 

W książce forsowana jest spiskowa teoria, że aktywny udział w dziennikarskiej grupie śledczej członków redakcji kapitałowo powiązanego z Elektromisem tygodnika „Poznaniak” był formą zamaskowania związków holdingu z zabójstwem Jarosława Ziętary. Stwierdzeniami na granicy pomówień autorzy sugerują jakoby reporterzy tygodnika mogli mieć negatywny wpływ na podejmowane próby wyjaśniania sprawy. Mocno akcentowane zdziwienie tym, dlaczego w okresie działania grupy dziennikarskiej nie skupiono się na wątku Elektromisu brzmi absurdalnie i dowodzi nieznajomości elementarnych faktów. Dziennikarska grupa śledcza działała zaledwie kilka miesięcy, w pierwszym okresie po porwaniu. W tamtym czasie nie było jakichkolwiek potwierdzeń, że Jarek zajmował się holdingiem. Jego zapiski o Elektromisie i związanych z nim biznesmenach zostały odkryte przez niżej podpisanego dopiero 18 lat później, w 2010 roku. W czasie, gdy grupa istniała były one w posiadaniu poznańskiej policji, która je ukrywała i bagatelizowała oraz nieświadomej ich wagi rodziny dziennikarza. W 1992 roku Elektromis, podobnie jak nazwy innych firm i nazwiska biznesmenów pojawiały się w rozmowach członków grupy głównie na zasadzie spekulacji. Tymczasem autorzy książki rzucają cień na dziennikarzy, którzy przed laty z wielkim zaangażowaniem starali się pomóc wyjaśnić los Jarka.

 

Ze środowiska dziennikarzy „Poznaniaka” szczególnie w książce negatywnie został przedstawiony Piotr Grochmalski, były naczelny tego tygodnika, renomowany dziennikarz (m.in. reporter wojenny), obecnie wykładowca uniwersytecki. Należy on do grona osób bardzo oddanych sprawie Ziętary. Nie tylko osobiście włączył się w starania o doprowadzenie do rzetelnego śledztwa, ale też, swojego czasu, zapewnił reporterom tygodnika przestrzeń wolności do zajmowania się uprowadzeniem dziennikarza. Mając pełną świadomość, że zaangażowanie się w nią wiązało się i nadal wiąże z niebezpieczeństwem autorzy drwią, że Piotrowi Grochmalskiemu brakuje odwagi podczas zeznawania. Nie dosyć tego, posuwają się nawet do przytyków dotyczących jego religijnych czy politycznych poglądów – chociaż nie ma to jakiegokolwiek związku ze sprawą Ziętary.

 

Dopatrując się na siłę czegoś złego u szczerze zaangażowanych dziennikarzy zbagatelizowano w książce faktycznie negatywną rolę innych przedstawicieli mediów. W sposób pobłażliwy, wręcz usprawiedliwiający przedstawiono pracownika „Gazety Poznańskiej”, który wpuścił do redakcji ludzi z Elektromisu podających się za policjantów. Zabrali oni z biurka Jarka jego dokumentację, która mogła być ważnym dowodem (ponadto ten sam redaktor był też zamieszany w zniknięcie innych materiałów zamordowanego). Zarazem pominięto niszczycielski wpływ na sprawę trójki dziennikarzy „Gazety Wyborczej”. Poruszając kwestie wycofywania się z zeznań ważnych świadków nie podano, że nastąpiło to na przełomie lat 2014/2015 po ujawnieniu przez „Wyborczą” istotnych, wrażliwych informacji z śledztwa. Tego pokłosiem był potężny kryzys postępowania prokuratorskiego, który spowodował, że zwolniono podejrzanych z aresztu, nie doszło do postawienia zarzutów kolejnym osobom, a nawet początkowo umorzono wątek ochoniarzy z Elektromisu (na szczęście nieprawomocnie). Pominięcie tak istotnej sprawy zaskakuje tym bardziej, że autorzy wyrażają w publikacji zdziwienie, że na ławie oskarżonych w sprawie Ziętary zasiadają tylko trzy osoby, podczas gdy krąg podejrzewanych o związek ze zbrodnią jest znacznie szerszy.

 

Niesmak i zdumienie

 

Do niesmacznych, wręcz niestosownych aspektów publikacji należy także prezentowanie w niej kwestii dotyczących dziewczyny zamordowanego dziennikarza, Beaty – chodzi o jej relacje z Jarkiem. Po 29 latach od zabójstwa doskonale wiadomo, że ta osobista sfera nie odgrywała żadnej roli, nie miała jakiegokolwiek związku za zbrodnią. Do tego Beata jako świadek brała w sprawie czynny udział i ponosiła tego emocjonalne koszty.

 

Szczególny mój niesmak wzbudziła natomiast insynuacja o świadomej pracy Jarka dla służb specjalnych, podczas gdy wiadomo, że nie dał się zwerbować. Pada w książce wprost stwierdzenie, że dziennikarza potajemnie szkolono z zasad pracy operacyjnej. Tyle, że tak dużej rangi oskarżenie ofiary zbrodni jest niczym nieudokumentowane. Opiera się wyłącznie na krótkiej, anonimowej (takich w książce jest wiele, zwykle wtedy, gdy dotyczy to oskarżeń personalnych) wypowiedzi rzekomego byłego funkcjonariusza UOP.

 

Podczas lektury zdumiało mnie, jak wiele miejsca w książce oddano trzem byłym wysokim oficerom poznańskiej policji, których podwładni dopuszczali się rażących zaniedbań i błędów w wyjaśnianiu losu Jarosława Ziętary. Zdumiewa biorąc pod uwagę, że b. komendant Kazimierz Knoff, jego zastępca Krzysztof Krzyżański i b. naczelnik wydziału kryminalnego Maciej Szuba podczas swojej służby nic pozytywnego do sprawy nie wnieśli, a skupiają się na wywodach a tym, że poznańska policja robiła wszystko prawidłowo. Do tego dowodzą, zgodnie z linią obrony oskarżonych o zbrodnię, że być może dziennikarz… żyje. Nota bene zastanawia, dlaczego autorzy nie zwrócili uwagi, że np. kwestionujący obecnie to, że dziennikarz nie żyje Maciej Szuba wcześniej, kilkanaście lat temu wypowiadał się w mediach (np., w tygodniku „Angora”) dokładnie odwrotnie. Dowodził, że było to „starannie, bardzo profesjonalnie zaplanowane” przestępstwo. Takiego przyciśnięcia do muru zabrakło nie tylko w tym przypadku, za to autorzy piszą, że rozmowa z Szubą była jedną z najciekawszych podczas pisania książki. Czy jednak cokolwiek wniosła do sprawy?

 

Pozostając jeszcze przy byłych funkcjonariuszach nie można nie zauważyć błędów faktograficznych, których nie brakuje w publikacji. Krzysztof Krzyżański prezentowany jest jako szef specjalnej grupy policyjnej, która miała wyjaśnić sprawę Ziętary, a tymczasem kierował nią Roman Wechta. Do tego Maciej Szuba błędnie przedstawiany jest jako członek grupy (nie mógł nim być choćby dlatego, że kierujący nią Wechta był… jego podwładnym, zastępcą). Ale są też błędy znacznie większe. Choćby to, że przedmiotem pierwszego poznańskiego śledztwa było wg. książki… zaginięcie (cyt. „kwalifikacja: zaginięcie”), a tymczasem było nim uprowadzenie. W sprawie zaginięcia postępowanie prokuratorskie nie mogłoby być prowadzone, bo zaginięcie nie jest przestępstwem.

 

Papierosowy niewypał

 

Najpoważniejszy błąd dotyczy jednak istotnej tezy autorów książki i wprowadzonego przez nich (za sprawą przedksiążkowego materiału dziennikarskiego) tylnym wejściem do sprawy Ziętary rzekomego ważnego świadka. Chodzi o Zdzisława K., dobrego kolegę założyciela Elektromisu. W 1991 roku, K. jako szef spółki Strefa Wolnocłowa zrobił na rzecz Elektromisu duży przekręt z papierosami, który był w tamtych czasach szeroko przedstawiany przez media, w tym niżej podpisanego. Przed odpowiedzialnością karną Zdzisława K. uratowała wtedy stwierdzona w wyniku ponawianych badań lekarskich bezterminowo orzeczona niepoczytalność. Z uwagi na to nie zaryzykowano powoływać go na świadka w śledztwie w sprawie Ziętary. Podczas procesu zgłosił się jednak sam do autorów książki twierdząc, że Ziętara chciał opisać „jego” papierosowy przekręt i dlatego go zabito. Taka wersja podważa istotę materiału dowodowego, jest bowiem niezwykle korzystna dla oskarżonego o podżeganie do zabójstwa dziennikarza eks-senatora Aleksandra G., bo ten nie ma nic wspólnego ze sprawą papierosów. W książce o tak ważnym aspekcie nie ma ani słowa. Za to autorzy próbują wykazać, że afera z papierosami była kluczowa dla zabójstwa dziennikarza. Stawiają ją jako odpowiedź na pytanie zawarte w podtytule książki („Dlaczego Jarosław Ziętara musiał zginąć?”). Napisali cyt. „Ostatecznie sprawę przekrętu z papierosami, którym interesowali się także inni dziennikarze, umorzono kilka miesięcy po zniknięciu Ziętary. Piszemy o tym nieprzypadkowo, bo przed 1 września 1992 roku, przez zniknięciem Jarka, Elektromis żył w niepewności. Bał się, że znowu coś się ukaże w prasie”. Wynika z tego, że porwanie i zabójstwo miałoby uchronić Elektromis przed opublikowaniem artykułu o papierosach. Pomijając już całkowitą nieracjonalność tego, że rzekomo miano obawiać się kolejnego artykułu o znanej już wtedy powszechnie aferze, to wersja ta z oczywistych powodów jest bezpodstawna. Dlaczego? Bo w czasie, gdy w czerwcu 1992 roku zaczęto planować zabójstwo i w czasie, gdy porwano Jarosława Ziętara śledztwo w sprawie przekrętu papierosowego było umorzone. I to od wiosny 1992 roku. Dodam, że śledztwo zostało jeszcze raz wszczęte, ale już po uprowadzeniu dziennikarza, w wyniku rewizji nadzwyczajnej po poselskiej interwencji.

 

Cała książkowa koncepcja motywu papierosowego zatem upada, chociaż nie zdaje sobie z tego sprawy większość czytelników niezorientowanych w przytoczonych przeze mnie okolicznościach. Zdumiewające, że autorzy tak istotnej kwestii nie zweryfikowali, chociaż twierdzą, że nad książką pracowali wiele miesięcy. Z drugiej strony nierzadko różne aspekty sprawy Ziętary prezentują tak, jakby były one ich dziennikarskimi ustaleniami, a tymczasem były przedmiotem ustaleń innych autorów.

 

Bezowocne polowanie

 

Opatrzona sensacyjnie brzmiącym tytułem książka w pierwszej części sugeruje polowanie na Elektromis, w tym jego założyciela i mózg, Mariusza Ś. Z czasem do narracji zaczyna jednak wkradać się chaos, a w drugiej połowie powtarzanie niektórych kwestii może znużyć czytelnika. Im bliżej końca publikacji tym polowanie zaczyna przypominać zabawę w ciuciubabkę, rozprasza się, traci tempo i kierunek. Ostatecznie autorzy nikogo nie łapią za „gardło”, a początkową siłę swojej argumentacji sami osłabiają. Akcentują wagę zeznań dwóch świadków wywodzących się z Elektromisu, Jerzego U. i Zdzisława K., ale przy tym zarzucają czytelnika informacjami podważającymi ich wiarygodność, mogącymi sugerować materialne motywacje obu mężczyzn i osobistą zawiść w stosunku do założyciela holdingu. Podobnie z rysowaniem sylwetki Mariusza Ś. Aspiracje do przedstawienia go jako bezwzględnego gangstera kończą się na zaprezentowaniu postaci może cynicznego, ale skutecznego biznesmena, człowieka sukcesu, który poradził sobie w życiu mimo trudnych przejść w dzieciństwie i młodości (cyt. „Mariusz Ś. od dawna musiał ryzykować i walczyć o swoje. Dom dziecka, więzienie…”). Gdyby spojrzeć na to z punktu widzenia public relations potencjalny czarny charakter książki powinien być bardzo zadowolony z książkowego wizerunku.

 

W moim odbiorze treść publikacji nie zaszkodzi ani założycielowi Elektromisu, ani jego współpracownikom. Generalnie nie zawiera żadnych dowodów przestępstw, nie daje podstaw do śledztwa w umorzonym wątku innych sprawców zabójstwa dziennikarza i postawienia komukolwiek zarzutów. A czy pomoże w trwających procesach? Śmiem wątpić, bo raczej osłabia pozycję świadka Jerzego U. niż ją wzmacnia. Do tego niepoczytalność Zdzisława K. może stać się dla obrony wytrychem służącym do podważenia wyroku skazującego, jeśli taki zapadnie (proces Aleksandra G. toczy się już ponad pięć lat).

 

Na marginesie wspomnę o czymś, co irytowało mnie podczas całej lektury. Autorzy pisząc o ofierze zbrodni próbują się fraternizować używając nagminnie zdrobniałej formy „Jarek”. Brzmi to niewiarygodnie dla tych, którzy wiedzą, że obaj dziennikarze nie angażowali się w starania o doprowadzenie do rzetelnego śledztwa ani też nie przyłożyli ręki do jakiekolwiek formy upamiętnienia zamordowanego. Brzmieć może sztucznie również dla pozostałych czytelników, bo z kart książki wynika raczej chłodne podejście autorów do ofiary. Tak pisze się o obcym, a nie o kimś, kogo traktuje się jako swojego utraconego, bestialsko zamordowanego kolegę…

 

Za podsumowanie niech posłużą słowa ojca Jarka, ś.p. Edmunda Ziętary. W 1994 roku w liście przedstawiającym różne kategorie dziennikarzy podejmujących sprawę jego syna napisał o jednej z nich tak: „Spotykałem też dziennikarzy kierujących się sensacyjnością tematu. I oni też, niezależnie od swoich intencji, czynili dobrze dla sprawy”. To „dobrze” dotyczyło nagłaśniania sprawy. Jest to główną zaletą recenzowanej publikacji – popularyzowanie wiedzy o jedynym w Polsce zabitym na zlecenie dziennikarzu. Pozostaje liczyć na to, że czytelnicy zainteresowani sprawą Ziętary nie będą bezkrytyczni i sięgną także do innych źródeł.

 

PS. Tej recenzji miało nie być. Nie otrzymałem egzemplarza do zrecenzowania, chociaż jeszcze długo przed premierą – słysząc w środowisku, że książka oferowana jest dziennikarzom – prosiłem o udostępnienie mi publikacji zarówno jednego z autorów jak i same wydawnictwo. Zapoznałem się z jej treścią przed premierą dopiero dzięki grzecznościowemu udostępnieniu mi książki przez jedną z osób, która ją otrzymała. Po lekturze byłem tak zbulwersowany, że nie zamierzałem pisać recenzji. Zmieniłem zdanie pod wpływem przyjaciół sprawy Ziętary, którzy przekonali mnie do zrecenzowania publikacji z uwagi na kompleksową wiedzę o zabójstwie dziennikarza i realiach tamtych czasów.

 

Krzysztof M. Kaźmierczak