Ćwiczenie intelektualne – ŁUKASZ WARZECHA o tym, jak powinny się zmieniać media publiczne

Odpowiedź na pytanie „czy zmieniać kształt mediów publicznych?” zależy – jak to jest w większości przypadków dzisiaj – od tego, po której stronie podziału politycznego jest pytany. Dotyczy to nie tylko odbiorców mediów czy polityków, ale też wielu dziennikarzy.

 

Pozwolę sobie uznać ten podział za głupi i stwierdzić, że wciąż są dziennikarze bynajmniej nie uznawani za opozycyjnych, którzy widzą, że w wielu punktach media publiczne nie funkcjonują dziś jak publiczne, ale jak partyjne, być może bardziej niż kiedykolwiek. Tymczasem płacą na nie wszyscy obywatele. Jakiś czas temu pisałem na portalu SDP (polemizując z poglądem Bronisława Wildsteina), że wprowadzanie w ten sposób kulawego pluralizmu (antyrządowe media prywatne i prorządowe państwowe za publiczne pieniądze) nie ma racji bytu. Na pytanie odpowiadam zatem: tak, media publiczne powinny się zmienić instytucjonalnie. Ale to musi być bardzo dobrze przemyślana zmiana. Taka, która zagwarantuje, że ani obecny, ani wcześniejszy stan rzeczy się nie powtórzy. Inna nie ma sensu, można ją sobie darować.

 

Jednocześnie dzisiaj rozważania na ten temat zreformowania mediów publicznych wydają się jedynie ćwiczeniem intelektualnym, bo ci, od których to zależy, nie widzą potrzeby reformy, a wszystko wskazuje na to, że pozostaną przy władzy na kolejną kadencję. Nie zmienia to faktu, że takie ćwiczenia mają swoją wartość. Kiedyś sytuacja się zmieni i dobrze mieć na ten moment przygotowaną koncepcję. Dobrze też – wychodząc z moim zdaniem oczywistej oceny, że obecny kształt mediów publicznych jest wadliwy – niejako sprawdzić się. Zobaczyć, komu zależy na czym i kto jakie rozwiązania gotowy jest poprzeć.

 

Żeby ocenić pojawiające się koncepcje, trzeba przyjąć jakieś docelowe założenia. Uważam, że takie powinny być cztery.

 

Po pierwsze – instytucjonalne odseparowanie mediów publicznych od bezpośredniego wpływu polityków. Całkowicie zrobić się tego nie da, ale można w system wmontować filtry, podobnie jak ma to miejsce w systemie niemieckim.

 

Po drugie – odizolowanie wyboru szefów mediów publicznych od woli polityków tak jak tylko się da.

 

Po trzecie – uwzględnienie, że na media publiczne składają się wszyscy obywatele, więc nie mogą one być tubą aktualnie rządzącej partii, nawet jeśli zgodzimy się, że w jakimś stopniu ich linia powinna oddawać wynik wyborów.

 

Po czwarte – media publiczne dlatego są zasilane budżetowymi pieniędzmi, żeby realizować misję, a nie po to, żeby ścigać się w komercji z mediami prywatnymi. Oglądalność nie może być tu naczelnym kryterium.

 

W ostatnim czasie pojawiły się dwie koncepcje zmian – jedna firmowana przez Platformę Obywatelską, druga będąca projektem obywatelskim. W przypadku tej pierwszej trudno nie mieć podejrzeń co do sposobu, w jaki media publiczne chciałaby potraktować partia twardej opozycji, wielokrotnie sygnalizująca, że zamierza w nich przeprowadzić bezwzględną czystkę po wzięciu władzy. Można zatem podejrzewać, że koncepcja firmowana przez PO ma na celu zwykłe odwrócenie znaków, a nie naprawienie mediów.

 

tekście na portalu Wirtualne Media, opisującym koncepcję PO, czytamy, że miałby powstać jeden duży holding radiowo-telewizyjny oraz miałaby zostać zlikwidowana Rada Mediów Narodowych. Ten ostatni punkt nie wydaje się kontrowersyjny, bo RMN to dziwaczny, zbędny twór, o którego likwidacji niedługo po jego powołaniu myślał przecież sam PiS. Zasadnicza część reformy miałaby wyglądać następująco:

 

Nowe, 15-osobowe rady medialne miałaby wybierać Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji spośród przedstawicieli sejmików wojewódzkich, lokalnych organizacji artystycznych i społecznych. Z kolei rady wyłaniałyby zarządy regionalne spółek radiowo-telewizyjnych. Nad całością czuwałaby 30-osobowa rada centralna, złożona z przedstawicieli 16 rad regionalnych oraz reprezentantów ogólnopolskich organizacji artystycznych, wyższych uczelni i NGO-sów.

 

Z kolei członkowie KRRiT mieliby być powoływani na kadencje różnej długości, tak aby dominująca w danym momencie siła polityczna nie miała nigdy pozycji bezwzględnie silniejszej.

 

Przedstawiciele PiS zarzucają projektowi PO, że partia ta chciałaby wybierania osób kontrolujących radio i telewizję ze środowisk, gdzie ma spore wpływy. To może być zarzut celny, ale nie musi. Z pewnością sposób, jaki proponuje PO, bardziej odizolowuje media publiczne od bezpośredniego wpływu polityków niż obecny system, który nie zawiera właściwie żadnego filtra. Ten aspekt przedstawiciele PiS pomijają, bo jest dla nich szczególnie niewygodny.

 

Diabeł natomiast tkwi w szczegółach. Kilka miesięcy temu opisywałem na portalu SDP system niemiecki. Tam zarządy poszczególnych regionalnych stacji (takie tworzą w Niemczech system mediów publicznych) są wybierane przez kilkudziesięcioosobowe rady, których członkowie są delegowani przez wiele różnego typu organizacji – od Kościołów, poprzez organizacje kulturalne, po różnego rodzaju stowarzyszenia i NGO-sy, ale nie przez partie. Natomiast lista organizacji, które mają prawo wysuwać swoich przedstawicieli do rad jest zawarta w landowym ustawodawstwie. Czyli wpływ polityków przejawia się na pierwszym etapie poprzez konieczność uzgodnienia w Landtagu, jakie organizacje zostaną zapisane w ustawie jako wchodzące do rady. I to jest klucz to sprawy.

 

Jeśli bowiem rady medialne miałyby być 15-osobowe, to spośród ilu i jakich kandydatów miałaby ich członków wyłaniać KRRiT? Jakim kluczem by się kierowała? Kto miałby prawo zgłaszać kandydatury? Kto zasiadałby w dwukrotnie liczniejszej radzie centralnej? Jak określić, które organizacje miałyby prawo kierowania tam swoich przedstawicieli? Bez doprecyzowania tych kwestii trudno pomysł oceniać. Jednak kredyt zaufania wobec PO w sprawach mediów publicznych – jakkolwiek krytycznie ocenialibyśmy ich obecną postać – jest, najdelikatniej mówiąc, poważnie ograniczony. Krytycy z partii rządzącej słusznie pytają, dlaczego te znakomite pomysły nie zostały opracowane i wcielone w życie w ciągu dwóch kadencji rządów PO.

 

Nieco mniej informacji jest o obywatelskim projekcie reformy, któremu patronuje były wiceminister kultury i twórca TVP Kultura Jacek Weksler, ale przy którym pracowali przedstawiciele różnych środowisk. Jest tam mowa o rozwiązaniu obecnie istniejących spółek i natychmiastowym powołaniu w ich miejsce nowych, finansowanych nie z abonamentu, a z budżetu (co właściwie już teraz ma miejsce, choć bez formalnej zmiany i na zasadzie prawnej prowizorki). TVP i radio zostałyby połączone w jeden organizm (tak jest np. w Estonii), a osobna spółka zrzeszałaby ośrodki regionalne. Na poziomie centralnym pozostawiono by jedynie cztery kanały TVP. Kodeks etyczny pracowników mediów publicznych miałby być prawnie wiążący. RMN przestałaby istnieć, a członkowie KRRiT byliby wybierani na kadencje różnej długości, odmienne niż kadencja Sejmu (podobieństwo z projektem PO). Zostałaby powołana przynajmniej 27-osobowa Rada Programowa, do której weszliby przedstawiciele środowisk artystycznych, organizacji pozarządowych, marszałków województw, rektorów uniwersytetów, RPO, która miałaby prawo wnioskować o odwołanie prezesów spółek medialnych.

 

I znów – diabeł tkwi w szczegółach. Jak ustalano by listę organizacji, mogących powoływać swoich przedstawicieli do Rady Programowej? Jak określano by, którzy członkowie KRRiT mają być powoływani na kadencję jakiej długości?

 

Mimo sceptycyzmu, który powinien się włączać z automatu, dobrze, że pomysły na zmianę są. Jest o czym rozmawiać. Problem w tym, że jedna strona sporu politycznego – a wraz z nią spora część dziennikarzy – nie widzi żadnej potrzeby dyskusji na ten temat, bo jej zdaniem jest dobrze. Pozostaje mi na końcu zawrzeć apel do władz SDP – jakkolwiek mam poczucie, że to głos wołającego na pustyni – żeby włączyć się do tej potrzebnej dyskusji poprzez debaty, konferencje, spotkania. Bo nie – dobrze nie jest, wręcz przeciwnie: jest fatalnie i widzi to każdy trzeźwo myślący dziennikarz.

 

Łukasz Warzecha