Bijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich! – ŁUKASZ WARZECHA o bezpieczeństwie dziennikarzy

Postrzelenie fotoreportera „Tygodnika Solidarność” Tomasza Gutrego na rondzie de Gaulle’a 11 listopada powinno wywołać pytanie o bezpieczeństwo dziennikarzy w takich sytuacjach. Niestety, taka dyskusja się nie zaczęła. Szkoda.

 

 Sytuację, o której mowa, widać dość dobrze na filmie z monitoringu, udostępnionym przez MSWiA. Patrząc z góry, można odtworzyć przebieg zdarzeń. Oto chuligan rzuca racę w kierunku policjantów, stojących wzdłuż ściany kamienicy po północno-zachodniej stronie ronda, po czym zaczyna uciekać, przebiegając tuż obok fotoreportera. W tym momencie zapewne pada strzał, przy czym zamiast trafić chuligana, trafia Gutrego, który słaniając się, oszołomiony, odchodzi w kierunku środka skrzyżowania. Tam, jak widzimy, zajmuje się nim przygodna osoba. Policjanci w ogóle nie zainteresowali się przypadkową ofiarą.

 

Formalnie rzecz biorąc, można założyć, że strzelający policjant złamał prawo. Na nagraniu widać bowiem (moment, w którym Gutry wyraźnie się chwieje), że strzał musiał paść, gdy rzucający racą już się oddalał. Zgodnie zaś z Ustawą o środkach przymusu bezpośredniego i broni palnej, środków przymusu bezpośredniego można używać jedynie w ostateczności, a już w szczególności dotyczy to broni palnej, i tylko w celu odparcia bezpośredniego ataku. Nie wolno ich używać, gdy zagrożenie ustało. Tu zagrożenie ewidentnie ustało – strzał w kierunku napastnika padł, gdy ten już odbiegał. Gdyby była to sytuacja z udziałem cywilnego posiadacza broni, prokurator oskarżyłby go zapewne o tzw. eksces ekstensywny, czyli przekroczenie prawa do obrony koniecznej, polegające na użyciu broni, gdy napastnik nie stwarzał już bezpośredniego zagrożenia.

 

Tyle względy prawne. Co do względów praktycznych, rzuca się w oczy brak regulacji opisujących obowiązki i prawa przedstawicieli mediów oraz policji wobec nich, gdy dziennikarze relacjonują gwałtowne zdarzenia. Jedno jest jasne: policja absolutnie nie miała prawa zachowywać się wobec dziennikarzy tak jak się zachowywała, zwłaszcza na dworcu Warszawa-Stadion. Na filmach utrwalono przynajmniej dwie karygodne sytuacje. Jedna – gdy policjant wbiegający w formacji zwartej po schodach na położony wyżej peron nagle odwraca się do stojących z boku schodów dziennikarzy i wrzuca pomiędzy nich granat hukowy. Ten funkcjonariusz powinien zostać zidentyfikowany i ukarany lub wręcz wydalony ze służby. Jego działanie nie miało żadnego uzasadnienia. Druga – gdy policjanci wyrzucali dziennikarzy z peronu, bijąc ich pałkami. To również niedopuszczalne i nie da się tego wyjaśnić bitewnym zamieszaniem.

 

Inna sprawa, że choć prawo teoretycznie dziennikarzy w takich sytuacjach chroni, nie powstała żadna regulacja określająca na przykład, jak przedstawiciele mediów powinni być oznaczeni. Niektórzy mieli na sobie odblaskowe kamizelki z napisem „Prasa” lub „Media”, niektórzy mieli taki napis na kaskach. Inna rzecz, że wielu z nich nie uchroniło to przed pobiciem przez policję.

 

Poza odpowiednim rozporządzeniem, odpowiedzialność organizacyjna powinna spoczywać na policji. To ona powinna zapewnić redakcjom dostęp choćby do jednolicie oznaczonych kamizelek czy na przykład opasek z napisem „Media” o określonym wzorze, co zapobiegłoby przebieraniu się zadymiarzy za dziennikarzy. Jednocześnie nie można się godzić na to, żeby brak takiego oznaczenia przy innym sposobie identyfikacji był uzasadnieniem ataku na przedstawiciela mediów.

 

Być może należałoby wrócić do dawnych pomysłów Press Club Polska, który postulował objęcie dziennikarza w trakcie wypełniania obowiązków ochroną analogiczną do tej, jaka przysługuje funkcjonariuszom publicznym – choć tu trzeba by popracować nad podmiotowym zakresem tego przywileju. Jak już kiedyś pisałem na portalu SDP – nie może być tak, że tego typu ochrona przysługiwałaby każdemu, kto na domowej drukarce wydrukuje sobie legitymację dziennikarza osiedlowego portalu. To jednak z kolei nie może oznaczać otwierania drogi do przymusowego zrzeszania dziennikarzy. Są inne sposoby – choćby działanie poprzez już istniejące związki dziennikarskie, tak jak to jest choćby z wydawaniem międzynarodowych kart prasowych.

 

Jedno jest tu z pewnością niepokojące: niefrasobliwość i łatwość, z jaką policja 11 listopada atakowała ludzi naprawdę łatwych do rozpoznania jako przedstawiciele mediów. Oznaczać to może dwie rzeczy. W wariancie pesymistycznym – że tak brzmiały polecenia: bijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich – by sparafrazować rzekome (i niemal na pewno nieprawdziwe) słowa Arnauda Amaury, legata papieskiego, przed rzezią Béziers w 1209 r. W wariancie optymistycznym – że policjanci są najzwyczajniej dramatycznie niewyszkoleni, a ich działania stają się wskutek tego niebezpieczne dla spokojnych, niewywołujących problemów osób.

 

Tak czy owak, wydarzenia z 11 listopada powinny być dla środowiska dziennikarskiego impulsem, żeby opracować wspólnie z policją rozwiązania zabezpieczające w przyszłości przedstawicieli mediów przed agresją ludzi w mundurach.