Jarosław Ziętara Fot. archiwum

KRZYSZTOF M. KAŹMIERCZAK: Sąd nad Ziętarą

Uniewinnienie byłych ochroniarzy Elektromisu oskarżonych o porwania Jarosława Ziętary było spodziewane, ale w dniu ogłoszenia wyroku na sali sądowej padły słowa, które nie powinny być tam wypowiedziane. Sąd zajął się nie tylko kwestią oceny odpowiedzialności oskarżonych, ale też dokonał osądu… ofiary.

Spodziewałem się uniewinnienia oskarżonych, bo w jakimś sensie sąd miał związane ręce wcześniejszym nieprawomocnym wyrokiem uniewinniającym Aleksandra G. oskarżonego o podżeganie do zabójstwa Jarosława Ziętary (wyrokiem, do którego doszło w skandalicznych okolicznościach w dniu napaści Rosji na Ukrainę). Jeśli przed tym samym wydziałem sądu uznano uprzednio, że nie doszło do podżegania do porwania, to oczywistym jest, że nie można było teraz skazać kogoś za zrealizowanie tego porwania. Taka jest logika prawna i procesowa. Pominę tu budzącą duże wątpliwości argumentację sądu w odniesieniu do materiału dowodowego przeciwko zasiadającym w ławie oskarżonym. Na to przyjdzie czas, gdy powstanie pisemne uzasadnienie wyroku i zapewne zostanie złożona apelacja podważająca zasadność tego wyroku. Trudno jednak przejść do porządku dziennego nad nieformalnym werdyktem sądu, który dotyczył ofiary zbrodni. W ustnym uzasadnieniu sąd stwierdził, że dziennikarski dorobek Jarosława Ziętary „był wręcz ubogi”, że publikował głównie artykuły niskiej rangi.

Tak, Jarosław Ziętara był młodym dziennikarzem, ale miał nadspodziewanie duże jak na jego wiek doświadczenie zawodowe, a w dorobku liczne poważne artykuły, w tym wiele dotyczących przestępstw i nieprawidłowości czasów transformacji ustrojowej. Pracował jako dziennikarz od początku studiów i jego kompetencje oceniano na tyle dobrze, że jeszcze jako student uzyskał etat w prestiżowym wtedy tygodniku „Wprost”, o pracy w którym marzyło wówczas wielu młodych dziennikarzy. Potem bez trudu zatrudniono go w silnym regionalnym dzienniku – „Gazecie Poznańskiej”, do pracy, w której było także wielu chętnych (sam ubiegałem się w niej o etat znacznie dłużej niż Jarek). Gdyby zebrać wszystkie artykuły Ziętary, które opublikował, by unaocznić sądowi jego dorobek, to trzeba byłoby dodać do akt procesu kolejny obszerny tom.

Sąd w uzasadnieniu uniewinnienia oskarżonych o porwanie nie ograniczył się do obniżania rangi tego co napisał Jarosław Ziętara, ale też wytknął mu, że w tygodniku „Wprost” opublikowano sprostowanie do jednego z jego artykułów. Gdyby sprostowania były miarą oceny kompetencji dziennikarskich, to trzeba byłoby zakwestionować kompetencje chyba większości dziennikarzy, w tym również wielu utytułowanych za swoje dokonania zawodowe. Argument wydrukowania sprostowania zdumiewa, tym bardziej że – w myśl prawa i orzecznictwa – jego opublikowanie samo w sobie nie rozstrzyga wcale, iż dany artykuł jest nierzetelny. A w tym konkretnym przypadku niewątpliwie Jarosław Ziętara nie dopuścił się żadnych dziennikarskich uchybień (chodzi o artykuł „Wspólnik in blanco” odsłaniający kulisy powiązań popeerelowskich i patologię działania organów ścigania; okoliczności te zostały wyjaśnione m.in. w książce „Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa”).

Kwestionując kompetencje Jarosława Ziętary sąd stwierdził też, że napisał pochwalny artykuł o Art. B. To również jest nieprawdą. Jego tekst miał charakter informacyjny, przedstawiał szczegółowo specyficzny sposób podejścia do biznesu właścicieli tego przedsiębiorstwa, które niedługo później stało się celem zainteresowania organów ścigania.

Co jednak najważniejsze, nawet gdyby Jarosław Ziętara nie opublikował nigdy żadnego dużej rangi artykułu (a tymczasem było ich sporo), nawet gdyby pisał wyłącznie o muzyce czy sporcie, a nie o aferach i polityce, a nawet gdyby jeszcze nic w życiu nie opublikował, to nie widzę jakichkolwiek podstaw do tego, żeby dokonywać oceny dorobku dziennikarskiego ofiary zbrodni. Jarka zamordowano nie za to co opublikował, tylko za przygotowywaną przez niego publikację, za dążenie do ujawnienia wyników jego ustaleń dziennikarskich. Nie ma wątpliwości, są na to potwierdzenia, że od jesieni 1991 roku Jarosław Ziętara zajmował się sprawą przekrętów gospodarczych na ogromną skalę, w które zamieszane były firmy znanych i majętnych wielkopolskich biznesmenów.

To, że ustalenia Ziętary nie zostały opublikowane dowodzi tylko jednego – skuteczności zleceniodawców i realizatorów zbrodni. Była ona tak zaplanowana i przeprowadzona, aby wraz ze śmiercią poznańskiego dziennikarza uzyskać gwarancję tego, że brudy, które wytropił nie zostaną ujawnione. Dlatego przez kilka dni torturowano go wymuszając od niego informacje o jego ustaleniach i przejmując zgromadzoną przez niego dokumentację.

Na koniec – to co zrobił sąd tym bardziej zdumiewa, że nie musiał on wcale zajmować się Jarosławem Ziętarą jako dziennikarzem, nie musiał wypowiadać się na temat jego dorobku. Przedmiotem procesu był przecież nie on, lecz czyn przypisywane przez prokuraturę oskarżonym. Tymczasem w Poznaniu odbył się sąd nad Jarosławem Ziętarą. Byłych ochroniarzy Elektromisu uniewinniono. Dziennikarza oceniono, zdeprecjonowano. Nie zgadzam się na to. Składam niniejszym apelację od „wyroku” na Jarka Ziętarę…

Zabawa w ciuciubabkę – recenzja KRZYSZTOFA M. KAŹMIERCZAKA książki o życiu i zabójstwie Ziętary

Publikacja „Dziennikarz, który wiedział za dużo. Dlaczego Jarosław Ziętara musiał zginąć?” Łukasza Cieśli i Jakuba Stachowiaka zapowiada się na polowanie na Elektromis i jego założyciela, ale im bliżej końca książki tym polowanie zaczyna coraz bardziej przypominać zabawę w ciuciubabkę.

 

Zaznaczam na wstępie, że w recenzji pominąłem zawartość stron 460-467, w których przedstawiono nieprawdziwe, pomawiające mnie treści, do których odrębnie odniosłem się w oświadczeniu publikowanym także na stronach portalu SDP (TUTAJ).

 

Powrót do przeszłości

 

Największą zaletą książki Łukasza Cieśli („Onet”) i Jakuba Stachowiaka („TVN”) jest przybliżenie czytelnikom dziś już niemal archaicznych realiów środowiska biznesowego w Poznaniu w okresie transformacji ustrojowej Polski. Chodzi o tak zwaną „szarą strefę”, o której mowa jest w dwóch procesach toczących się w sprawie porwania w 1992 roku i zabójstwa Jarosława Ziętary, młodego dziennikarza „Gazety Poznańskiej”.

 

Powstające błyskawicznie fortuny, których ojcami chrzestnymi byli nierzadko ludzie z peerelowskich służb, milicji czy partyjnej nomenklatury. Praktyki maksymalizowania zysków kosztem łamania prawa i okradania państwa z wymaganych przepisami podatków i ceł. Wiele szczegółów, które mogą zaciekawić zainteresowanych historią z przełomu lat 80. I 90. Opisywanie patologicznych realiów transformacji nie obyło się jednak bez kolportowania mitów antylustracyjnych środowisk o zakładaniu teczek, komu popadnie bez jego wiedzy i bezśladowym ich niszczeniu oraz tworzonych przez dawnych pracowników aparatu bezpieczeństwa PRL legend o honorze i moralnych zasadach przyświecających funkcjonariuszom bezpieki.

 

Najwięcej miejsca poświęcono Elektromisowi i jego założycielowi, Mariuszowi Ś. To w siedzibie tego już nieistniejącego już holdingu miało dojść do zaplanowania zabójstwa Jarosława Ziętary. To w tej firmie dziennikarz miał być przetrzymywany i torturowany, a w zbrodni mieli brać udział pracownicy ochrony Elektromisu.

 

Autorzy szeroko przypominają okoliczności przedstawione pierwotnie w słynnym artykule „Państwo Elektromis” opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” 1,5 roku po zabójstwie Jarosława Ziętary. O ile jednak ten klasyczny dziś tekst śledczy z 1994 roku miał mocno wymowę i otwierał Polakom oczy na bezkarność ludzi holdingu, to CieślaStachowiak zaczynają brnąć w poboczne, rozmywające sprawę wątki. Najciekawiej wypadają współautorzy przywołanego artykułu, Maciej Gorzeliński i Piotr Najsztub, którzy sporo i intersująco mówią o kulisach swoje pracy dziennikarskiej o Elektromisie i patologiach w poznańskiej policji.

 

Docenić należy podjęcie w książce wątku służb specjalnych, chociaż w większości w sposób wtórny, a przy tym zasadniczo pominięto negatywny wpływ specsłużb RP na pierwsze śledztwo w sprawie porwania dziennikarza. Niewątpliwym walorem książki są wypowiedzi byłych funkcjonariuszy UOP, chociaż – co oczywiście nie jest winą autorów – mało przekonywujące jest wiele z tego, co mówią. Przede wszystkim trudno uwierzyć w to, że większość z nich nic nie wie o udziale służb w sprawie Ziętary.

 

Dobrą strona książki jest też, że czyta się ją szybko – ma zmniejszony format (mniejszy niż standardowy książkowy A5) i duże liternictwo więc lektura zajmuje niewiele czasu. Teraz o słabych stronach publikacji „Dziennikarz, który wiedział za dużo”, których niestety jest więcej niż spodziewałem się sięgając po książkę. Poruszę tylko najważniejsze z nich. Najpierw o kwestiach, które dotyczą po równi faktów jak i dobrego smaku.

 

Od spisku do przemilczenia

 

W książce forsowana jest spiskowa teoria, że aktywny udział w dziennikarskiej grupie śledczej członków redakcji kapitałowo powiązanego z Elektromisem tygodnika „Poznaniak” był formą zamaskowania związków holdingu z zabójstwem Jarosława Ziętary. Stwierdzeniami na granicy pomówień autorzy sugerują jakoby reporterzy tygodnika mogli mieć negatywny wpływ na podejmowane próby wyjaśniania sprawy. Mocno akcentowane zdziwienie tym, dlaczego w okresie działania grupy dziennikarskiej nie skupiono się na wątku Elektromisu brzmi absurdalnie i dowodzi nieznajomości elementarnych faktów. Dziennikarska grupa śledcza działała zaledwie kilka miesięcy, w pierwszym okresie po porwaniu. W tamtym czasie nie było jakichkolwiek potwierdzeń, że Jarek zajmował się holdingiem. Jego zapiski o Elektromisie i związanych z nim biznesmenach zostały odkryte przez niżej podpisanego dopiero 18 lat później, w 2010 roku. W czasie, gdy grupa istniała były one w posiadaniu poznańskiej policji, która je ukrywała i bagatelizowała oraz nieświadomej ich wagi rodziny dziennikarza. W 1992 roku Elektromis, podobnie jak nazwy innych firm i nazwiska biznesmenów pojawiały się w rozmowach członków grupy głównie na zasadzie spekulacji. Tymczasem autorzy książki rzucają cień na dziennikarzy, którzy przed laty z wielkim zaangażowaniem starali się pomóc wyjaśnić los Jarka.

 

Ze środowiska dziennikarzy „Poznaniaka” szczególnie w książce negatywnie został przedstawiony Piotr Grochmalski, były naczelny tego tygodnika, renomowany dziennikarz (m.in. reporter wojenny), obecnie wykładowca uniwersytecki. Należy on do grona osób bardzo oddanych sprawie Ziętary. Nie tylko osobiście włączył się w starania o doprowadzenie do rzetelnego śledztwa, ale też, swojego czasu, zapewnił reporterom tygodnika przestrzeń wolności do zajmowania się uprowadzeniem dziennikarza. Mając pełną świadomość, że zaangażowanie się w nią wiązało się i nadal wiąże z niebezpieczeństwem autorzy drwią, że Piotrowi Grochmalskiemu brakuje odwagi podczas zeznawania. Nie dosyć tego, posuwają się nawet do przytyków dotyczących jego religijnych czy politycznych poglądów – chociaż nie ma to jakiegokolwiek związku ze sprawą Ziętary.

 

Dopatrując się na siłę czegoś złego u szczerze zaangażowanych dziennikarzy zbagatelizowano w książce faktycznie negatywną rolę innych przedstawicieli mediów. W sposób pobłażliwy, wręcz usprawiedliwiający przedstawiono pracownika „Gazety Poznańskiej”, który wpuścił do redakcji ludzi z Elektromisu podających się za policjantów. Zabrali oni z biurka Jarka jego dokumentację, która mogła być ważnym dowodem (ponadto ten sam redaktor był też zamieszany w zniknięcie innych materiałów zamordowanego). Zarazem pominięto niszczycielski wpływ na sprawę trójki dziennikarzy „Gazety Wyborczej”. Poruszając kwestie wycofywania się z zeznań ważnych świadków nie podano, że nastąpiło to na przełomie lat 2014/2015 po ujawnieniu przez „Wyborczą” istotnych, wrażliwych informacji z śledztwa. Tego pokłosiem był potężny kryzys postępowania prokuratorskiego, który spowodował, że zwolniono podejrzanych z aresztu, nie doszło do postawienia zarzutów kolejnym osobom, a nawet początkowo umorzono wątek ochoniarzy z Elektromisu (na szczęście nieprawomocnie). Pominięcie tak istotnej sprawy zaskakuje tym bardziej, że autorzy wyrażają w publikacji zdziwienie, że na ławie oskarżonych w sprawie Ziętary zasiadają tylko trzy osoby, podczas gdy krąg podejrzewanych o związek ze zbrodnią jest znacznie szerszy.

 

Niesmak i zdumienie

 

Do niesmacznych, wręcz niestosownych aspektów publikacji należy także prezentowanie w niej kwestii dotyczących dziewczyny zamordowanego dziennikarza, Beaty – chodzi o jej relacje z Jarkiem. Po 29 latach od zabójstwa doskonale wiadomo, że ta osobista sfera nie odgrywała żadnej roli, nie miała jakiegokolwiek związku za zbrodnią. Do tego Beata jako świadek brała w sprawie czynny udział i ponosiła tego emocjonalne koszty.

 

Szczególny mój niesmak wzbudziła natomiast insynuacja o świadomej pracy Jarka dla służb specjalnych, podczas gdy wiadomo, że nie dał się zwerbować. Pada w książce wprost stwierdzenie, że dziennikarza potajemnie szkolono z zasad pracy operacyjnej. Tyle, że tak dużej rangi oskarżenie ofiary zbrodni jest niczym nieudokumentowane. Opiera się wyłącznie na krótkiej, anonimowej (takich w książce jest wiele, zwykle wtedy, gdy dotyczy to oskarżeń personalnych) wypowiedzi rzekomego byłego funkcjonariusza UOP.

 

Podczas lektury zdumiało mnie, jak wiele miejsca w książce oddano trzem byłym wysokim oficerom poznańskiej policji, których podwładni dopuszczali się rażących zaniedbań i błędów w wyjaśnianiu losu Jarosława Ziętary. Zdumiewa biorąc pod uwagę, że b. komendant Kazimierz Knoff, jego zastępca Krzysztof Krzyżański i b. naczelnik wydziału kryminalnego Maciej Szuba podczas swojej służby nic pozytywnego do sprawy nie wnieśli, a skupiają się na wywodach a tym, że poznańska policja robiła wszystko prawidłowo. Do tego dowodzą, zgodnie z linią obrony oskarżonych o zbrodnię, że być może dziennikarz… żyje. Nota bene zastanawia, dlaczego autorzy nie zwrócili uwagi, że np. kwestionujący obecnie to, że dziennikarz nie żyje Maciej Szuba wcześniej, kilkanaście lat temu wypowiadał się w mediach (np., w tygodniku „Angora”) dokładnie odwrotnie. Dowodził, że było to „starannie, bardzo profesjonalnie zaplanowane” przestępstwo. Takiego przyciśnięcia do muru zabrakło nie tylko w tym przypadku, za to autorzy piszą, że rozmowa z Szubą była jedną z najciekawszych podczas pisania książki. Czy jednak cokolwiek wniosła do sprawy?

 

Pozostając jeszcze przy byłych funkcjonariuszach nie można nie zauważyć błędów faktograficznych, których nie brakuje w publikacji. Krzysztof Krzyżański prezentowany jest jako szef specjalnej grupy policyjnej, która miała wyjaśnić sprawę Ziętary, a tymczasem kierował nią Roman Wechta. Do tego Maciej Szuba błędnie przedstawiany jest jako członek grupy (nie mógł nim być choćby dlatego, że kierujący nią Wechta był… jego podwładnym, zastępcą). Ale są też błędy znacznie większe. Choćby to, że przedmiotem pierwszego poznańskiego śledztwa było wg. książki… zaginięcie (cyt. „kwalifikacja: zaginięcie”), a tymczasem było nim uprowadzenie. W sprawie zaginięcia postępowanie prokuratorskie nie mogłoby być prowadzone, bo zaginięcie nie jest przestępstwem.

 

Papierosowy niewypał

 

Najpoważniejszy błąd dotyczy jednak istotnej tezy autorów książki i wprowadzonego przez nich (za sprawą przedksiążkowego materiału dziennikarskiego) tylnym wejściem do sprawy Ziętary rzekomego ważnego świadka. Chodzi o Zdzisława K., dobrego kolegę założyciela Elektromisu. W 1991 roku, K. jako szef spółki Strefa Wolnocłowa zrobił na rzecz Elektromisu duży przekręt z papierosami, który był w tamtych czasach szeroko przedstawiany przez media, w tym niżej podpisanego. Przed odpowiedzialnością karną Zdzisława K. uratowała wtedy stwierdzona w wyniku ponawianych badań lekarskich bezterminowo orzeczona niepoczytalność. Z uwagi na to nie zaryzykowano powoływać go na świadka w śledztwie w sprawie Ziętary. Podczas procesu zgłosił się jednak sam do autorów książki twierdząc, że Ziętara chciał opisać „jego” papierosowy przekręt i dlatego go zabito. Taka wersja podważa istotę materiału dowodowego, jest bowiem niezwykle korzystna dla oskarżonego o podżeganie do zabójstwa dziennikarza eks-senatora Aleksandra G., bo ten nie ma nic wspólnego ze sprawą papierosów. W książce o tak ważnym aspekcie nie ma ani słowa. Za to autorzy próbują wykazać, że afera z papierosami była kluczowa dla zabójstwa dziennikarza. Stawiają ją jako odpowiedź na pytanie zawarte w podtytule książki („Dlaczego Jarosław Ziętara musiał zginąć?”). Napisali cyt. „Ostatecznie sprawę przekrętu z papierosami, którym interesowali się także inni dziennikarze, umorzono kilka miesięcy po zniknięciu Ziętary. Piszemy o tym nieprzypadkowo, bo przed 1 września 1992 roku, przez zniknięciem Jarka, Elektromis żył w niepewności. Bał się, że znowu coś się ukaże w prasie”. Wynika z tego, że porwanie i zabójstwo miałoby uchronić Elektromis przed opublikowaniem artykułu o papierosach. Pomijając już całkowitą nieracjonalność tego, że rzekomo miano obawiać się kolejnego artykułu o znanej już wtedy powszechnie aferze, to wersja ta z oczywistych powodów jest bezpodstawna. Dlaczego? Bo w czasie, gdy w czerwcu 1992 roku zaczęto planować zabójstwo i w czasie, gdy porwano Jarosława Ziętara śledztwo w sprawie przekrętu papierosowego było umorzone. I to od wiosny 1992 roku. Dodam, że śledztwo zostało jeszcze raz wszczęte, ale już po uprowadzeniu dziennikarza, w wyniku rewizji nadzwyczajnej po poselskiej interwencji.

 

Cała książkowa koncepcja motywu papierosowego zatem upada, chociaż nie zdaje sobie z tego sprawy większość czytelników niezorientowanych w przytoczonych przeze mnie okolicznościach. Zdumiewające, że autorzy tak istotnej kwestii nie zweryfikowali, chociaż twierdzą, że nad książką pracowali wiele miesięcy. Z drugiej strony nierzadko różne aspekty sprawy Ziętary prezentują tak, jakby były one ich dziennikarskimi ustaleniami, a tymczasem były przedmiotem ustaleń innych autorów.

 

Bezowocne polowanie

 

Opatrzona sensacyjnie brzmiącym tytułem książka w pierwszej części sugeruje polowanie na Elektromis, w tym jego założyciela i mózg, Mariusza Ś. Z czasem do narracji zaczyna jednak wkradać się chaos, a w drugiej połowie powtarzanie niektórych kwestii może znużyć czytelnika. Im bliżej końca publikacji tym polowanie zaczyna przypominać zabawę w ciuciubabkę, rozprasza się, traci tempo i kierunek. Ostatecznie autorzy nikogo nie łapią za „gardło”, a początkową siłę swojej argumentacji sami osłabiają. Akcentują wagę zeznań dwóch świadków wywodzących się z Elektromisu, Jerzego U. i Zdzisława K., ale przy tym zarzucają czytelnika informacjami podważającymi ich wiarygodność, mogącymi sugerować materialne motywacje obu mężczyzn i osobistą zawiść w stosunku do założyciela holdingu. Podobnie z rysowaniem sylwetki Mariusza Ś. Aspiracje do przedstawienia go jako bezwzględnego gangstera kończą się na zaprezentowaniu postaci może cynicznego, ale skutecznego biznesmena, człowieka sukcesu, który poradził sobie w życiu mimo trudnych przejść w dzieciństwie i młodości (cyt. „Mariusz Ś. od dawna musiał ryzykować i walczyć o swoje. Dom dziecka, więzienie…”). Gdyby spojrzeć na to z punktu widzenia public relations potencjalny czarny charakter książki powinien być bardzo zadowolony z książkowego wizerunku.

 

W moim odbiorze treść publikacji nie zaszkodzi ani założycielowi Elektromisu, ani jego współpracownikom. Generalnie nie zawiera żadnych dowodów przestępstw, nie daje podstaw do śledztwa w umorzonym wątku innych sprawców zabójstwa dziennikarza i postawienia komukolwiek zarzutów. A czy pomoże w trwających procesach? Śmiem wątpić, bo raczej osłabia pozycję świadka Jerzego U. niż ją wzmacnia. Do tego niepoczytalność Zdzisława K. może stać się dla obrony wytrychem służącym do podważenia wyroku skazującego, jeśli taki zapadnie (proces Aleksandra G. toczy się już ponad pięć lat).

 

Na marginesie wspomnę o czymś, co irytowało mnie podczas całej lektury. Autorzy pisząc o ofierze zbrodni próbują się fraternizować używając nagminnie zdrobniałej formy „Jarek”. Brzmi to niewiarygodnie dla tych, którzy wiedzą, że obaj dziennikarze nie angażowali się w starania o doprowadzenie do rzetelnego śledztwa ani też nie przyłożyli ręki do jakiekolwiek formy upamiętnienia zamordowanego. Brzmieć może sztucznie również dla pozostałych czytelników, bo z kart książki wynika raczej chłodne podejście autorów do ofiary. Tak pisze się o obcym, a nie o kimś, kogo traktuje się jako swojego utraconego, bestialsko zamordowanego kolegę…

 

Za podsumowanie niech posłużą słowa ojca Jarka, ś.p. Edmunda Ziętary. W 1994 roku w liście przedstawiającym różne kategorie dziennikarzy podejmujących sprawę jego syna napisał o jednej z nich tak: „Spotykałem też dziennikarzy kierujących się sensacyjnością tematu. I oni też, niezależnie od swoich intencji, czynili dobrze dla sprawy”. To „dobrze” dotyczyło nagłaśniania sprawy. Jest to główną zaletą recenzowanej publikacji – popularyzowanie wiedzy o jedynym w Polsce zabitym na zlecenie dziennikarzu. Pozostaje liczyć na to, że czytelnicy zainteresowani sprawą Ziętary nie będą bezkrytyczni i sięgną także do innych źródeł.

 

PS. Tej recenzji miało nie być. Nie otrzymałem egzemplarza do zrecenzowania, chociaż jeszcze długo przed premierą – słysząc w środowisku, że książka oferowana jest dziennikarzom – prosiłem o udostępnienie mi publikacji zarówno jednego z autorów jak i same wydawnictwo. Zapoznałem się z jej treścią przed premierą dopiero dzięki grzecznościowemu udostępnieniu mi książki przez jedną z osób, która ją otrzymała. Po lekturze byłem tak zbulwersowany, że nie zamierzałem pisać recenzji. Zmieniłem zdanie pod wpływem przyjaciół sprawy Ziętary, którzy przekonali mnie do zrecenzowania publikacji z uwagi na kompleksową wiedzę o zabójstwie dziennikarza i realiach tamtych czasów.

 

Krzysztof M. Kaźmierczak

 

10593 dni później – KRZYSZTOF M. KAŹMIERCZAK o Jarosławie Ziętarze

1 września 2021 roku mija już 29 lat od porwania Jarosława Ziętary, poznańskiego dziennikarza, którego zamordowano, żeby uniemożliwić mu ujawnienie prawdy o ciemnych interesach biznesmenów należących wtedy do grona najbogatszych Polaków. Poproszono mnie, bym w rocznicę napisał o moich relacjach z ofiarą tej niebywałej, do dziś nieosądzonej zbrodni.

 

Byliśmy z Jarkiem niemal rówieśnikami. Nasze drogi krzyżowały się. Po latach koledzy mówili, żeby jeszcze u schyłku PRL widywali nas w tych samych miejscach – na uniwersyteckim nielegalnym wiecu Niezależnego Zrzeszenia Studentów czy na happeningu w obronie kultury niezależnej, który współorganizowałem. Nie poznaliśmy się jednak osobiście ani wtedy, ani w kolejnych latach, gdy wraz ze zmianą ustroju wkroczyliśmy zawodowo w dziennikarstwo.

 

Była trójka takich dziennikarzy: Ziętara, Rusek* i Kaźmierczak. Na konferencjach prasowych to byli dociekliwi młodzi ludzie” – przypominając tamte czasy powiedział przed sądem były poseł Robert Tromski, jeden ze świadków w procesie Aleksandra G. oskarżonego o podżeganie do zabójstwa Jarosława Ziętary.

 

Faktycznie poznaliśmy się dopiero na początku 1992 roku, gdy Jarek trafił do „Gazety Poznańskiej”, w której pracowałem od poprzedniego roku. Ale i wtedy, przez długi czas nie mieliśmy żadnych kontaktów, poza grzecznościowymi, gdy mijaliśmy się na korytarzach. Byliśmy w różnych działach. Zetknęły nas dopiero perturbacje związane z remontem redakcji. Jakimś trafem losu skierowano nas obu czasowo do pracy razem w zastępczym pomieszczeniu, w biurze ogłoszeń. Potem kilkakrotnie wyjeżdżaliśmy na reporterskie wypady w różne zakątki Wielkopolski. Razem jechaliśmy, ale pracowaliśmy osobno, takie były realia, służbowy redakcyjny samochód dowoził nas tylko w wybrane miejsca.

 

Czasu spędzanego biurko w biurko czy wspólnie w podróżach nie było wiele. Zwróciłem jednak uwagę na zawodowe nawyki Jarka – używał dyktafonu znacznie częściej niż ja; był też bardziej uporządkowany, materiały starannie segregował w teczkach. Z czasem sam przejąłem, zacząłem stosować takie zasady pracy.

 

Rozmawialiśmy na ogół o muzyce i górach – pasji, którą wspólnie dzieliliśmy. Dyskutowaliśmy oczywiście też o sytuacji w Polsce. 1992 rok był burzliwy po względem politycznym. Zapamiętałem, że przeżywał rozczarowanie Unią Demokratyczną. Na ogół nie poruszaliśmy jednak osobistych tematów, nasze koleżeńskie relacje nie przeszły na przyjacielskie. Może zabrakło na to czasu…

 

Po raz ostatni widziałem Jarka Ziętarę 10593 dni temu. Na redakcyjnych schodach. Zwróciłem uwagę, że źle wygląda, był blady. Powiedział, że boli go żołądek, wspomniał, że planuje wybrać się do lekarza.

 

Pożegnaliśmy się. Ja wyszedłem z siedziby „Gazety Poznańskiej”, on do niej wrócił, żeby napisać swój ostatni w życiu artykuł. Ukazał się nazajutrz, 1 września 1992 roku. W dniu, w którym mieliśmy wspólnie wyruszyć na kolejny reporterski wyjazd, ale nasz przydział na służbowy samochód został w niejasnych okolicznościach anulowany…

 

Krzysztof M. Kaźmierczak

 

*Stanisław Rusek, wtedy dziennikarz tygodnika „Poznaniak”. Nie znał Jarka, a ja poznałem go dopiero po porwaniu. Przez kilka miesięcy wspólnie zajmowaliśmy się sprawą Ziętary w ramach dziennikarskiej grupy śledczej.

Manowce tajemnicy – KRZYSZTOF M. KAŹMIERCZAK o zabójstwie dziennikarza Marka Pomykały

Dzięki zaangażowaniu dziennikarzy udało się doprowadzić do podjęcia po wielu latach śledztwa w sprawie podwójnego zabójstwa, którego jedną z ofiar był dziennikarz Marek Pomykała (sprawę tę krótko przypominam poniżej). Śledztwo trwa od kilku miesięcy. Okazuje się jednak, że podejrzewany o zbrodnie były wysoki funkcjonariusz policji Tadeusz P. wie o działaniach prokuratury, a to grozi fiaskiem postępowania. Dowiódł tego ryzyka reportaż Magazynu Reporterów TVP3 Telekurier sprzed kilku dni. Porusza on m.in. kwestię wniosku prokuratury do sądu o zwolnienie z tajemnicy dziennikarskiej dwóch regionalnych dziennikarzy, którzy mają wiedzę o zbrodniach – Jana JoniakaHenryka Nicponia.

 

Joniak  w rozmowie z reporterką Telekuriera powiedział, że od Nicponia wie, że Tadeusz P. przyznał mu się do jednego z zabójstw i wskazał gdzie go dokonał. Natomiast Henryk Nicpoń zapowiedział, że gdyby został zwolniony przez sąd z tajemnicy dziennikarskiej, to odmówi zeznań na temat tego, co powiedział mu Tadeusz P. Odmówi nawet wówczas, gdyby miał ponieść karę za odmowę.

 

Jako dziennikarz, który parokrotnie w postępowaniach sądowych doświadczył nacisku w sprawie tajemnicy dziennikarskiej, mógłbym pochwalić deklarację odmowy, ale tylko i wyłącznie wówczas, gdyby mieściła się ona w granicach prawa. Tajemnica dziennikarska nie ma charakteru bezwzględnego, nie jest bezwarunkowa. W pełnym zakresie chroni personalia informatora, który zastrzegł swoją anonimowość. Nie obejmuje jednak wiedzy o najcięższych przestępstwach, a do takich należy zabójstwo. Dziennikarz, który wszedł w posiadanie informacji o zbrodniach, tak jak każdy obywatel, powinien przekazać ją organom ścigania. Tym bardziej nie wyobrażam sobie, żeby dziennikarz nie chciał przekazać informacji związanych z zabójstwem dziennikarza.

 

Na marginesie, mam w tej sprawie wątpliwości czy w ogóle można mówić o tajemnicy dziennikarskiej. Sprawa w istocie nie dotyczy przygotowania jakiegokolwiek materiału dziennikarskiego tylko współautorstwa książki. „Składam propozycję współtworzenia książki będącej moimi autentycznymi wspomnieniami o czynach przestępczych” – napisał Tadeusz P. do regionalnego wydawnictwa zajmującego się wydawaniem książek, map i pocztówek. Wydawnictwo natomiast powierzyło napisanie książki Henrykowi Nicponiowi (Jan Janiak nie przyjął tej propozycji). Jak wynika z pisma, P. ani jednym słowem nie wniósł o zastrzeżenie czegokolwiek z tego, co zamierzał do książki przekazać, nie zastrzegł nawet swoich danych. To relacja raczej typu zleceniodawca – realizator, a nie informator – dziennikarz. Rozumiem jednak, że prokuratura asekuracyjnie uznała, że lepiej powierzyć sprawę ocenie sądu (stąd wniosek o zwolnienie z tajemnicy), żeby nie narażać się na ewentualny zarzut uchybienia.

 

Moje zdumienie budzi nie tylko zaprezentowane w reportażu podejście autora powstającej książki do kwestii zabójstwa i tajemnicy, ale przede wszystkim fakt, że przekazał osobie podejrzewanej o zbrodnie pismo prowadzącej śledztwo Prokuratury Okręgowej w Krakowie. Dokument ten zawiera informacje o przebiegu postępowania, w tym personalia niektórych świadków i opis części wykonanych dotąd czynności prokuratorskich. „Ja mogę zrobić z tym wszystko, co mi się podoba. Mogę plakaty tego rozwiesić” – powiedział Nicpoń do kamery Telekuriera.

 

Mam na te temat odmienne zdanie. Nie można z dokumentami dotyczącymi trwającego śledztwa robić wszystkiego, co się chce. Nieważne czy jest się dziennikarzem, czy nie. Kodeks karny zakazuje rozpowszechniania wiadomości z postępowania prokuratorskiego przed ujawnieniem ich w postępowaniu sądowym (chyba, że wyrazi na to zgodę prokuratura). Oczywiście mógłbym zrozumieć i usprawiedliwić ujawnienie w publikacji informacji i dokumentów objętych tajemnicą śledztwa (sam to robiłem), ale wyłącznie wtedy, gdyby służyło to interesowi publicznemu np. w śledztwie doszło do nieprawidłowości. W tym wypadku nie widzę jednak żadnego interesu społecznego, a informacje te ujawniono nie w publikacji tylko bezpośrednio osobie, która w żadnym wypadku nie powinna ich poznać. Osobie, która otwarcie przyznała się do łamania prawa będąc funkcjonariuszem organów ścigania. Osobie wykazującej się przebiegłością i chełpiącej się, że trzyma świadków „na krótkiej smyczy”. Osobie, która – jak wynika jednoznacznie z udostępnionych jej dokumentów – jest podejrzewana o zabicie dwóch osób, w tym DZIENNIKARZA.

 

Podobna co do charakteru sytuacja nastąpiła przed sześcioma laty, podczas śledztwa w sprawie zabójstwa Jarosława Ziętary, również dziennikarza zamordowanego w związku z pracą zawodową. Wtedy „Gazeta Wyborcza” ujawniła informacje na temat trwających działań prokuratury i świadków. Nie było w tym żadnego interesu publicznego, a po publikacji nastąpił poważny kryzys w śledztwie.

 

Po tamtych doświadczeniach – znając okoliczności obu zbrodni na dziennikarzach – nie pojmuję, nie mogę zrozumieć tego, że jakikolwiek dziennikarz może tłumaczyć prawami dziennikarskimi tego rodzaju działania. Bez względu na to, jakie idee by mu przyświecały, takie postępowanie realnie zagraża przebiegowi śledztwa w sprawie zabójstwa Marka PomykałyKrzysztofa Pyki. Śledztwa, które jest ostatnią nadzieję rodzin ofiar, od wielu lat bezskutecznie czekających na sprawiedliwość. Mam wciąż nadzieję, że wszyscy mogący w tym pomóc zrobią to, co do nich należy. W tym dziennikarze – przede wszystkim.

 

Reportaż, którego dotyczy mój komentarz można zobaczyć TUTAJ.

 

Krzysztof  M. Kaźmierczak

 

O sprawie zabójstwa Marka Pomykały:

 

Pracujący w „Gazecie Bieszczadzkiej” Marek Pomykała zniknął w 1997 roku, gdy chciał opublikować artykuł o zbrodni z czasów PRL, zabójstwie milicjanta Krzysztofa Pyki. Miał ją popełnić Tadeusz P., wysoki funkcjonariusz milicji, który po zmianie ustroju pracował w policji.  Zniknięcie dziennikarza potraktowano jako samobójstwo, chociaż przeczyły temu liczne fakty. W postępowaniu organów ścigania doszło do licznych zaniedbań i nieprawidłowości.  Sprawę dwukrotnie umarzano, choć m.in. uzyskano informacje, że Tadeusz P. przyznał się dwóm kobietom, że zabił dziennikarza i milicjanta.

 

Po reportażach Karoliny CiesielskiejKatarzyny Handerek w Telekurierze o bulwersujących okolicznościach sprawy Prokuratura Krajowa zdecydowała o jej przeanalizowaniu. W wyniku tego, pod koniec 2021 roku podjęto umorzone śledztwo i przeniesiono je do prowadzenia z Rzeszowa do prokuratury w Krakowie.

Sprawa Marka Pomykały – KRZYSZTOF M. KAŹMIERCZAK o prawdopodobnym zabójstwie dziennikarza

Ten człowiek na czarno-białym zdjęciu poniżej to Marek Pomykała, zapamiętajmy go. To najprawdopodobniej drugi polski dziennikarz – tak jak Jarosław Ziętara -zamordowany w związku z wykonywanym zawodem.  Tyle, że w sprawie Pomykały aż przez 23 lata panowała cisza. Nie wyszła ona poza rejon rodzinnego Sanoka.

 

 

Marek Pomykała był dziennikarzem regionalnym na Podkarpaciu, pisywał też do prasy sportowej. Jego ostatnim miejscem pracy był niezależny dwutygodnik „Gazeta Bieszczadzka”  – publikował w nim, był też jego sekretarzem redakcji. Dziennikarz zniknął wieczorem 29 kwietnia 1997 roku. Według rodziny pojechał gdzieś swoim fiatem 126p. Auto znaleziono po dwóch dniach nad zalewem Solina. Zwłok nie odnaleziono do dzisiaj.

 

Rodzina zgłosiła zaginięcie. Chociaż w sprawie były od początku wątpliwości to policja trzymała się postawionej tezy, że Pomykała popełnił samobójstwo. Uzasadniano to tym, że dziennikarz miewał stany depresyjne i problemy z alkoholem. Nie brano pod uwagę możliwości, że mógł zostać zabity.  Tymczasem dziennikarz wieczorem w dniu zniknięcia zapowiadał w rozmowie z redaktorem gazety, że będzie nazajutrz w pracy i przyniesie artykuł o policji. Mówił też znajomym, że zajmuje się wypadkiem, który spowodował ktoś ważny.  W lekceważeniu tych okoliczności mógł niebagatelną rolę odegrać fakt, że w sprawę zamieszany był najprawdopodobniej wysoki funkcjonariusz miejscowej policji. Ta okoliczność wyszła na jaw wiele lat później.

 

Po dekadzie od zniknięcia dziennikarza formalnie uznano za zmarłego. Śledztwo w sprawie jego zabójstwa podjęto dopiero w 2014 roku. Prokuratura Okręgowa w Rzeszowie wszczęła je w oparciu o zeznania kobiety, które powiedziała, że znany jej emerytowany policjant przyznał się jej do dwóch zbrodni. Oba zabójstwa dotyczyły śmiertelnego wypadku po pijanemu, który ex funkcjonariusz miał spowodować jeszcze w PRL, w 1985 roku, gdy pracował na wysokim stanowisku w milicji. Miał wtedy zamordować milicjanta Krzysztofa P., który utrudniał tuszowanie wypadku. Po latach natomiast zabić miał Marka Pomykałę, gdy ten chciał ujawnić sprawę wypadku i śmierci milicjanta.

 

W trakcie postępowania podczas przeszukania u podejrzewanego o zbrodnie znaleziono szkic powieści, w której bohater powoduje śmiertelny wypadek po pijanemu, a potem zabija milicjanta. Mimo dowodów i mocnych poszlak sprawę umorzono nie wykonując wielu ważnych czynności np. przeszukania miejsca, w którym mogą być zwłoki zabitego. Prokuratura nie informowała mediów o prowadzeniu śledztwo w sprawie zabójstwa dziennikarza. Wszystkie te okoliczności nie były dotąd publicznie znane…

 

Przyznaję, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Marku Pomykale początkowo sam nie dowierzałem. Jak to, dziennikarz zniknął, miałby zostać zabity, ale nie nagłośniono tego? Tak jednak było. Starania podejmowali wyłącznie rodzice, ale w zderzeniu z bezduszną machiną policji i prokuratury byli bezsilni. Na tym, że sprawą ich syna nie zainteresowały się media zaważyła teza o samobójstwie dziennikarza, od początku forsowana przez organy ścigania. O tym, jak takie podejście może utrudnić wyjaśnienie zbrodni wiedziałem doskonale po sprawie Jarosława Ziętary. W obu wypadkach brak ciała i bezpośrednich świadków zbrodni pozwalał na szermowanie argumentem, że nie doszło do przestępstwa, tylko nieszczęśliwego zdarzenia o podłożu osobistym. To właśnie te podobieństwa przesądziły o tym, że zainteresowałem się sprawą dziennikarza z Sanoka. Niestety, informacja o nim dotarła do mnie w czasie, gdy wybuchła pandemia.  Nie wchodziło w grę żebym sam wyjechał w tej sprawie na Podkarpacie. Długo trwało staranie o zainteresowanie nią kogoś w regionie, ostatecznie historią Marka Pomykały zajęła się dziennikarka z ośrodka TVP w Rzeszowie Karolina Ciesielska. Jej reportaż zobaczyć można na stronie Telekuriera.

 

Udało się przełamać medialne milczenie, ale jeden materiał dziennikarski to za mało wobec 23 lat milczenia. Za mało, żeby skłonić organy ścigania do tego, aby podjęto sprawę dziennikarza z Sanoka i wnikliwie ją zbadano. Póki jeszcze nie jest za późno, póki żyją rodzice dziennikarza oczekujący sprawiedliwości. Nie ma wątpliwości, że sprawa Pomykały powinna być – tak jak wcześniej sprawa Ziętary –  traktowana jako ważna, priorytetowa sprawa całego środowiska dziennikarskiego, bez względu na dzielące go różnice. Nie pozwólmy żeby Marek został zapomniany, a zbrodnia, której padł ofiarą pozostała bezkarna.

 

Krzysztof M. Kaźmierczak 

fot. Autora: Sławomir Siedler

Fot. Marka Pomykały: Waldemar Bałda