Chyży rój – ŁUKASZ WARZECHA o tym, gdzie zaczyna się obelga

Polityk, ale też publicysta, nie powinien mieć wrażliwości nastolatki w okresie dojrzewania. Jedną z najbardziej żenujących rzeczy jest, gdy w obronie osoby publicznej, ostro werbalnie potraktowanej, stają samozwańczy arbitrzy elegancji – jej zwolennicy – którzy pouczają, że nie można o niej powiedzieć lub napisać, iż jest niemądra, jest psychopatą, wygaduje idiotyzmy, plecie brednie, kłamie, robi z ludzi idiotów, a w ogóle należy bezwzględnie przed nazwiskiem dodawać „pan” lub „pani”. Każde medium ma swoją poetykę. Inaczej pisze się na Twitterze, inaczej w tabloidzie, inaczej w gazecie opiniotwórczej. W jednych miejscach akceptowalny jest język ostrzejszy, w innych nie. Zresztą to, co dzisiaj mogłoby się wydawać zdecydowanie zbyt ostre, w przedwojennej publicystyce było normalne – z czego często nie zdajemy sobie sprawy.

 

To rzekłszy, mam problem z „chyżym rojem”, czyli grą słówek, której użył w swoim programie na żywo w TV Republika Jacek Sobala w odniesieniu do Donalda Tuska. Nie muszę chyba tłumaczyć, co w rzeczywistości znaczy „chyży rój” – wystarczy przestawić pierwsze litery.

 

Mój problem wynika z tego, że nie akceptuję bigoterii, także w mediach, lecz zarazem coś tu zgrzyta. Program „Mówi się” zahacza o coś w rodzaju telewizyjnego stand-upu, czyli satyrycznego monologu, w którym z zasady mogą padać słowa niecenzuralne – choć jednak stand-upem nie jest, a prowadzący jest publicystą z długą zawodową historią. Powiedziałbym więc, że prowadzącemu wolno w nim więcej niż w klasycznym programie publicystycznym – ale jednak nie wszystko. Tu – trudno się z Jackiem Sobalą nie zgodzić – żadne słowo niecenzuralne wprost nie padło, a słów „chyży rój” (nie wymieniając zresztą nazwiska polityka) użył Sobala tylko raz i mimochodem. Zatem reakcja na ten wtręt przypomina trochę sytuację, gdy przed wyborami kilka lat temu jeden z biskupów podczas kazania mówił, żeby nie głosować na złodziei, na co automatycznie oburzyli się politycy Platformy Obywatelskiej. Inna sprawa, że określenie „chyży rój” w odniesieniu do przewodniczącego PO funkcjonuje w kręgach zwolenników obecnej władzy od lat, więc wszyscy świetnie wiedzą, o co chodzi. Sobala wrócił do tematu dopiero, gdy wokół jego słów zrobiła się awantura. Skruchy nie wykazał.

 

Czy warto było się burzyć o te dwa słowa, które przemknęły gdzieś w toku 20-minutowego programu? Moim zdaniem – nie. Ale to nie sprawia, że problem znika, ponieważ, jak zwykle, pozostaje kwestia granic. Była to bowiem bez wątpienia obelga, tyle że lekko zakamuflowana. Jak zareagowaliby Jacek Sobala albo Tomasz Sakiewicz, gdyby w programie z przeciwnej politycznie strony ktoś powiedział o Jarosławie Kaczyńskim np. „konus z hiacyntem w klapie”, czyniąc również aluzję do dawnych rzekomych rewelacji choćby Janusza Palikota? To, rzecz jasna, pytanie retoryczne. Oburzenia moglibyśmy być pewni.

 

Jako się rzekło, politycy muszą być przygotowani na to, że będą traktowani bardzo ostro. I nie idzie tu tylko o czysto merytoryczną krytykę. Czasem w publicystyce potrzebne jest także mocne określenie, skrótowo opisujące negatywne cechy danej osoby – stąd wspomniany przeze mnie na początku „psychopata”, którego to słowa sam użyłem kilkakrotnie w stosunku do ministra Adama Niedzielskiego. Tyle że „psychopata”, jakkolwiek jest to słowo mocne, nie jest wprost obelgą. Tak samo kwalifikowałbym choćby słowo „idiota”, mające zresztą swój grecki rodowód, oznaczające osobę niezainteresowaną sprawami publicznymi (idiotes) w odróżnieniu od polites.

 

Owszem, granica jest płynna i może zależeć od wrażliwości językowej, a jednak da się ją wyznaczyć. Zbędna, trudna do zaakceptowania obelga zaczyna się tam, gdzie wobec danej osoby używamy wulgarnego określenia, które na dodatek nie ma żadnego odniesienia do jej istotnych cech i do sprawy. A nawet jeżeli ma, możemy użyć określenia owszem, złośliwego, ale jednak nie wulgarnego. Trudno się zgodzić, aby dziennikarz miał nazywać nawet najgorzej przez siebie ocenianego polityka, robiącego rzeczy najgłupsze, „poj…em”, gdy może o nim powiedzieć, że słabo myśli, jest niewydolny intelektualnie, bezrozumny – itd. Kiepskim pomysłem jest też odnoszenie się do cech fizycznych.

 

Używane przez nas, dziennikarzy, określenia rezonują z emocjami odbiorców. Z jednej strony mamy dać odpowiednie rzeczy słowo i to czasami musi być słowo mocne; z drugiej jeśli jest to nasz jedyny sposób komentowania i mówienia o tej czy innej osobie publicznej – w oczach widzów, słuchaczy czy czytelników będzie następować jej stopniowa degradacja aż do momentu, gdy taki ktoś stanie się obiektem czystej nienawiści. Mam nadzieję, że o to nikomu nie chodzi.

 

Łukasz Warzecha