Czy autoryzacja materiałów prasowych ma jeszcze rację bytu? Czy skorzystanie przez rozmówcę z prawa do zatwierdzania swoich wypowiedzi, chroni w jakikolwiek sposób redakcję przed odpowiedzialnością za tekst?
Zbiór nieporozumień
W Internecie bez trudu znajdziemy wątki poświęcone autoryzacji. Zarówno w komentarzach użytkowników: „czy ten tekst był autoryzowany?”, jak i w linii obrony dziennikarzy: „przecież ten wywiad był autoryzowany!”. Dotrzemy też do wyroków sądów, które rozpatrywały sprawy związane z autoryzacją. Podczas lektury tych treści trudno nie odnieść wrażenia, że termin ten jest słabo zrozumiały i nadużywany. Przypisuje mu się też większe znaczenie od faktycznego. Na przykład w 2018 roku Sąd Apelacyjny w Łodzi musiał zmierzyć się ze sprawą, w której powód (zwolniony pracownik) stwierdził, że pozwany (wójt gminy) odpowiada za treść artykułu na temat tego wydarzenia. W opinii powoda ponieważ dwukrotnie skorzystał z prawa do autoryzacji, więc jest współautorem. Sąd nie podzielił jego zdania, stwierdzając w uzasadnieniu: „na gruncie prawa prasowego osoby udzielającej informacji (wywiadu) nie można zatem potraktować – tak jak chce tego powód – jako osoby, która jest współautorem publikacji zawierającej dosłownie zacytowane wypowiedzi”[1].
Skoro opinia sądu jest tak jednoznaczna, to skąd się bierze mniemanie, że skorzystanie z prawa do autoryzacji, pozwala wpłynąć na ostateczny kształt publikacji?
Definicje autoryzacji
Obowiązujące w Polsce prawo prasowe (tekst ujednolicony Dziennik Ustaw z 2018 roku poz. 1914, Art. 14a) stanowi, że:
- Dziennikarz nie może odmówić osobie udzielającej informacji autoryzacji dosłownie cytowanej wypowiedzi, o ile nie była ona uprzednio publikowana lub była wygłoszona publicznie.
- Dziennikarz informuje osobę udzielającą informacji przed jej udzieleniem o prawie do autoryzacji dosłownie cytowanej wypowiedzi.
W ustępie 6 Art. 14a czytamy ponadto, co nie stanowi autoryzacji:
Nie stanowi autoryzacji zaproponowanie przez osobę udzielającą informacji nowych pytań, przekazanie nowych informacji lub odpowiedzi ani zmiana kolejności wypowiedzi w autoryzowanym tekście materiału przewidzianego do publikacji w prasie.
Co więcej a w ustępie 4 artykułu 14 prawa prasowego znajdziemy następujące uszczegółowienie:
Udzielenia informacji nie można uzależniać, z zastrzeżeniem wynikającym z art. 14a, od sposobu jej skomentowania lub uzgodnienia tekstu wypowiedzi dziennikarskiej.
Osoba udzielająca informacji nie bierze więc formalnej odpowiedzialności za efekt końcowy. Skąd więc tyle nieporozumień? Wynikają one zapewne z wiedzy potocznej, której odzwierciedlenie znajdziemy chociażby w haśle: „autoryzacja” w Słowniku języka polskiego PWN: zezwolenie osoby udzielającej wywiadu na jego opublikowanie[2].
Złudna ochrona?
W głośnej ostatnio sprawie zakończenia współpracy z Romanem Praszyńskim przez magazyn „Viva!” po wywiadzie z aktorką Anną Marią Sieklucką, w którym pojawiły się kwestie życia seksualnego, dziennikarz również wspominał w swojej obronie, że wywiad był autoryzowany[3]. Zupełnie jakby to miało jakiś wpływ na postawione pytania, czy na ostateczny kształt publikacji. Czy zatem skorzystanie z tego prawa przez rozmówcę w jakikolwiek sposób chroni redakcję przed ewentualnymi roszczeniami?
– Nie – odpowiada krótko podczas rozmowy telefonicznej mecenas Olgierd Pogorzelski partner w Kancelarii Ech&W i dodaje – Co więcej, umieszczanie w publikacji, wprawdzie autoryzowanych, ale szkalujących wypowiedzi, może skończyć się dla dziennikarza wizytą w „sądzie karnym” w charakterze oskarżonego.
Skoro zatem prawo do autoryzacji wypowiedzi nie chroni ani osoby udzielającej informacji przed ostatecznym kształtem lub wydźwiękiem publikacji, ani autora artykułu, to może powinno zniknąć z prawa prasowego?
– Wokół problemu autoryzacji narosło wiele mitów i kontrowersji – mówi dr Tomasz Chrząstek z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. – Szczegółowo tę sprawę reguluje Ustawa Prawo Prasowe, która choć nowelizowana, to jednak pochodzi z roku 1984, czasu, kiedy media funkcjonowały nieco inaczej niż dziś. Niejednokrotnie słyszałem od dziennikarzy, że w wyniku autoryzacji gotowy tekst bywał demolowany. Czy rzeczywiście w dzisiejszych czasach to narzędzie jest potrzebne? Mam mieszane odczucia. Z jednej strony tak, bo to chroni w pewien sposób interesy osoby, której tekst dotyczy – co nie jest bez znaczenia w dobie fake newsów, ale z drugiej strony czy rzetelnemu dziennikarzowi autoryzacja jest potrzebna? Druga kwestia to opóźnienie publikacji. Z pozoru niewielkie bo przypomnijmy w przypadku dzienników i serwisów internetowym czas na autoryzację wynosi 6 godzin, a w przypadku czasopism 24 godziny. Jednak w świecie Internetu czas biegnie inaczej. Mimo wszystko uważam, że ustawodawca nieprędko wyśle autoryzację na zasłużoną emeryturę.
Innego zdanie jest Adam Łaszyn, ekspert w dziedzinie public relations i autor poradnika „Media i Ty. Jak zarządzać kontaktem osobistym z dziennikarzami”. Na pytanie o to, czy warto korzystać z prawa do autoryzacji odpowiada:
– Tak, warto. Skoro nasz system prawny i obyczaj medialny na to pozwala – korzystajmy. Jest to przydatne narzędzie, by uzyskać pewność, że w procesie redagowania materiału sens naszych wypowiedzi się nie zmieni. A bardzo często się zmienia – wypowiedzi są skracane, czasem nawet „twórczo” przerabiane. I to niekoniecznie w złych intencjach – dziennikarz/redaktor może musieć zmniejszyć tekst lub ma dobrą wolę klarowniejszego przedstawienia intencji rozmówcy. Ale wiadomo, co jest wybrukowane dobrymi chęciami. W pogoni za „uatrakcyjnianiem” produktu medialnego łatwo tu o zmianę wymowy wypowiedzi, przekręcenie a nawet odwrócenie przekazu. Jest mnóstwo takich przypadków, w których np. wycięcie jednej części zdania o 180 stopni zmienia jego sens. Autoryzacja pozwala nam na kontrolę tego procesu.
Zagadnięty o to, czy rozmówcy powinny zapalać się w głowie ostrzegawcze lampki, gdy dziennikarz przypomina o prawie do autoryzacji, stwierdza:
– Nie – w zakresie zagrożeń. Tak – w świadomości, że oto otrzymuje szansę kontroli przekazu. Prośba o autoryzację najczęściej świadczy o tym, że dziennikarz traktuje nas partnersko. Daje bowiem szansę współudziału w ostatecznej wersji publikacji. Częściej się zdarza, że dziennikarz nie proponuje autoryzacji i jeśli my o nią nie poprosimy (a warto!) to widzimy „w druku” słowa wyjęte z kontekstu. Jeśli zaś dostajemy wypowiedzi do autoryzacji to przyjmujemy też odpowiedzialność za to, co ukaże się z naszą zgodą.
Współodpowiedzialność rozmówcy jednak istnieje
Adam Łaszyn odnosząc się do najnowszego przykładu związanego z zasłanianiem się autoryzacją wywiadu przez autora tekstu, czyli publikacji „Vivy!”, wyraża następująca opinię:
– W przypadku wywiadu w „Vivie” aktorka odpytywana przez dziennikarza w seksistowskich tematach jest podwójnie współodpowiedzialna za finalną publikację. Przede wszystkim nie powinna się godzić na obsceniczne pytania lub w odpowiedziach wyrazić swą dezaprobatę dla takiego stylu reportera. A po drugie – na etapie autoryzacji skorzystać z szansy odmowy przedstawiania jej w obleśnych kontekstach. Można się domyślać, że na tym pierwszym etapie mogła zostać zaskoczona sprośnymi pytaniami. Ale w procesie autoryzacji mogła to zmienić i wyrazić swój brak zgody. Na tych dwóch poziomach wzięła udział w grze akceptując jej rynsztokowy charakter.
Czy to usprawiedliwia autora i redakcję? Adam Łaszyn:
– Zupełnie zaś inna sprawa odpowiedzialności dziennikarza i redaktorów. Rozumiem, że przygotowali i opublikowali taki materiał nurkując w kierunku niskich potrzeb części odbiorców. To ich wybór, do którego można i – w moim przekonaniu – należy mieć zastrzeżenia w kategoriach dobrego smaku. O tym, że w tych kategoriach przekroczyli granice świadczy reakcja odbiorców i środowiska, silnie odrzucająca styl wywiadu. To iskierka nadziei, że istnieją mechanizmy po stronie konsumentów mediów wymuszające utrzymania pewnych standardów estetyki i stylu. Ale tylko iskierka…
Pilna potrzeba edukacji
Zgodnie z polskim orzecznictwem, osoba, która autoryzowała swoje wypowiedzi, nie ponosi formalnej odpowiedzialności za ostateczny kształt tekstu. Skorzystanie przez udzielającego informacji z tego prawa w żaden sposób nie chroni autora tekstu i samej redakcji, co potwierdza adwokat specjalizujący się w sprawach karnych. Według medioznawcy w dobie Internetu instrument ten nabrał już lekko archaicznego charakteru, a według eksperta ds. PR i współpracy z mediami – póki jest, należy z niego korzystać.
Wszystkie te opinie, przywołane sprawy i komentarze w sieci, wskazują na dużą potrzebę edukacji. Nie tylko w zakresie zrozumienia, czym jest autoryzacja (dopóki jest) i jak jej używać, ale też w dziedzinie współpracy z mediami. W XXI wieku takie zajęcia powinny być stałym elementem edukacji szkolnej. Tym bardziej, że zarówno rozmówcy jak i dziennikarzowi chodzi przecież o to samo: poinformowanie czytelnika o kwestiach dla niego ważnych. A tej świadomej współpracy dla wspólnego celu nie wysysa się z mlekiem matki, tylko trzeba się jej po prostu nauczyć.
Zbigniew Brzeziński
[1] https://www.saos.org.pl/judgments/364295 – dostęp 13.02.2020 r.
[2] https://sjp.pwn.pl/sjp/autoryzacja;2551343.html – dostęp 13.02.2020 r.
[3] https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/viva-pl-wywiad-pytania-intymne-aktorka-z-365-dni-autor-roman-praszynski-koniec-wspolpracy – dostęp 13.02.2020 r.