Przyznaję – też dałem się nabrać. Pamiętałem dobrze z dzieciństwa te niesamowite konstrukcje, które podobno dawało się zbudować samemu. Choć ja nigdy nawet nie spróbowałem. No i oczywiście pamiętałem słynny wskaźnik – czarną strzałkę ze srebrnym grotem, którą konstruktor wskazywał kluczowe miejsca swoich projektów.
Poruszyła mnie zatem wiadomość o śmierci Adama Słodowego, którą znalazłem na portalu bodaj Radia Zet. Szybko zerknąłem w agregator wiadomości, gdzie zobaczyłem, że o odejściu pana Słodowego pisze kilka innych dużych serwisów. Wrzuciłem więc wspomnianą wiadomość na Twittera ze słowami żalu oraz krótkim wspomnieniem. I na jakiś czas przestałem zaglądać do Internetu.
Jakież było moje zaskoczenie po kilku godzinach, gdy okazało się, że wiadomość była nieprawdziwa. W przeciwieństwie do sytuacji, gdy nazwa ta jest używana wobec niewygodnych opinii albo politycznie kłopotliwych informacji, w tym wypadku mieliśmy do czynienia z klasyczną fałszywką informacyjną (zwaną „fejkniusem”, ja jednak wolę spolszczoną nazwę).
Kilka osób napisało do mnie, że nie dochowałem należytej staranności, dzieląc się smutną informacją na Twitterze, ja jednak nie mam sobie nic do zarzucenia. Nie jestem dziennikarzem informacyjnym, nie jest moim zadaniem weryfikowanie informacji u źródła. W tym wypadku byłem zresztą zwykłym odbiorcą wiadomości. I zachowałem się jak każdy rozsądnie krytyczny odbiorca. Dokładnie tak, jak instruowaliśmy studentów w czasie spotkań na temat fałszywek informacyjnych, które organizowane były w ciągu około roku na różnych uniwersytetach w Polsce (Kraków, Gdańsk, Poznań, Warszawa) przy udziale „Polityka Insight”, miesięcznika „Press” i Facebooka. Po wstępnej dyskusji panelowej z gośćmi szkolenia, przechodziliśmy do warsztatów, podczas których studenci mieli zidentyfikować fałszywe wiadomości w zbiorze, zawierającym kilkanaście wymieszanych informacji (zwykle im się to udawało). Następnie przechodziliśmy do zaleceń, które formułowali uczestnicy zajęć przy naszej pomocy.
W tym przypadku spełniona wydawała się większość warunków, by uznać informację za prawdziwą, choć – przyznaję – nie wszystkie. Przede wszystkim informacja pojawiła się we wszystkich wiodących, poważnych mediach. Jak prześledził bardzo dobry serwis Konkret24 (afiliowany przy portalu TVN24.pl), pierwotnie pojawiła się na portalu Interia, który tłumaczył potem, że uzyskał ją od dwóch niezależnych źródeł, których jednak nie zidentyfikował. Bezkrytycznie powtórzyły ją za nim inne portale i powstał efekt masy.
Po drugie – informacja dotyczyła osoby realnej i w dodatku była – z całą ogromną moją sympatią dla pana Adama Słodowego, w końcu człowieka już starszego (oby żył 200 lat!) – prawdopodobna. To wyłączyło czujność.
Po trzecie – trudno było wyobrazić sobie powód, dla którego ktoś miałby fałszować tę akurat informację. O ile mechanizm maksymalnego sceptycyzmu włącza mi się automatycznie przy niepewnych, dziwnych wiadomościach, dotyczących polityki, gwiazd (jeśli takie przypadkiem przeczytam) lub jakichś dziwnych sytuacji życiowych, jeśli te ostatnie pojawiają się w miejscach, którym może zależeć na łowieniu kliknięć – o tyle tutaj trudno było wyobrazić sobie motyw.
Post factum przyznaję jednak, że jako odbiorca mogłem być bardziej krytyczny. Mogłem na przykład zwrócić uwagę na to, że w żadnej z informacji nie ma powołania się na nikogo z rodziny, współpracowników, przyjaciół. Jedynie na inne źródła wiadomości. To powinno budzić podejrzenia. Trudno jednak było wyobrazić sobie, żeby bezmyślnemu instynktowi stadnemu uległy wszystkie duże organizacje medialne. A jednak.
W wielu redakcjach prawdopodobnie myślano podobnie, jak myślałem ja: skoro tamci podali, to przecież musieli to sprawdzić i nie mogli sobie pozwolić na pomyłkę. A skoro tak, to i my podajemy, bo przecież nie możemy tej informacji nie mieć, skoro mają ją już wszyscy inni. Tyle że na takie myślenie może sobie pozwolić odbiorca, ale nie powinni sobie na nie pozwolić dziennikarze, zajmujący się obróbką informacji. Tymczasem w tę pułapkę wpadł nawet PAP! A przecież kto jak kto, ale Polska Agencja Prasowa właśnie tego typu wieści powinna szczególnie drobiazgowo weryfikować, będąc dla innych redakcji pierwotnym źródłem wiedzy. Na usprawiedliwienie – choć słabe – można jedynie napisać, że w przypadku Adama Słodowego nie mówimy o osobie publicznej (już nie), a więc zdobycie informacji u źródła (rodziny, przyjaciół) faktycznie mogło być niełatwe.
Tu wracam do wspomnianego wcześniej Konkretu24, kierowanego przez Beatę Biel. To chyba jedyna (pewności nie mam, ale o żadnym innym nie wiem) redakcja, afiliowana przy innym medium, której zadaniem jest wyłącznie weryfikowanie informacji, często krążących uparcie po sieci i bezkrytycznie powielanych przez kolejnych internautów, a czasami i redakcje. Konkret24 wykonuje w gruncie rzeczy pracę, którą powinna wykonywać każda redakcja. Ale jest to praca wymagająca czasu i wysiłku, czasami nie tylko kwerendy internetowej, ale też uzyskania informacji od różnych podmiotów. Warto Konkret24 odwiedzać regularnie – czasem można się zdziwić, widząc, że coś, co od dawna uważało się za fakt, jest zmyśleniem.
W tej sprawie przykre jest, że to, co w mediach powinno być standardem, dziś jest domeną jedynie specjalnie w tym celu stworzonych serwisów. Z czego pośrednio wynika, że w innych redakcjach do weryfikacji faktów podchodzi się… powiedzmy: luźniej.
A pan Adam – cóż, mógłby powtórzyć za Markiem Twainem, który znalazł w gazecie własny nekrolog: „Pogłoski o mojej śmierci były przesadzone”.
Łukasz Warzecha