Bywa tak, że winni ponoszą winę  – felieton SŁAWOMIRA JASTRZĘBOWSKIEGO

Dowiedziałem, że zakończono współpracę z dziennikarzem Romanem Praszyńskim, ponieważ przeprowadził wywiad. Ten wywiad, według ogólnie dostępnych informacji został autoryzowany, to znaczy – bo parę osób jednak sobie z pewnością nie uświadamia, co znaczy autoryzacja – że osoba udzielająca wywiadu przeczytała to, co odpowiedziała i zaakceptowała to do publikacji? Powtórzyć? Dobrze! Przeczytała, zgodziła się, zaakceptowała. Powtórzyć? Nie? Dobrze.

 

Dziennikarz przeprowadził wywiad z aktorką Anną Marią Sieklucką, która jest śliczna i pełnoletnia. Ze znanych mi informacji wynika, że nie jest też ubezwłasnowolniona. Z ogólnie dostępnych informacji wynika, że zagrała w filmie, który reklamowany jest jako zmysłowy, erotyczny a nawet jako polska wersja „50 twarzy Graya”. Dobrze. Ten dziennikarz pyta ją czy lubi seks, czy miała na sobie bieliznę w czasie castingu. I podobno to było dyskwalifikujące dla dziennikarza i za to się go pozbyli. Po pierwsze to o co miał pytać panią grającą w filmie erotycznym? O zalety starości przedstawione przez Platona w dialogu między Sokratesem a Kefalosem? Może o tym jednak w następnym wywiadzie? Ponieważ pamiętam co działo się i co zdarzyło się z główną aktorką „Szamana” to raczej w sprawie filmu „365 dni” chciałbym przeczytać wywiad o filmie. Platona sobie poczytam z innej okazji. Poza tym, czy w wydawnictwach nie ma jakichś reguł, które objaśniane są pracownikom, dziennikarzom? Czy w wydawnictwach nie ma kogoś kto pilnuje, żeby wydawnicza ortodoksja nie została przekroczona? To dziennikarz Praszyński ma nad tym czuwać, czy dziennikarz Praszyński ma przynosić „mięso” do redakcji? Nad „mięsem” można oczywiście deliberować: „Ano wicie, rozumicie, obywatelu Praszyński, dla naszej redakcji to za krwiste i za żylaste. My to lubimy dobrze wysmażone albo w panierce”. I taki Praszyński (nie znam człowieka, ale za numer z Witkacym lubię) zrozumie. Albo podgotuje, albo ze swoim mięsem pójdzie do innej restauracji. Amen.

 

I niech będzie, że to inny temat. Ogólniejszy. Nazywam to biznesowym kajaniem się. W dużym skrócie mechanizm wygląda tak: z jakiegoś powodu człowiek, organizacja, struktura X zrobili coś, co nie spodobało się albo nie spodoba człowiekowi, organizacji, strukturze Y. Te X niekoniecznie myślą, że zrobiły coś złego, ale wiedzą, bo są mądrzy, że Y kręcą nosem i mogą wycofać pieniądze. Kręcenie nosem jest nieważne, pieniądze są ważne. I właśnie wówczas dochodzi do intencjonalnego biznesowego kajania się, co jest raczej praktycznym cynizmem, a mniej uznaniem winy i korekcją zachowań.

 

Elementem kajania jest na kolana padnięcie, w pierś się trzaśnięcie, ale bywa nim także kozioł ofiarny Typuje się (nie napiszę frajera, bo nie lubię używać takich słów) osobę, na którą zrzuca się winę. Sposoby obejścia się z frajerem (przepraszam, oczywiście z kozłem ofiarnym) są dwa. Po pierwsze można mu brutalnie ściąć głowę (bo co nam zrobisz, he, he, he?), co jest jednak niebezpieczne, bo często ta ucięta głowa chodzi i nadaje rzeczy straszne; albo można tej głowie nieściętej jeszcze powiedzieć na różne sposoby: „Wiesz my cię niby zetniemy, tak pod publikę, ale na twoim karku złote zawisną łańcuchy”, co jest wyjściem lepszym, polecam. Po rytuale z frajerem (przepraszam, no znowu) z kozłem ofiarnym i po biznesowym pokajaniu się udrażnia się zatkany strumień gotówki. I oto chodzi. A jeśli chodzi o tytuł, to dodam, że rzadko.

 

Sławomir Jastrzębowski