Czy dziennikarstwo przeżywa kryzys? – zastanawia się ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS

Media i dziennikarstwo na całym świecie przeżywają kryzys, ale nie taki jak go widzi liberalna lewica.

 

Niedawno przeczytałam tekst, który opowiadał o „fatalnej tendencji” w mediach publicznych – jak wiadomo obsadzonych przez dziennikarzy konserwatywnych –  psucia ich poprzez  nominowanie na stanowiska decydentów ludzi bez talentu i doświadczenia. Racja,  zdarza się, że ten czy ów nie spełnia kryteriów czy  oczekiwań, ale czy to samo nie dzieje się w segmencie mediów lewicowo-liberalnych, komercyjnych? Ilu tam  niekompetentnych, a zdarza się kompromitujących dysponentów, dyrektorów, kierowników redakcji? A przecież takie złe wybory także przekładają się na jakość ich programów. I sprawa druga, a w istocie pierwsza: od 30 lat, z małymi przerwami, ta opcja, na zmianę z post-komunistami, trzymała media publiczne w garści,  panowała monokultura polityczna, czy to jakoś autorowi nie przeszkadzało?

 

W tej chwili,  wraz z wejściem kapitału konserwatywnego na rynek prasowy – „Sieci”, „Do Rzeczy”, „Gazeta Polska”, etc.- nastąpiła demokratyzacja światopoglądowa, pluralizacja rynku medialnego, której w istocie od 1945 roku nie było. Czy tego nie należy punktować? To, moim zdaniem, największe zwycięstwo  mediów w ciągu ostatnich  lat. A syndrom „krótkiej ławki” w istocie nie występuje po żadnej ze stron, ponieważ  wciąż pojawiają się  nowe generacje kandydatów na dziennikarzy i broadcasterów, i   jeśli coś nam grozi, to raczej „inflacja podaży”,  ludzi przypadkowych, niedouczonych, często pochodzących z mediów społecznościowych. Ale to zjawisko występuje przecież  po każdej ze stron.  Tak więc  pisanie o krótkich ławkach, które przekładają się na „degradację mediów jako całości”  nie ma większego sensu, a posługując się jedynie  przykładami  konserwatystów, jest stronnicze i niesprawiedliwe.  Problem jest natomiast, i on nie znika, że lewica,  historycznie i tradycyjnie, mając  gębę pełną frazesów o demokracji, boryka się z kłopotem  zaakceptowania poglądów innych niż własne, i dotyczy  to także rynku medialnego. I zjawisko to, a raczej wada, handicap,  najwyraźniej się pogłębia. Spójrzmy tylko, co dzieje się po zakupieniu od niemieckiej grupy medialnej  Polski Press – co  przecież jest obiektywnie faktem dla polskich mediów, reprezentujących polskie interesy, bardzo pozytywnym. Albo  pandemonium, jakie  rozegrało się  bodaj dziesięć lat temu, kiedy próbowaliśmy  wybrać konserwatystów do  władz SDP.  Nie wahano się wtedy nazwać nas faszystami!  Wciąż  trwa akcja odbijania mediów publicznych i tekst o „fatalnej tendencji”, który krytykuje tylko konserwatystów, świadomie czy nie, wpisuje się w tę narrację, a tym samym niszczenia pluralistycznego rynku medialnego.

 

A więc, rzeczywiście, zdarza się, że szefowie – po różnych stronach sporu i na różnych poziomach kompetencji – nie sprawdzają się. Ale potem przychodzą inni, i „się sprawdzają”. Przecież bodaj 13 kanałów telewizji publicznej i 9 radia publicznego działają,  dostarczają informacji i rozrywki na rożnych poziomach oczekiwania, często  coraz lepiej. Obserwuję ten proces na przykładzie sektora polityki zagranicznej. Widzę coraz większą liczbę korespondentów, w coraz bardziej strategicznych miejscach globu, jedni są lepsi, inni gorsi, lecz prawidłowość jest taka – jest ich generalnie coraz więcej i są generalnie  coraz lepsi. Może przydałoby się tylko sięgać po komentarze nie do politologów, którzy znają świat z zagranicznych gazet lub książek, a do ekspertów, zwykle znających   świat z życia. Do nas nie dotarła jeszcze informacja, że publicysta, zajmujący się sprawami krajowymi, to zupełnie inny zawód niż publicysta  zagraniczny! I nie ma takich cudów, obserwowałam ten segment przez 30 lat w BBC, aby ekspert ds. międzynarodowych znał się na równi dobrze na tematyce brytyjskiej, niemieckiej, indyjskiej czy chińskiej, bo to niemożliwe. Ale – jako członek Rady Programowej PR mówię o tym na zebraniach, w obecności  dyrektorów Jedynki czy PR 24 –  i widać, że jest szansa na dialog, a zatem na poprawę pewnych niedociągnięć. Nie jest łatwo, bo to stajnia Augiasza, nie sprzątana od 1945 roku, ale to się robi. Widać, że decydenci są otwarci na krytykę i chętni, aby korygować niedociągnięcia.

 

Tak, polskie media, dziennikarstwo przeżywają  kryzys. Ale  występuje on po obu stronach ideologicznej barykady, a po wtóre ma zupełnie  inny charakter, niż twierdzi cytowany powyżej autor. No i jest to zjawisko o zasięgu światowym.  Od 30-40 lat trwa zintensyfikowana wojna światopoglądowa, która przekłada się także na media, pierwszą linię ideologicznego frontu . Przesuwanie się na lewo myślenia o państwie, prawie, rodzinie, dotknęło także media.  Przejmowanie przyczółków, stacji radiowych i telewizyjnych, publicznych i prywatnych, gazet i tygodników wciąż trwa. Spójrzmy co się stało z brytyjskim „Observerem” po przejęciu go przez Grupę Guardiana, z niemieckim „Die Welt” czy francuskim „Le Monde’em”.  Coraz więcej polityki, coraz wyraźniejsza lewicowa linia, coraz częściej publicystykę wypiera propaganda.  Bardziej  odczuwalna cenzura i ostrzejsze środki  perswazji. Korporacje cyfrowe postawiły w tym dziele zniszczenia pluralizmu, demokratycznej wymiany myśli „kropkę nad i”. I warto mieć świadomość, że w wojnie, która trwa bez mała 40 lat jedna strona atakuje pod hasłem „niszczyć establishment, historię i tradycję”, a druga próbuje tego kapitału bronić. Bronić znane nam  formy demokracji,  zwykle parlamentarnej,  kodeksów regulujących życie państw i obywateli jak konstytucje, kodeks karny czy prawo zwyczajowe, a zatem wolne wybory, prawa człowieka, wolność słowa.  Wystarczy spojrzeć, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, w Niemczech, ale i w Polsce, aby się zorientować o co chodzi.  A więc dla lewicy liberalnej, jest to wojna zaczepna, a dla strony drugiej, konserwatywnej, obronna. No i widać wyraźnie, że w ciągu ostatnich kilku lat stopień agresji  znacznie się podniósł i zintensyfikował. Pod różnymi pretekstami – w Stanach Zjednoczonych było to pojawienie się  kandydata, a potem kadencja Donalda Trumpa, w Wielkiej Brytanii był to Brexit, w Polsce wygrana w wyborach parlamentarnych konserwatywnego Prawa i Sprawiedliwości, na Węgrzech fenomen Orbana, etc.

 

Pojawiło się więc kilka nowych fenomenów – coraz częstsze  transfery z dziennikarstwa do polityki czy na fotele decydenckie, coraz  szersze i głębsze  upolitycznienie mediów, zaczęła zacierać się granica między publicystyką i propagandą, bardzo zaostrzył się także język politycznego sporu. Wszystkie te zjawiska, nakręcane przez  lewicę,  powodują  niszczenie dziennikarstwa i budzą opór konserwatystów.  Dożyliśmy czasów, kiedy każda  partia konserwatywna – patrz: amerykańscy republikanie, brytyjscy torysi czy niemieccy chadecy – ma coraz szerszy margines socjalny i  upomina się o dobrostan wszystkich obywateli, podczas gdy lewica sufluje ideologię obrony praw mniejszości,  robi to ciężką ręką, i z pominięciem jakichkolwiek demokratycznych procedur.  Identyczna sytuacja panuje w mediach.

 

A teraz  kilka słów, bo mówi się o tym wciąż za mało,  na temat języka mediów, który sygnalizuje zaognienie się politycznego sporu. A więc język mediów, amerykańskich, brytyjskich czy polskich bardzo się w ciągu ostatnich kilku lat zradykalizował i zbrutalizował. Z jednej strony  nakręca spiralę agresji, z drugiej –  efekt bumerangu – generuje w przestrzeni publicznej coraz ostrzejszy konflikt. Minęły już czasy, kiedy National Audit Office, Komisja Kontroli, powoływana przez brytyjski parlament, okazywała się skutecznym narzędziem regulowania nieprawidłowości w mediach, m.in. stronniczość polityczną BBC. A OFCOM, państwowy organ nadzorujący rynek mediów, działał stanowczo i dawał sobie radę z nadużyciem zaufania, wiarygodnością dziennikarzy czy obyczajowymi skandalami w tym światku. Dziś  nikt się z nimi nie liczy. Podobnie komisje etyki mediów czy  organizacje, broniące wolności dziennikarskiej wypowiedzi  w Polsce. Wszystkie te ciała czy też instytucje nadzorujące zniknęły w chaosie politycznego konfliktu,  jak nazwali to Brytyjczycy,  Uncivil War, w nawiązaniu do amerykańskiej Civil War, wojny secesyjnej. Ich głos – w najlepszym razie kończy się to  oświadczeniem – który równie dobrze mógłby się nie ukazać,  bo nic nie załatwia, nikogo nie obchodzi i ma zerowa siłę sprawczą. Chaos, wszystkie chwyty dozwolone,  zachowania niemoralne czy korupcyjne polityków i dziennikarzy  powtarzają się wedle stałego rytmu, budząc coraz mniejsze zdumienie i protest.

 

Walka polityczna neomarksizmu przeciw konserwatyzmowi zachwiała, gorzej zdestabilizowała rynek mediów,  jak mówią Anglicy „to the core”,  „do samego jądra”. Zniszczyła hierarchię wartości i etos, poczucie sensu wykonywania tego zawodu oraz bezpieczeństwa. Czy kiedyś ten zawód się odrodzi,  wsparty o mądrość Kodeksu Dziennikarskiego – tak polskiego jak brytyjskiego, bo są bardzo podobne – nie wiem. Mam nadzieję, że tak. Dopóki znajdą się ludzie, którzy będą uważali, że prawda i fakty, to podstawowe kryteria oceny, pamiętali o  misji, a w każdym razie o społecznym wymiarze ich pracy i troszczyli się o rzetelność warsztatową.  Podobne wątpliwości miałam po 1989 roku, po odzyskaniu po 45 latach suwerenności Kraju i prawa do wolności słowa i wypowiedzi. A jednak dziennikarstwo się odrodziło. Teraz mamy kolejny zakręt, a  jak wiadomo na wirażach należy być przytomnym i nie przysypiać.

 

Elżbieta Królikowska-Avis

 

Tekst ukazał się w nr 3(142)

„Forum Dziennikarzy”.

E-wydanie do pobrania TUTAJ.