Uniewinnienie byłych ochroniarzy Elektromisu oskarżonych o porwania Jarosława Ziętary było spodziewane, ale w dniu ogłoszenia wyroku na sali sądowej padły słowa, które nie powinny być tam wypowiedziane. Sąd zajął się nie tylko kwestią oceny odpowiedzialności oskarżonych, ale też dokonał osądu… ofiary.
Spodziewałem się uniewinnienia oskarżonych, bo w jakimś sensie sąd miał związane ręce wcześniejszym nieprawomocnym wyrokiem uniewinniającym Aleksandra G. oskarżonego o podżeganie do zabójstwa Jarosława Ziętary (wyrokiem, do którego doszło w skandalicznych okolicznościach w dniu napaści Rosji na Ukrainę). Jeśli przed tym samym wydziałem sądu uznano uprzednio, że nie doszło do podżegania do porwania, to oczywistym jest, że nie można było teraz skazać kogoś za zrealizowanie tego porwania. Taka jest logika prawna i procesowa. Pominę tu budzącą duże wątpliwości argumentację sądu w odniesieniu do materiału dowodowego przeciwko zasiadającym w ławie oskarżonym. Na to przyjdzie czas, gdy powstanie pisemne uzasadnienie wyroku i zapewne zostanie złożona apelacja podważająca zasadność tego wyroku. Trudno jednak przejść do porządku dziennego nad nieformalnym werdyktem sądu, który dotyczył ofiary zbrodni. W ustnym uzasadnieniu sąd stwierdził, że dziennikarski dorobek Jarosława Ziętary „był wręcz ubogi”, że publikował głównie artykuły niskiej rangi.
Tak, Jarosław Ziętara był młodym dziennikarzem, ale miał nadspodziewanie duże jak na jego wiek doświadczenie zawodowe, a w dorobku liczne poważne artykuły, w tym wiele dotyczących przestępstw i nieprawidłowości czasów transformacji ustrojowej. Pracował jako dziennikarz od początku studiów i jego kompetencje oceniano na tyle dobrze, że jeszcze jako student uzyskał etat w prestiżowym wtedy tygodniku „Wprost”, o pracy w którym marzyło wówczas wielu młodych dziennikarzy. Potem bez trudu zatrudniono go w silnym regionalnym dzienniku – „Gazecie Poznańskiej”, do pracy, w której było także wielu chętnych (sam ubiegałem się w niej o etat znacznie dłużej niż Jarek). Gdyby zebrać wszystkie artykuły Ziętary, które opublikował, by unaocznić sądowi jego dorobek, to trzeba byłoby dodać do akt procesu kolejny obszerny tom.
Sąd w uzasadnieniu uniewinnienia oskarżonych o porwanie nie ograniczył się do obniżania rangi tego co napisał Jarosław Ziętara, ale też wytknął mu, że w tygodniku „Wprost” opublikowano sprostowanie do jednego z jego artykułów. Gdyby sprostowania były miarą oceny kompetencji dziennikarskich, to trzeba byłoby zakwestionować kompetencje chyba większości dziennikarzy, w tym również wielu utytułowanych za swoje dokonania zawodowe. Argument wydrukowania sprostowania zdumiewa, tym bardziej że – w myśl prawa i orzecznictwa – jego opublikowanie samo w sobie nie rozstrzyga wcale, iż dany artykuł jest nierzetelny. A w tym konkretnym przypadku niewątpliwie Jarosław Ziętara nie dopuścił się żadnych dziennikarskich uchybień (chodzi o artykuł „Wspólnik in blanco” odsłaniający kulisy powiązań popeerelowskich i patologię działania organów ścigania; okoliczności te zostały wyjaśnione m.in. w książce „Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa”).
Kwestionując kompetencje Jarosława Ziętary sąd stwierdził też, że napisał pochwalny artykuł o Art. B. To również jest nieprawdą. Jego tekst miał charakter informacyjny, przedstawiał szczegółowo specyficzny sposób podejścia do biznesu właścicieli tego przedsiębiorstwa, które niedługo później stało się celem zainteresowania organów ścigania.
Co jednak najważniejsze, nawet gdyby Jarosław Ziętara nie opublikował nigdy żadnego dużej rangi artykułu (a tymczasem było ich sporo), nawet gdyby pisał wyłącznie o muzyce czy sporcie, a nie o aferach i polityce, a nawet gdyby jeszcze nic w życiu nie opublikował, to nie widzę jakichkolwiek podstaw do tego, żeby dokonywać oceny dorobku dziennikarskiego ofiary zbrodni. Jarka zamordowano nie za to co opublikował, tylko za przygotowywaną przez niego publikację, za dążenie do ujawnienia wyników jego ustaleń dziennikarskich. Nie ma wątpliwości, są na to potwierdzenia, że od jesieni 1991 roku Jarosław Ziętara zajmował się sprawą przekrętów gospodarczych na ogromną skalę, w które zamieszane były firmy znanych i majętnych wielkopolskich biznesmenów.
To, że ustalenia Ziętary nie zostały opublikowane dowodzi tylko jednego – skuteczności zleceniodawców i realizatorów zbrodni. Była ona tak zaplanowana i przeprowadzona, aby wraz ze śmiercią poznańskiego dziennikarza uzyskać gwarancję tego, że brudy, które wytropił nie zostaną ujawnione. Dlatego przez kilka dni torturowano go wymuszając od niego informacje o jego ustaleniach i przejmując zgromadzoną przez niego dokumentację.
Na koniec – to co zrobił sąd tym bardziej zdumiewa, że nie musiał on wcale zajmować się Jarosławem Ziętarą jako dziennikarzem, nie musiał wypowiadać się na temat jego dorobku. Przedmiotem procesu był przecież nie on, lecz czyn przypisywane przez prokuraturę oskarżonym. Tymczasem w Poznaniu odbył się sąd nad Jarosławem Ziętarą. Byłych ochroniarzy Elektromisu uniewinniono. Dziennikarza oceniono, zdeprecjonowano. Nie zgadzam się na to. Składam niniejszym apelację od „wyroku” na Jarka Ziętarę…