Coraz mniej dobrego dziennikarstwa – rozmowa z ANDREW NAGORSKIM, wieloletnim korespondentem „Newsweeka”

Media wpadły w pułapkę wspierania jednej lub drugiej strony politycznego sporu. Dziennikarzom zaś trudno się „odkleić” od komputera i zobaczyć coś na własne oczy – mówi Andrew Nagorski, dziennikarz i pisarz w rozmowie z Tomaszem Plaskotą.

 

Za jaki tekst dla amerykańskiego „Newsweeka” wyrzucono pana ze Związku Radzieckiego?

 

Nie chodziło tylko o jeden tekst. Władzom Związku Radzieckiego nie spodobało się kilka moich artykułów, które opublikowałem w amerykańskim „Newsweeku”, będąc korespondentem zagranicznym tego tygodnika w Moskwie. Krytykowana była również okładka „Newsweeka” z tytułem „Ostatnie dni Breżniewa”. Słowa z okładki były przesadzone. Kiedy czytelnik kupił „Newsweek” z tym tekstem na okładce, mógł mieć wrażenie, że za tydzień Breżniew już nie będzie żył. A przeżył jeszcze pół roku.

 

Cofnijmy się trochę. Kiedy pan przyjechał do Sowietów?

 

Pojawiłem się w Moskwie w 1981 r.  Związek Radziecki był w tamtym czasie fascynującym miejscem do pracy. Zdawałem sobie sprawę, że są tam naciski na korespondentów zagranicznych. Niektórzy dziennikarze zagraniczni sami decydowali nie puszczać części materiałów, żeby nie drażnić władz. Nie chciałem grać w tę grę, nie godziłem się na autocenzurę. Chciałem rzetelnie wykonywać pracę reporterską, pracować tak, jakbym był korespondentem w każdym innym miejscu świecie. Nie chciałem zatrzymywać informacji dla siebie, nawet gdybym wiedział, że przywódcy na Kremlu będą niezadowoleni z moich artykułów. Jeden z moich pierwszych tekstów przygotowywałem latem 1981 r. na Litwie. Chciałem sprawdzić, jaki jest oddźwięk ruchu „Solidarności” na Litwie.

 

Wśród Polaków czy wśród Litwinów?

 

Bardziej wśród Litwinów. Chciałem sprawdzić co myślą o „Solidarności”. Litwini mieli dużo informacji z Polski, wielu z nich oglądało polską telewizję i słuchało polskiego radia. Spotkałem kilka kobiet, których mężowie byli w GUŁAGu. Kiedy reportaż o Litwie ukazał w „Newsweeku”, dałem go do przeczytania rosyjskiemu pisarzowi, który tworzył teksty do szuflady. Po lekturze powiedział: jak będziesz pisał takie artykuły, to po roku wyrzucą cię ze  Związku Radzieckiego.

 

Przepowiednia się spełniła?

 

Musiałem wyjechać po czternastu miesiącach. W 1982 r.

 

Może pan podać nazwisko tego pisarza?

 

Teraz już tak. Wiktor Jerofiejew. Dalej mamy ze sobą kontakt.

 

Które republiki Związku Radzieckiego odwiedził pan poza Litwą?

 

Byłem m. in. w Tadżykistanie, gdzie rozmawiałem z młodymi muzułmanami o wojnie w Afganistanie.

 

Sowieckie służby śledziły korespondentów zagranicznych? Obserwowały z kim się spotykają, gdzie bywają, jakie tematy poruszają. KGB dawało panu odczuć swoją obecność?

 

Na początku nie, ale czasem obserwacja KGB stawała się bardziej widoczna. Zawsze obserwowali zachodnich dziennikarzy, ale nie zawsze pokazywali się. Nie podobały im się też moje częste wyjazdy poza Moskwę.

 

Dawali odczuć swoją niechęć?

 

Robili różne prowokacje. Przecięli mi oponę w aucie. Wydarzyło się to, kiedy pojechałem w okolice Moskwy, porozmawiać z Niemcem pochodzącym z jednej z bałtyckich republik, który pod koniec II wojny światowej jako bardzo młody człowiek uciekł z rodziną do Niemiec. Dał się jednak przekonać Sowietom do powrotu i trafił do obozu. W końcu go wypuszczono, ale musiał zostać w Związku Radzieckim. Często KGB wypytywało o mnie ludzi, z którymi rozmawiałem przygotowując reportaże i wywiady.

 

Miał pan jako korespondent „Newsweeka” automatyczne pozwolenie na podróżowanie po całych Sowietach, czy przy każdym wyjeździe z Moskwy musiał pan starać się o przepustkę?

 

Było to regulowane przez umowy helsińskie z 1975 r. O wyjeździe do miejsca oddalonego ponad czterdzieści kilometrów od Moskwy trzeba było informować dział prasowy ministerstwa spraw zagranicznych Związku Radzieckiego. W informacji należało przedstawić dokładne miejsce wyjazdu. Były zamknięte części kraju, do których dziennikarze nie mieli wstępu. Ale większość terytorium Związku Radzieckiego była niechętnie otwarta dla korespondentów zagranicznych. Jeżeli w ciągu czterdziestuośmiu godzin MSZ nie wydał decyzji odmownej, można było jechać. Zmuszało to władze radzieckie do mówienia nie. A oni woleli nie zgodzić się, niż powiedzieć nie. Jeżeli powiedzieli nie korespondentowi „Newsweeka”, w ramach reperkusji władze amerykańskie nie wydawały pozwolenia korespondentowi radzieckiej „Izwiestii” w Waszyngtonie na odwiedzenie np. Baltimore. Amerykanie z czasem zaczęli dobrze grać w tę grę. Jeżeli Rosjanom nie podobało się miejsce wyjazdu, robili wszystko, żeby podróż była nieprzyjemna. Obserwacja KGB stawała się wtedy bardzo widoczna i nachalna.

 

Prowadził pan kurs pisania o sprawach międzynarodowych? Czego pan na nim uczył?

 

Pracę z młodymi ludźmi zawsze zaczynam od wyjaśnienia, czym jest reportaż. W internecie jest masa materiałów dziennikarskich. Ale większość z nich to opinie i komentarze, które nie są oddzielone od informacji. Zawsze powtarzam, że dobry dziennikarz powinien rozpoczynać pracę od obserwowania rzeczywistości i ludzi, następnie przechodzić do robienia wywiadów, które polegają na bezpośredniej rozmowie. Podczas wywiadów należy patrzeć rozmówcom w oczy i obserwować ich reakcje. Nie można opierać się na kontakcie przez internet. Kiedy prowadziłem zajęcia w Nowym Jorku, mówiłem moim studentom: traktujcie to miasto, jako obce państwo i znajdujcie w nim tematy i rozmówców do reportaży. Kiedy mówiłem czym jest wywiad, słyszałem od młodych ludzi, że wyślą do rozmówców kilka pytań emailem.

 

Zgadzał się pan na ich propozycję?

 

Nie. Tłumaczyłem, że odpowiedzi, które otrzymają szczególnie od znanych publicznie osób, będą bardzo nudne. Zawsze lepiej spotkać się i porozmawiać. Można wyczuć sytuację, zapytać o rzeczy, o które przez email by się nie zapytało i usłyszeć bardziej spontaniczne wypowiedzi.

 

A jeżeli nie można spotkać się i porozmawiać w cztery oczy, jak wtedy przeprowadzić wywiad?

 

Można porozmawiać przez skype’a. Gdy taka forma kontaktu też nie jest możliwa, zostaje telefon. Email to ostateczność. Podkreślę to po raz kolejny: rozmowy i bezpośrednie obserwacje to podstawowe narzędzia pracy dziennikarskiej.

 

Po zgromadzeniu materiału i wstępnym opracowaniu go, przychodzi czas na pisanie. Jak pisać, żeby ludzie chcieli czytać to, co piszemy i czas poświęcony lekturze nie był dla nich stracony?

 

Pracując w „Newsweeku” nauczyłem się, jak pisać dla ludzi, którzy znają temat i dla tych, którzy niewiele albo nic o nim nie wiedzą. Tekst nie może być zbyt dydaktyczny i zbyt prosty, a jednocześnie musi być przystępny dla czytelników. Można to osiągnąć poprzez indywidualne postacie, sylwetki i wydarzenia umieszczone w reportażu. Narracja musi przyciągnąć czytelnika bez względu na poziom znajomości tematu. Uczyłem studentów, że w tekście ważny jest wstęp, który musi zainteresować czytelnika tematem. Tłumaczyłem, jak rozwijać go w tekście i w jaki sposób kończyć puentą. Wyjaśniałem, jak się pisze opinie i teksty, w których pragnie się zaprezentować określony punkt widzenia. Punkt widzenia przedstawiony w artykule powinien mieć podstawę w tym, co dziennikarz zaobserwował i usłyszał od swoich rozmówców. Nie powinien wynikać z tego, w co wierzy i co już wie. Każdy z nas ma swoje przekonania, ale to nie powinno wpłynąć na treść artykułu.

 

Jak pan postrzega współczesne media?

 

We współczesnych mediach z różnych powodów nastąpiła defragmentacja. Prawie każde medium chce dawać czytelnikom i widzom to, w co oni już wierzą i utwierdzać ich w wyznawanych poglądach. W Stanach Zjednoczonych część mediów przekonuje, że Trump jest zły, reszta twierdzi, że jest świetny. Media wpadły w pułapkę wspierania jednej lub drugiej strony politycznego sporu. Uwikłane w spory polityczne starają się utrzymać przy sobie widzów i czytelników. W Polsce jest podobnie. Jedną z najciekawszych rzeczy, którą można zrobić dla czytelnika czy widza to zaprezentować mu przynajmniej jeden lub dwa materiały, w bloku telewizyjnym czy w gazecie, które go zaskoczą. Niech czytelnik czy widz dowie się czegoś nowego o temacie, o którym myślał, że wie wszystko. Należy pokazywać problem z perspektywy, która nie pasuje do czarno-białej analizy i przedstawiać temat w innym świetle. Na tym polega dobre dziennikarstwo. Ale jest go coraz mniej we współczesnych mediach.

 

Czy na takie dziennikarstwo jest jeszcze miejsce we współczesnych  mediach? Czy jest jeszcze potrzebne czytelnikom?

 

Mam nadzieję, że jest miejsce na dobre dziennikarstwo. Pojawiają sie próby, które zmierzają do wytworzenia nowych form dziennikarstwa. Powstają nowe portalem, które są trochę mniej przewidywalne niż istniejące media. Trzeba jednak wypracować dla nich model skutecznego finansowania, bo bez pieniędzy żadne medium nie jest w stanie funkcjonować. To poważny problem, także w Stanach Zjednoczonych. Interesująco rozwija się „Political”, który stał się dość potężnym medium, stanowiącym kombinację dziennikarstwa, działów specjalistycznych oraz rzeczy robionych na zamówienie. Trzeba jednak odróżniać te sprawy, wtedy wszystko jest w porządku.

 

Jakie widzi pan we współczesnym świecie mediów wyzwania dla dziennikarzy?

 

Nowe pokolenie dziennikarzy musi wytworzyć inne modele funkcjonowania  mediów, ponieważ obecnie istniejące rozwiązania już się wyczerpały. Jestem szczęśliwy, że byłem dziennikarzem w czasach, kiedy korespondent zagraniczny mógł  jeździć po świecie, pisać o tym, co widzi i utrzymać się ze swojej pracy na przyzwoitym poziomie. Niestety, teraz coraz trudniej dziennikarzom „odkleić” się od komputera i zobaczyć coś na własne oczy. Amerykańskie sondaże pokazują, że opinie o dziennikarzach są coraz gorsze. Niestety, dziennikarze w znacznym stopniu przyczynili się do powstania takich opinii. Mają dużo na sumieniu, często wikłają się w działalność polityczną, publikują informacje bez sprawdzenia, nie proszą o komentarz osób, o których piszą. Jeżeli dziennikarstwo ma mieć przyszłość, trzeba wrócić do podstawowych zasad kształtujących ten zawód. Inną kwestią natomiast jest to, jak będzie zmieniać się przyjmowanie przez ludzi informacji.

 

Rozmawiał Tomasz Plaskota, portal wPolityce.pl.

 


 

Andrew Nagorski

Pisarz, dziennikarz, ur. 1947 r. w szkockim Edynburgu. Przez wiele lat związany z „Newsweekiem” jako dziennikarz, korespondent i szef biura tygodnika w Honkongu, Moskwie, Rzymie, Bonn, Warszawie i Berlinie. Trzykrotnie wyróżniony przez Overseas Press Club za swoje relacje. Od stycznia 2000 r. do lipca 2008 r. Andrew Nagorski pełnił funkcję starszego redaktora Newsweek International, zajmował się współpracą redakcyjną między magazynem macierzystym a rozwijającą się siecią wydawnictw w językach obcych. Nowymi czasopismami, które ukazały się podczas jego kadencji były: Newsweek Arabski (2000 r.), Newsweek Polska (2001 r.), Newsweek Rosja (2004 r.), Newsweek Argentina (2006 r.).

Jesienią 2019 r. w Polsce nakładem poznańskiego wydawnictwa Rebis ukazała się jego najnowsza książka zatytułowana „1941. Rok, w którym Niemcy przegrały wojnę”.

Źródło: www.andrewnagorski.com, fot.Twitter/Andrew Nagorski