Zakręty życiowe – ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS o przekraczaniu granic między dziennikarstwem i literaturą

Jest to zwykle droga jednokierunkowa. Kiedy dziennikarz pisze książkę,  potem z rzadka wraca jedynie do pisania artykułów i broadcasterki (radio i telewizja). Zwykle publikuje następną książkę, i kolejną.  Z tej ścieżki raczej nie ma odwrotu.

 

Kiedy ja przekroczyłam granicę między dziennikarstwem a pisarstwem? Dawno, bo w 1986 roku, kiedy nakładem Wydawnictwa Ministerstwa Kultury wydałam dwie publikacje, zbiory szkiców? esejów filmowych? „Sladami Bunuela” i „Opowieści kina metyskiego”. Były to pierwsze na polskim rynku wydawniczym książki opowiadające o historii kinematografii hiszpańskiej oraz latynoamerykańskich.  O ile wiem, do dziś są na ten temat jedynym żródłem  informacji.

 

Gdyby się uprzeć, by jakoś określić, skategoryzować moje książki w kilku słowach, na myśl przychodzi  mi określenie:  pionierskie.  Wszystkie one dotykają tematów dotąd w naszym piśmiennictwie nie opisanych – kinematografie hiszpańska i latynoamerykańska, potem najnowsza brytyjska, a następnie – tamtejsza demokracja, jej historia oraz zalety.  I jak się przekłada na życie państwa, społeczeństwa, parlamentu, organizacji pozarządowych i mediów. Tyle, że o ile w przedostatniej książce „Róg Piccadilly i Nowego Swiatu” zachwalałam demokrację i namawiałam Polaków, aby się o nią upominali, a polskie władze, aby po nią sięgnęli – o tyle w ostatniej „Cywilizacja Zachodu na rozdrożach wartości” pokazuję „dowody zbrodni”, czyli jak Zachód swoje najważniejsze osiągnięcie, jakim jest ustrój demokratyczny,  niszczy i dewastuje.

 

Cecha druga:  moja publicystyka, prasowa i książkowa, to odzwierciedlenie czy raczej odpowiedź na wiraże i zakręty moich losów. Dyktowało ją, i nadal dyktuje „samo życie”.  Najpierw zainteresowanie filmem, a więc dyplom z filmoznawstwa, potem trzydzieści lat  w zawodzie krytyka, pisywanie dla tygodników „Film”, „Ekran” oraz miesięcznika „Kino”. Jednak w międzyczasie pojawiła się fascynująca, enigmatyczna, symboliczna „hiszpańska filmowa fala” i, jakoś równolegle,  latynoski „realizm magiczny”.  Fascynacja obrazami starego mistrza Bunuela i młodych SauryCaminoPatino, oraz książkami Marqueza, Fuentesa, Borgesa, Lezamy Limy. Nauczyłam się – kursy, potem lekcje prywatne – języka hiszpańskiego, i moje redakcje zaczęły wysyłać mnie, już jako specjalistę, na festiwale filmowe do Hiszpanii i Portugalii. Potem stypendium dokumentacyjne do książki z naszego Ministerstwa Kultury do Madrytu – i  tak powstały moje dwie pierwsze publikacje, serie szkiców, obrazujących, historię kina hiszpańskiego i większych kinematografii latynoamerykańskich. Powstały z moich jakby obocznych, pozazawodowych pasji i fascynacji.

 

Następny zakręt życiowy,  to festiwal filmowy w Troi, Portugalia, gdzie poznałam brytyjskiego dziennikarza, Petera Avisa z „Observera”. Małżeństwo, wyjazd na stałe do Londynu, przez 26 lat praca polskiej korespondentki w Wielkiej Brytanii, zajmującej się wszystkimi aspektami życia kraju, od polityki do kina. A był to rok 1990,  i, po mizernej diecie tematów zagranicznych w okresie komuny, korespondenci zaczynali być w cenie. Wprawdzie Zjednoczone Królestwo to tylko skok przez kanał La Manche, zwany przez Brytyjczyków English Channel, okazało się, że to obszar mało znany i opisany. Także tamtejsze kino – przedtem, o ile wiem, pojawiła się tylko książka  Andrzeja Kołodyńskiego pt.”100 filmów brytyjskich”, ale została doprowadzona do 1975 roku. A więc recenzje filmów, zawsze z backgroundem politycznym, socjologicznym i obyczajowym, bo czytelnika nie interesuje mdłe poetyzowanie, ale wyjaśnienia „jak?”,  „skąd?” i „dlaczego”? Już nie dla „Ekranu”, który zlikwidowano, lecz  dla „Filmu”, a potem świetnego, do niedawna najlepszego magazynu filmowego na polskim rynku, „Kino”. Wiele z tych recenzji złożyło się na wybór materiałów do książki pt. „Prosto z Piccadilly”, obrazujących  dekadę lat 90. kinematografii brytyjskiej. Pokazujący jak zawirowania polityczne – odejście thatcherystów, przeobrażanie się konserwatyzmu w „nowoczesny, współczujący konserwatyzm”, przejęcie władzy w 1997 roku przez labourzystów czyli socjalistów i Trzecia Droga Tony Blaira, zmieniły krajobraz i charakter wyspiarskiego kina. Koniec z „heritage cinema”, stylowych adaptacji literatury, z którego słynęło, początek społecznych dramatów z osiedli komunalnych, zaangażowanych politycznie po stronie lewicy, źle, po amatorsku zrobionych. To była pierwsza publikacja, która zasygnalizowała nam upadek standardów BBC, dziś „państwo w państwie”, i chorobę lewicowości brytyjskiego kina oraz jego establishmentu.  Odbrązawianie  mitów o  BBC, dawnym „wzorcu z Sevres” dziennikarstwa,  legendy o  potędze tej zasłużonej korporacji medialnej,  lewicy liberalnej brutalnie ingerującej w delikatną tkankę  filmów. O tym opowiadała książka „Prosto z Piccadilly” z 2001 roku.

 

Ale i ten etap – znowu zadecydowało samo życie  – zakończył się. Zawsze, a z pewnością od 1968 roku, kiedy wstąpiłam do niepodległościowej organizacji RUCH – potem była działalność w Solidarności – interesowała mnie polityka. Zawsze  stanowiła w mojej pracy korespondenckiej  znaczący wątek. Toteż od początku mojej pracy w Londynie, dostrzegłam, że Wielka Brytania jako państwo, funkcjonuje na zupełnie innych zasadach niż znane mi państwa, a na pewno Polska oraz byłe „demoludy”. I że tę różnicę powoduje  obecność, lub brak, demokracji. I  jej to właśnie – jak przekłada się na życie państwa, społeczeństwa, prace rządu i parlamentu, na media i życie codzienne obywatela – poświęciłam moją kolejną książkę, „Róg Piccadilly i Nowego Światu”. Większość komentarzy opowiadała o tym, dlaczego od 2500 lat, czyli od czasów Platona, który twierdził, że „rządy winni sprawować ludzie odważni, uczciwi”, nie wynaleziono lepszego sposobu organizacji państwa i społeczeństwa niż właśnie demokracja. Pisałam o konieczności istnienia  zasad moralnych  w polityce,  odpowiedzialności władzy przed obywatelem i „kodowi postępowania polityka”, aby wiedział jak winien się zachowywać, i co się z nim stanie, jeśli zboczy z kursu. Dziś duża część tych prawd czy też regulacji jest już u nas w obiegu publicznym, ale w latach 2007 – 15, który to okres obejmuje „Róg Piccadilly i Nowego Światu”, w Polsce była to wiedza nieznana, czy raczej  zapomniana. A więc znowu poruszanie tematów, których nie znaliśmy, bo przez 45 lat rządów komuny i kilkanaście nie wiadomo czego, trzymane były skrzętnie pod dywanem. Moje myślenie biegło szlakiem:  los dał mi szansę owe dobre zasady i regulacje poznać, więc ja miałam obowiązek się tą wiedzą z  moimi czytelnikami, podzielić. Aby rozrzut informacyjny był szerszy, pojawiałam się z  wykładami na ten temat, m.in. w Sejmie, w Uniwersytecie Warszawskim, w Klubach Gazety Polskiej, w klubach studenckich i szkołach. Dziś demokracja, to w Polsce – po bezpieczeństwie – wciąż  temat numer 2, tak w relacjach wewnętrznych, jak i z Unią Europejską. A regulacje są, tylko należy po nie sięgnąć. I o tym opowiadała moja przedostatnia książka ,”Róg Piccadilly i Nowego Swiatu”.

 

Ale znowu powiał  wiatr przemian. Widać wyraźnie, że rewolucja kontrkulturowa ‘68, ostatnimi laty najwyraźniej przyspieszyła. Ostatnie kilka lat przyniosło wiele dowodów na to, że Zachód z furią niszczy swoje własne osiągnięcia, stał się wrogiem wartości, które złożyły się na jego wielkość i tożsamość: grecka filozofia, rzymskie prawo i  etosu  chrześcijaństwa. Tempo zmian z galopu zmieniło się w kłus, i Europa – choć ten trend rozlewa się po całym świecie –  znalazła się  na kolejnym zakręcie cywilizacyjnym. I temu właśnie, ostatniemu etapowi systemowej wojny liberalnej lewicy z dotychczasowym porządkiem moralnym, społecznym i prawnym, poświęciłam ostatnią książkę z tytułem – kluczem „Cywilizacja Zachodu na rozdrożach wartości”. Jest o kryzysie moralnym Europy, o tym jak „czerwona sieć” coraz silniej oplata  wszystkie pola aktywności ludzkiej i państwowej. Jest szukanie odpowiedzi w którą stronę zmierza świat, jakie wartości zyskuje, a jakie gubi, te z Dekalogu czy te z zestawu z 1789 roku? I co z tego wynika? Znów opowiadam o ostatnich dylematach  cywilizacyjnych,  kulturowych i moralnych świata, sięgając po przykłady z terenu Europy, obu Ameryk, Afryki i Azji.  I znowu – publicystyka z serii „gdzie byłam, co widziałam i co z tego może wyniknąć?”, tym razem wydana przez oficynę Zysk i –Ska.

 

Oczywiście, nie zamierzam rezygnować z dziennikarstwa. To dla mnie  chleb powszedni, codzienna praca. Ale książka, to jednak co innego. Może rodzaj „sublimacji dziennikarstwa”? Sytuuje wybrany temat na wyższym poziomie? Ponadto artykuły bywają rozproszone w różnych pismach, często  publikowane na portalach, giną – a książki pozostają. „Cywilizacja Zachodu na rozdrożach wartości”, to wybór publicystyki z ostatnich kilku lat, „sublimacja” tego, co napisałam. Teksty najistotniejsze dla kierunku cywilizacyjnych przemian, oczyszczone z cech tymczasowości, z nieco szerszą, zmienioną perspektywą.  Skierowaną do dzisiejszego, ale być może i „jutrzejszego” czytelnika?

                                                                                                                        

Elżbieta Królikowska-Avis    

Po co są organizacje dziennikarskie? – odpowiedzi szuka ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS

Istnieje wielka potrzeba istnienia organizacji dziennikarskich, zwłaszcza w czasach triumfu fake newsów, które zastępują informację, oraz propagandy podmieniającej komentarze. Ale problem jest znacznie bardziej skomplikowany, w Polsce i za granicą, czasem w podobny, często w zupełnie inny sposób. Oto próba podsumowania nowych zjawisk, a przynajmniej wyznaczenia wektorów tych zmian.

 

Gdybyśmy spojrzeli na europejskie organizacje dziennikarskie z lotu ptaka, widać jasno, że w istocie nie ma klasycznych dziennikarskich związków zawodowych, jakie obserwujemy w innych zawodach (górnicy, hutnicy, pracownicy transportu, budżetówka etc.). Stowarzyszenia dziennikarzy łączą na ogół dwie funkcje: pełnią rolę wyznacznika standardów zawodowych, obrońców wolności słowa, organizują konkursy branżowe, konferencje, a ponadto mają segment związany z doraźną pomocą finansową dla dziennikarzy w potrzebie. I tu nasze SDP czy np. brytyjski BAJ, British Association of Journalists, niewiele się od siebie różnią. Nawet nasz Kodeks etyki dziennikarskiej jest podobny do brytyjskiego, bo nie może nie być – przecież chodzi o te same wartości. Że przypomnę podstawy Aktu Założycielskiego BBC z 1922 roku: code of conduct – impartiality (obiektywizm i bezstronność), credibility (wiarygodność informacji) i balance (wyważenie opinii w programie). Choć, niestety, to dziś – wystarczy spojrzeć na media – bardziej teoria aniżeli praktyka. Tyle kwestie statutowo-organizacyjne.

 

Dostrzec można także interesujące zjawisko – w ostatnich kilkudziesięciu latach i Europejska Federacja Dziennikarzy, i większość organizacji branżowych, zrobiły kilka kroków w lewo. Dokładnie tak, jak medialny mainstream w Europie, że przypomnę jedynie największe potęgi – „Observera”, „Le Monde”, „El Pais” czy „Die Welt”. Ten sam zarzut dotyczy także stacji radiowych i telewizyjnych. Europejska Federacja Dziennikarzy tropi środowiskowe uchybienia i wykroczenia, i ogłasza je w dorocznym raporcie. Ale tak się jakoś składa, że częściej dociera do przykładów z krajów, gdzie rządzą konserwatyści, lub do mediów konserwatywnych, i wtedy brutalnie atakuje swoich kolegów. Natomiast nie słyszałam, aby kiedykolwiek zajęła się grzechami lewicowej BBC czy mediów niemieckich, które przez tydzień trzymały w zamrażarce news o dramatycznych wydarzeniach w Kolonii z Sylwestra 2015 roku. EFJ jest także antyizraelska, za to bardzo propalestyńska. Np. w 2008 roku wykluczyła 800 dziennikarzy izraelskich, zrzeszonych w ich krajowym związku, za „niepłacenie składek”, a w istocie za politykę rządu izraelskiego, który podczas II wojny libańskiej kazał wysadzić w powietrze telewizję Hezbollahu. A potem przyjęła ich z powrotem. Dziennikarze izraelscy nie pozostali dłużni, bo w kilka lat później zagrozili zerwaniem z EFJ, twierdząc – zresztą zgodnie z prawdą – że jest „antyizraelska”. Czy nie moglibyśmy – jako że EFJ nęka nas dotąd bezkarnie – wysłać przy następnej okazji podobnego listu?

 

Warto dodać, że EFJ cyklicznie wydaje deklaracje takie jak ta z 2007 roku, gdy ogłoszono 6 listopada Dniem Protestu Dziennikarzy Europejskich „przeciw obniżaniu zawodowych i moralnych standardów oraz politycznym naciskom, które niszczą ten zawód”. W sumie Europejska Federacja Dziennikarzy zrzesza 187 organizacji krajowych, ma ok. 600 tys. członków, ale już od dawna przestała być autorytetem, przestała rzetelnie pełnić swoje statutowe obowiązki i dziś jest jednym z frontów wojny liberalnej lewicy z konserwatyzmem oraz – tak, tak! – z Izraelem!

 

Druga podobna organizacja branżowa, Międzynarodowa Federacja Dziennikarzy (IFJ), cierpi na podobne schorzenia co EFJ. Prezentując swoje cele, wiele mówi o „ochronie praw dziennikarzy oraz wolności prasy”, ale jeszcze więcej o „wspieraniu sprawiedliwości społecznej, praw ludzi pracujących, demokracji, praw człowieka oraz zwalczaniu korupcji i biedy”. Czyli zrobiliśmy duży krok … w bok, od misji do walki.

 

Interesujące może być to, że w Polsce mamy tylko jedno znaczące stowarzyszenie dziennikarzy – SDP. Z oczywistych względów nie liczę organizacji, takich jak np. Towarzystwo Dziennikarskie z Sewerynem Blumsztajnem na czele, które w środowisku nie odgrywa żadnej poważniejszej roli. W Wielkiej Brytanii – populacja 60 mln, czyli o 1/3 większa od polskiej – jest ich kilka. I w dużej mierze jest to skutek zaszłości historycznych, m.in. ciągłości instytucjonalnej. Nie mieli zaborów, wojen, przynajmniej od XVII wieku, nie mieli komunizmu

 

Dwa najpopularniejsze stowarzyszenia branżowe to BAJ, The British Association of Journalists, i NUJ, National Union of Journalists. BAJ, „a non-political trade union”, zrzesza dziennikarzy pracujących „w gazetach, magazynach, stacjach telewizyjnych i radiowych oraz w mediach internetowych”, na etacie oraz freelancerów. Podstawą działania są wprawdzie sprawy bytowe, ale wspomina się także o obronie wolności dziennikarskiej wypowiedzi i wsparciu kolegów, kiedy dochodzi do sprawy sądowej . Do BAJ „mogą należeć wszyscy, którzy biorą udział w procesie powstawania numeru pisma/ programu”, a także subedytorzy, rodzaj sekretarza redakcji? korekty?, graficy, etc. Składki są relatywnie wysokie: 16 funtów miesięcznie dla pracowników mediów krajowych, etatowców, i 11,50 funta dla dziennikarzy mediów lokalnych oraz freelancerów. Celem NUJ, który powstał w 1907 roku, jest także „wspomaganie dziennikarzy w potrzebie”, informacyjne, prawne, w sprawach zdrowotnych i bytowych oraz w kwestiach bezpieczeństwa dziennikarza w pracy. NUJ podkreśla także kwestie wolności słowa oraz ochrony tych, którzy się – zwykle politykom i celebrytom – narazili. Trzecia z organizacji, The Chartered Institute of Journalists, który powstał w 1884 roku (ta historyczna ciągłość brytyjskich instytucji!) także łączy elementy stowarzyszenia i związku zawodowego. Etyka i wyższe standardy dziennikarstwa w mediach oraz ochrona dziennikarskich wolności, ale także pomoc w kampaniach o bezpieczeństwo i lepsze warunki wykonywania zawodu – to cele tej organizacji.

 

A teraz trochę historii i brytyjskich ciekawostek. A więc na Wyspach Brytyjskich jest także Commonwealth Press Union, były Empire Press Union, powołany w 1909 roku, zrzeszający ok. 750 członków z 49 krajów Wspólnoty Narodów, czyli brytyjskich i z byłego Imperium Brytyjskiego. To organizacja głównie dla wydawców i senior executives, mniej dla szarych pracowników mediów. Jest i Society of Women Writers and Journalists, założone w 1894 roku, zapewne jako produkt zwycięstwa ówczesnych sufrażystek, czynne zresztą do dziś. Ale mamy także działający od 1882 roku, czyli najstarszy, a z pewnością najbardziej snobistyczny The London Press Club, który oferuje akces do najświeższych newsów w mediach oraz wiele towarzyskich wydarzeń, m.in. doroczny bal i cotygodniowy drink w siedzibie klubu. To zawsze świetna giełda informacyjna i możliwość wymiany wizytówek z liderami środowiska oraz ważnymi gośćmi, reprezentującymi „korytarze władzy”. Jest i organizacja, której w Polsce brak, a która w Wielkiej Brytanii – zapewne z uwagi na Imperium Brytyjskie – powstała już w 1888 roku. Mówię o Foreign Press Association, do której – jako polska korespondentka – przez ponad 20 lat należałam i która bardzo ułatwiała mi życie i pracę, zapewniając akces do parlamentu, na konferencje prasowe z reprezentantami rządu czy miast i na „the royal events”, czyli zdarzenia, w których brali udział członkowie rodziny królewskiej, coś otwierali, inaugurowali, promowali, np. książę Karol – osiągnięcia swojego The Prince’s Trust. Organizacja grupuje ok. 1600 korespondentów z całego świata i wydaje cotygodniowy biuletyn informacyjny. Pomoc nie do przecenienia! Na podobną organizację czekamy w Polsce od 30 lat. To sytuacja win – win. Z jednej strony pomoc dla korpusu dziennikarzy zagranicznych, z drugiej, na specjalnych konferencjach prasowych, prowadzonych po angielsku – możliwość bezpośredniego suflowania polityki rządu.

 

O konieczności istnienia organizacji dziennikarskich nikogo nie trzeba przekonywać. Innej, lepszej formy – integracja środowiskowa, samokształcenie, czyli kluby, seminaria i konferencje, ochrona pracowników mediów przed wyrzuceniem z pracy, wsparcie finansowe – jeszcze nikt nie wymyślił. I sprawdziła się, przepraszam za słowo, hybrydowa formuła stowarzyszenia, czyli informacja, samokształcenie, w razie konieczności wsparcie prawne i finansowe. Ale – i tu nasze Stowarzyszenie ma wiele do zrobienia – ważne są demokratyczne formy działania. Dobra Zmiana, która od 6 lat powtarza: „władze są po to, aby służyć społeczeństwu”, nie dotarła jeszcze do SDP, czyli do tych, którzy o niezależność, transparentność i demokrację winni się upominać.

 

Na co należałoby więc zwrócić uwagę? Po pierwsze, na demokratyczne metody kontaktów Zarządu Głównego z Zarządem Oddziału Warszawskiego i innymi Oddziałami, aby konsultować najważniejsze sprawy – dziś status naszej siedziby na Foksal, Kazimierz i Wilga. Na transparentność przepływu pieniędzy, sprawiedliwy ich podział i konsultacje z ludźmi, na co je wydać, teraz skrzętnie utajnione. Trzeba mówić o dezintegracji środowiska dziennikarskiego, nie tylko z powodów politycznych, co jest w pewnym sensie zrozumiałe, ale i z powodu braku szacunku dla szeregowych członków SDP, ich postulatów i potrzeb.

 

Czyli, podsumowując temat, mamy do czynienia z przesunięciem na lewo organizacji dziennikarskich na Zachodzie, kompatybilnym z nowym profilem mainstreamowych mediów, oraz rodzajem oligarchizacji tych stowarzyszeń w krajach postsowieckich, które na nowo uczą się demokracji. Debata o demokratyzacji relacji władze SDP – środowisko jest nieunikniona. Mam nadzieję, że w nowym Zarządzie Głównym znajdą się ludzie, którzy mają świadomość, że „władze SDP są po to, aby służyć środowisku”, a nie odwrotnie. I dopiero to będzie dla nas zerwaniem ostatnich więzi z postkomuną.

 

Tekst ukazał się w numerze 4(143)/2021 

„Forum Dziennikarzy”.

E-wydanie do pobrania TUTAJ.

 

Czy dziennikarstwo przeżywa kryzys? – zastanawia się ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS

Media i dziennikarstwo na całym świecie przeżywają kryzys, ale nie taki jak go widzi liberalna lewica.

 

Niedawno przeczytałam tekst, który opowiadał o „fatalnej tendencji” w mediach publicznych – jak wiadomo obsadzonych przez dziennikarzy konserwatywnych –  psucia ich poprzez  nominowanie na stanowiska decydentów ludzi bez talentu i doświadczenia. Racja,  zdarza się, że ten czy ów nie spełnia kryteriów czy  oczekiwań, ale czy to samo nie dzieje się w segmencie mediów lewicowo-liberalnych, komercyjnych? Ilu tam  niekompetentnych, a zdarza się kompromitujących dysponentów, dyrektorów, kierowników redakcji? A przecież takie złe wybory także przekładają się na jakość ich programów. I sprawa druga, a w istocie pierwsza: od 30 lat, z małymi przerwami, ta opcja, na zmianę z post-komunistami, trzymała media publiczne w garści,  panowała monokultura polityczna, czy to jakoś autorowi nie przeszkadzało?

 

W tej chwili,  wraz z wejściem kapitału konserwatywnego na rynek prasowy – „Sieci”, „Do Rzeczy”, „Gazeta Polska”, etc.- nastąpiła demokratyzacja światopoglądowa, pluralizacja rynku medialnego, której w istocie od 1945 roku nie było. Czy tego nie należy punktować? To, moim zdaniem, największe zwycięstwo  mediów w ciągu ostatnich  lat. A syndrom „krótkiej ławki” w istocie nie występuje po żadnej ze stron, ponieważ  wciąż pojawiają się  nowe generacje kandydatów na dziennikarzy i broadcasterów, i   jeśli coś nam grozi, to raczej „inflacja podaży”,  ludzi przypadkowych, niedouczonych, często pochodzących z mediów społecznościowych. Ale to zjawisko występuje przecież  po każdej ze stron.  Tak więc  pisanie o krótkich ławkach, które przekładają się na „degradację mediów jako całości”  nie ma większego sensu, a posługując się jedynie  przykładami  konserwatystów, jest stronnicze i niesprawiedliwe.  Problem jest natomiast, i on nie znika, że lewica,  historycznie i tradycyjnie, mając  gębę pełną frazesów o demokracji, boryka się z kłopotem  zaakceptowania poglądów innych niż własne, i dotyczy  to także rynku medialnego. I zjawisko to, a raczej wada, handicap,  najwyraźniej się pogłębia. Spójrzmy tylko, co dzieje się po zakupieniu od niemieckiej grupy medialnej  Polski Press – co  przecież jest obiektywnie faktem dla polskich mediów, reprezentujących polskie interesy, bardzo pozytywnym. Albo  pandemonium, jakie  rozegrało się  bodaj dziesięć lat temu, kiedy próbowaliśmy  wybrać konserwatystów do  władz SDP.  Nie wahano się wtedy nazwać nas faszystami!  Wciąż  trwa akcja odbijania mediów publicznych i tekst o „fatalnej tendencji”, który krytykuje tylko konserwatystów, świadomie czy nie, wpisuje się w tę narrację, a tym samym niszczenia pluralistycznego rynku medialnego.

 

A więc, rzeczywiście, zdarza się, że szefowie – po różnych stronach sporu i na różnych poziomach kompetencji – nie sprawdzają się. Ale potem przychodzą inni, i „się sprawdzają”. Przecież bodaj 13 kanałów telewizji publicznej i 9 radia publicznego działają,  dostarczają informacji i rozrywki na rożnych poziomach oczekiwania, często  coraz lepiej. Obserwuję ten proces na przykładzie sektora polityki zagranicznej. Widzę coraz większą liczbę korespondentów, w coraz bardziej strategicznych miejscach globu, jedni są lepsi, inni gorsi, lecz prawidłowość jest taka – jest ich generalnie coraz więcej i są generalnie  coraz lepsi. Może przydałoby się tylko sięgać po komentarze nie do politologów, którzy znają świat z zagranicznych gazet lub książek, a do ekspertów, zwykle znających   świat z życia. Do nas nie dotarła jeszcze informacja, że publicysta, zajmujący się sprawami krajowymi, to zupełnie inny zawód niż publicysta  zagraniczny! I nie ma takich cudów, obserwowałam ten segment przez 30 lat w BBC, aby ekspert ds. międzynarodowych znał się na równi dobrze na tematyce brytyjskiej, niemieckiej, indyjskiej czy chińskiej, bo to niemożliwe. Ale – jako członek Rady Programowej PR mówię o tym na zebraniach, w obecności  dyrektorów Jedynki czy PR 24 –  i widać, że jest szansa na dialog, a zatem na poprawę pewnych niedociągnięć. Nie jest łatwo, bo to stajnia Augiasza, nie sprzątana od 1945 roku, ale to się robi. Widać, że decydenci są otwarci na krytykę i chętni, aby korygować niedociągnięcia.

 

Tak, polskie media, dziennikarstwo przeżywają  kryzys. Ale  występuje on po obu stronach ideologicznej barykady, a po wtóre ma zupełnie  inny charakter, niż twierdzi cytowany powyżej autor. No i jest to zjawisko o zasięgu światowym.  Od 30-40 lat trwa zintensyfikowana wojna światopoglądowa, która przekłada się także na media, pierwszą linię ideologicznego frontu . Przesuwanie się na lewo myślenia o państwie, prawie, rodzinie, dotknęło także media.  Przejmowanie przyczółków, stacji radiowych i telewizyjnych, publicznych i prywatnych, gazet i tygodników wciąż trwa. Spójrzmy co się stało z brytyjskim „Observerem” po przejęciu go przez Grupę Guardiana, z niemieckim „Die Welt” czy francuskim „Le Monde’em”.  Coraz więcej polityki, coraz wyraźniejsza lewicowa linia, coraz częściej publicystykę wypiera propaganda.  Bardziej  odczuwalna cenzura i ostrzejsze środki  perswazji. Korporacje cyfrowe postawiły w tym dziele zniszczenia pluralizmu, demokratycznej wymiany myśli „kropkę nad i”. I warto mieć świadomość, że w wojnie, która trwa bez mała 40 lat jedna strona atakuje pod hasłem „niszczyć establishment, historię i tradycję”, a druga próbuje tego kapitału bronić. Bronić znane nam  formy demokracji,  zwykle parlamentarnej,  kodeksów regulujących życie państw i obywateli jak konstytucje, kodeks karny czy prawo zwyczajowe, a zatem wolne wybory, prawa człowieka, wolność słowa.  Wystarczy spojrzeć, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, w Niemczech, ale i w Polsce, aby się zorientować o co chodzi.  A więc dla lewicy liberalnej, jest to wojna zaczepna, a dla strony drugiej, konserwatywnej, obronna. No i widać wyraźnie, że w ciągu ostatnich kilku lat stopień agresji  znacznie się podniósł i zintensyfikował. Pod różnymi pretekstami – w Stanach Zjednoczonych było to pojawienie się  kandydata, a potem kadencja Donalda Trumpa, w Wielkiej Brytanii był to Brexit, w Polsce wygrana w wyborach parlamentarnych konserwatywnego Prawa i Sprawiedliwości, na Węgrzech fenomen Orbana, etc.

 

Pojawiło się więc kilka nowych fenomenów – coraz częstsze  transfery z dziennikarstwa do polityki czy na fotele decydenckie, coraz  szersze i głębsze  upolitycznienie mediów, zaczęła zacierać się granica między publicystyką i propagandą, bardzo zaostrzył się także język politycznego sporu. Wszystkie te zjawiska, nakręcane przez  lewicę,  powodują  niszczenie dziennikarstwa i budzą opór konserwatystów.  Dożyliśmy czasów, kiedy każda  partia konserwatywna – patrz: amerykańscy republikanie, brytyjscy torysi czy niemieccy chadecy – ma coraz szerszy margines socjalny i  upomina się o dobrostan wszystkich obywateli, podczas gdy lewica sufluje ideologię obrony praw mniejszości,  robi to ciężką ręką, i z pominięciem jakichkolwiek demokratycznych procedur.  Identyczna sytuacja panuje w mediach.

 

A teraz  kilka słów, bo mówi się o tym wciąż za mało,  na temat języka mediów, który sygnalizuje zaognienie się politycznego sporu. A więc język mediów, amerykańskich, brytyjskich czy polskich bardzo się w ciągu ostatnich kilku lat zradykalizował i zbrutalizował. Z jednej strony  nakręca spiralę agresji, z drugiej –  efekt bumerangu – generuje w przestrzeni publicznej coraz ostrzejszy konflikt. Minęły już czasy, kiedy National Audit Office, Komisja Kontroli, powoływana przez brytyjski parlament, okazywała się skutecznym narzędziem regulowania nieprawidłowości w mediach, m.in. stronniczość polityczną BBC. A OFCOM, państwowy organ nadzorujący rynek mediów, działał stanowczo i dawał sobie radę z nadużyciem zaufania, wiarygodnością dziennikarzy czy obyczajowymi skandalami w tym światku. Dziś  nikt się z nimi nie liczy. Podobnie komisje etyki mediów czy  organizacje, broniące wolności dziennikarskiej wypowiedzi  w Polsce. Wszystkie te ciała czy też instytucje nadzorujące zniknęły w chaosie politycznego konfliktu,  jak nazwali to Brytyjczycy,  Uncivil War, w nawiązaniu do amerykańskiej Civil War, wojny secesyjnej. Ich głos – w najlepszym razie kończy się to  oświadczeniem – który równie dobrze mógłby się nie ukazać,  bo nic nie załatwia, nikogo nie obchodzi i ma zerowa siłę sprawczą. Chaos, wszystkie chwyty dozwolone,  zachowania niemoralne czy korupcyjne polityków i dziennikarzy  powtarzają się wedle stałego rytmu, budząc coraz mniejsze zdumienie i protest.

 

Walka polityczna neomarksizmu przeciw konserwatyzmowi zachwiała, gorzej zdestabilizowała rynek mediów,  jak mówią Anglicy „to the core”,  „do samego jądra”. Zniszczyła hierarchię wartości i etos, poczucie sensu wykonywania tego zawodu oraz bezpieczeństwa. Czy kiedyś ten zawód się odrodzi,  wsparty o mądrość Kodeksu Dziennikarskiego – tak polskiego jak brytyjskiego, bo są bardzo podobne – nie wiem. Mam nadzieję, że tak. Dopóki znajdą się ludzie, którzy będą uważali, że prawda i fakty, to podstawowe kryteria oceny, pamiętali o  misji, a w każdym razie o społecznym wymiarze ich pracy i troszczyli się o rzetelność warsztatową.  Podobne wątpliwości miałam po 1989 roku, po odzyskaniu po 45 latach suwerenności Kraju i prawa do wolności słowa i wypowiedzi. A jednak dziennikarstwo się odrodziło. Teraz mamy kolejny zakręt, a  jak wiadomo na wirażach należy być przytomnym i nie przysypiać.

 

Elżbieta Królikowska-Avis

 

Tekst ukazał się w nr 3(142)

„Forum Dziennikarzy”.

E-wydanie do pobrania TUTAJ.

 

 

 

 

 

Dura lex sed lex… – ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS komentuje nowelizację ustawy o radiofonii i telewizji

… „twarde prawo, jednak prawo”, jak mówili  Rzymianie, i nic tu się od dwóch tysięcy lat nie zmieniło. I należy tę przegłosowaną już w Sejmie ustawę o radiofonii i telewizji, która uściśla przepisy, niejasne i niejednoznaczne, po podpisaniu przez prezydenta, jak najszybciej wdrożyć.

 

Wciąż trwa bałagan informacyjny, fake news goni fake news, zarówno w propagandzie wewnętrznej, jak i zagranicznej. TVN oraz cała polska opozycja wymiotły ze swej argumentacji istotę sporu, samo sedno  projektu znowelizowanej ustawy, i ani się zająknie o co w tej batalii naprawdę chodzi. Ze chodzi o to, aby nie pozwolić podmiotom medialnym spoza Europejskiego Obszaru Gospodarczego operować w Polsce nielegalnie, przy pomocy firmy – słupa, wykorzystywać luki prawne, podatkowych, za to pilnować zgodności przekazu z polskim interesem społecznym. Przecież nikt nie ma wątpliwości, że koncern TVN jest poważną częścią politycznego sporu i machiną propagandową liberalnej lewicy i post-komunistów, zmierzającą do wysadzenia z siodła ugrupowania rządzącego, Zjednoczonej Prawicy.

 

Nie byłoby tu nic gorszącego, gdyby TVN nie kreowała się na Katona naszych czasów,  nie kryła się pod hasłem „cała prawda całą dobę”, a równocześnie nie nakręcała spirali przemocy i, jak się ostatnio okazało, nie łamała prawa. Oto okazało się, że choć właścicielem TVN jest  wielki koncern medialny Discovery Inc., telewizja zarządzana jest przez spółkę, mieszcząca się na lotnisku Schiphol w Amsterdamie, Polish Television Holding B.V., która w 2019 roku nie zatrudniała ani jednego pracownika! Czyli klasyczna firma – słup, powołana po to, aby ominąć przepis, pozwalający na posiadanie na terenie EOG więcej niż 49% akcji firmy, w tym przypadku TVN. Bowiem gdyby nie ta „shell company”, „firma wydmuszka”, Discovery Inc., jako firma operująca w Stanach Zjednoczonych, czyli poza Europejskim Obszarem Gospodarczym, nie mogłaby posiadać więcej niż tych 49% akcji. Czyli – powtarzam za posłem – referentem Markiem Suskim –  chodzi o uściślenie przepisów dot. prawa i kapitału, które od lat domagały się uregulowania. A także o zapobieżenie oszustwom i manipulacjom, stosowanym nagminnie przez wielkie koncerny medialne, aby zarobić jak najwięcej pieniędzy jak najniższymi nakładami, często-gęsto omijając prawo.

 

Nieścisłości w polskiej ustawie o radiofonii i telewizji, to szeroko otwarta furtka dla podmiotów medialnych całego świata. Dziś z tych luk korzystają  Amerykanie, ale kto nam zagwarantuje, że jutro nie sięgną po nie Rosja, Chiny czy Bliski Wschód? Nowela, która przedstawił poseł  Marek Suski, to sposób na uszczelnienie naszego rynku medialnego i zabezpieczenie przed mediami zbójeckimi, czy takimi, których przekaz koliduje z naszym interesem społecznym czy bezpieczeństwem narodowym.

 

W pewnym stopniu nie jesteśmy tu bez winy. Oto krótka historia meandrów tej ustawy. Formuła z 1992 roku nie pozwala na pełne przejmowanie stacji radiowych i telewizyjnych w Polsce przez podmioty spoza Europejskiego Obszaru Gospodarczego.  Ale w 2015 roku KRRiT wówczas pod przewodnictwem  Jana Dworaka, bez słowa protestu zgodziła się na przejęcie TVN przez amerykańską firmę Scripps Networks Interactive. Gdyby wówczas ktoś z krajowej rady przeczytał ustawę z 1992 roku, albo pomyślał kategoriami interesu państwa, już wtedy albo by  propozycję Amerykanów odrzucono, albo do parlamentu przesłano by wniosek o nowelizację tej ustawy – tak jak uczyniono teraz.  A tak przez dobrych kilka lat właścicielem TVN była firma – słup z lotniska w Amsterdamie, która najpierw została sprzedana firmie Scripps Network Interactive, a potem, w 2018 roku, Discovery Inc.  Obie spółki były z lokalizacją poza terenu EOG. I dopiero teraz mleko się wylało!

 

Tymczasem TVN od lat notorycznie przesuwa przedmiot sporu z terenu prawa kapitałowego na prawa człowieka – kreuje się na ofiarę „reżimu”. Od kilku tygodni mobilizuje opinię publiczną i głośno upomina się o „wolność słowa”, o „prawa do swobodnej wypowiedzi”, jakby ktoś jej to prawo zabierał. I skrzętnie omija temat  bezpieczeństwa mediów i stosunków kapitałowych, zgodnych z prawem. Należy więc wciąż przypominać – nie  ma mowy o „wpływie rządu na ramówkę TVN”, jest sprawa regulacji stosunków własnościowych bez omijania prawa. Trzeba także dodać, iż rząd nie tworzy nowych przepisów, lecz nowelizuje dawne, więc upada problem procesów sądowych czy arbitraży.

 

Warto także przypominać, że nie ma w Unii Europejskiej państwa, które zezwalałoby na więcej niż 49% inwestycji w firmę medialna kapitału zagranicznego. W istocie 49%, to maksimum. Dlaczego więc w Polsce miałoby być inaczej? Zwłaszcza, gdy Unia Europejska bezustannie musztruje nasze władze, że przedkładają przepisy krajowe ponad unijne. Więc owszem, tym razem stawiamy na unijne. Nie dalej jak dwa lata temu Niemcy obniżyły próg kapitału zagranicznego w swoich firmach z 25 do 10%, argumentując to „obroną interesów narodowych i niemieckiego stylu życia”. Są państwa, które mają – jak Austria – monopol medialny, są jak Wielka Brytania, wcale niedaleka tej formule, bo to parlament wybiera członków BBC Trust (tamtejsza KRRiTV), reguluje prace giganta przy pomocy Karty królewskiej.  Więc my także mamy prawo regulować tę ustawę po swojemu.

 

Oczywiście TVN i jej akolici miotają w naszym kierunku najstraszliwsze grożby. A to, że Amerykanie wycofają swoje wojska z Polski i przemieszczą do Rumunii, a to, że koniec z naszymi świetnymi relacjami handlowymi. Już sobie wyobrażam wpływowe i potężne lobby amerykańskich producentów broni, jak nakłania Biały Dom i Pentagon, aby zakończono wielomiliardowy kontrakt z Polską, a firmy dostarczające LNG, skroplony gaz ziemny,  rezygnują z bardzo korzystnych, wieloletnich umów. Co za nonsens! A że Radio Wolna Europa może powrócić do nadawania w języku polskim? Jak wznowiono emisję w języku węgierskim? Ciekawe kto, zważywszy że obecnie większość światowych mediów ma charakter lewicowo-liberalny, będzie tego słuchał? Natomiast zaniepokoiła mnie wzmianka Pana Prezydenta, że nie podpisze noweli. Mam nadzieję, że zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo zaszkodziłoby to reputacji Polski na świecie. I słupkom popularności Prawa i Sprawiedliwości, i to nie tylko pośród jego „twardego” elektoratu.

 

 

Nagonka na Polskę – ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS o burzy wokół TVN

Przepisy w Polsce są niejasne i niejednoznaczne, chcemy je uściślić. I dotyczy to nie tylko stacji TVN, ale wszystkich spółek medialnych” – powiedział wnioskodawca projektu ustawy poseł Marek Suski. Chodzi także o to, aby dostosować polskie regulacje do systemu Unii Europejskiej, o to, aby  nie pozwolić podmiotom medialnym spoza Europejskiego Obszaru Gospodarczego przenikać na polski rynek  nielegalnie, zacierając ślady za spółką – matką, o„tax evasion”, znajdowanie luk podatkowych oraz – to już emisja programów – zgodność przekazu z polskim interesem społecznym.

 

Chciałoby się powiedzieć „here you go again!”. Znowu, jak kilka lat temu w przypadku projektu ustawy o penalizacji antypolonizmu, jak kilka miesięcy temu z projektem innej, dotyczącej prywatyzacji mienia pożydowskiego, rozpoczęła się nagonka na polski rząd, Prawo i Sprawiedliwość oraz Polskę, aby do dalszego procedowania  dokumentu nie dopuścić. A to była ambasador Stanów Zjednoczonych Georgette Mosbacher straszy że „USA mogą zrezygnować z realizacji art. 5 Traktatu Północnoatlantyckiego”, a to żona europosła Radka Sikorskiego grozi  że „procedowanie ustawy anty-TVN może być kluczowym momentem dla tego czy Polska nadal będzie częścią Unii”, TVN wydaje oświadczenie pod hasłem „próbuje się ograniczyć wolność mediów”, a Gazeta Wyborcza powtarza, że za czasów Władysława Gomułki Polacy cieszyli się  większą wolnością słowa niż dziś. Hucpie i głupstwom nie ma końca.

 

Trwają próby nacisku na Polskę, z Brukseli, Berlina i  Waszyngtonu, a żaden z komentatorów nie pofatygował się, aby zapoznać się z projektem i zacząć mówić do rzeczy. Tzn. że jest to prawo, które już obowiązuje w krajach Unii Europejskiej, w Niemczech, Austrii czy Francji, że chodzi jedynie o dostosowanie zapóźnionego o kilka dekad ustawodawstwa polskiego do tego stosowanego na Zachodzie.  Ale także o zapobieżenie oszustwom i kantom, stosowanym przez wielkie koncerny medialne, unikanie płacenia podatków, a także przejmowanie części udziałów przez takie państwa jak Rosja czy Chiny i wszystkie tego, także społeczne,  konsekwencje. W projekcie wskazuje się m.in. że „koncesja na rozpowszechnianie programów radiowych i telewizyjnych może być udzielona osobie zagranicznej, której siedziba lub stałe miejsce zamieszkania znajduje się w państwie członkowskim Europejskiego Obszaru Gospodarczego, pod warunkiem, że taka osoba zagraniczna nie jest zależna od innej osoby zagranicznej, której siedziba lub stałe miejsce zamieszkania znajduje się w państwie nie będącym państwem członkowskim EOG”. Czyli mówiąc po polsku: przy ciągłym ruchu kapitałowym wielkich koncernów medialnych kancelarie prawne robią wszystko, aby pomóc swoim klientom wyciskać jak największe zyski oraz płacić jak najniższe podatki, albo wcale. Przecież podobnie czynią giganty elektroniczne jak Google, Facebook czy Tweeter, które np. lokują zarząd w Irlandii, gdzie istnieje zasada, że płaci się podatki tam, gdzie firma faktycznie pracuje, a nie tam, gdzie usytuowany jest zarząd, którego budynek często straszy pustkami. W przypadku TVN właścicielem jest amerykański koncern Discovery, ale zarządza on tą stacją za pośrednictwem spółki Polish Televison Holding BV, zarejestrowaną w Holandii, z siedzibą na lotnisku Schiphol w Amsterdamie, która – to już sprawdzono – w 2019 roku nie zatrudniała ani jednego pracownika! Czyli klasyczna spółka – słup, aby ominąć przepisy. Sprawa wykorzystywania spółek europejskich do omijania ograniczenia maksymalnie 49% udziałów podmiotów zagranicznych w spółkach koncesjonariusza, znana jest od lat. Niejasności i nieścisłości aktualnej ustawy o radiofonii i telewizji wprost zachęcają do obchodzenia przepisów.  Jedne tworzą wirtualne spółki, inne – spółki słupy.

 

U nas wciąż obowiązują zasady przyjęte, trochę na chybcika, w 2004 roku, po przystąpieniu do Unii, gdzie znajdują się furtki dla podmiotów medialnych z całego świata.  I z tych furtek , w przypadku TVN, korzystają Amerykanie. I nie można udawać, że nie ma problemu.  Przecież dziecko wie, że firma powołana w Holandii, w dodatku ghost company, gdzie jak wykazano, nikt nie pracuje, to przekręt, i powołana po to, aby ominąć przepisy. I o ile w Unii Europejskiej mamy organ wspólny, ERGA, który jakoś tam kontroluje podobne przypadki, firmy spoza Unii – kombinują, próbują ominąć unijne przepisy.

 

Inne państwa europejskie już dawno uregulowały prawo dotyczące spółek medialnych. I Niemcy, i Francja, Austria, i Wielka Brytania.  Przy czym i Francja, i Austria zdecydowały się na system dość restrykcyjny. Np. w Niemczech na większościowy kapitał zagraniczny musi wyrazić niemiecki rząd, a  ma prawo ingerować już od 10% takiego wkładu. We Francji i Austrii prawo jest jeszcze ostrzejsze i żadna spółka spoza Francji nie może mieć w firmie medialnej większości kapitałowej. Wielka Brytania strzeże tej zasady jak oka w głowie. Po prostu nie chce, aby inne kraje dyktowały jej swoją „way of life”.  Suflowały swoją narrację historyczną, interpretowały wydarzenia, uczyły obywateli co mają myśleć – przecież  to była jedna z podstawowych przyczyn Brexitu! A więc Brytyjczycy mają swój OFCOM, The Office of Communications, powiązany z parlamentem, mają CMA czyli Competition and Markets Authority, organizacje pozarządowe oraz media, które w podobnych przypadkach, bez względu na to czy to konserwatyści czy liberalna lewica, wspólnie strzegą narodowego rynku medialnego. Że przypomnę casus amerykańskiego magnata medialnego Ruperta Murdocha i BSkyB. Posiadał już 39% udziałów w telewizji British Sky Broadcasting, chciał zakupić pozostałych 61%, ale presja państwa, mediów i społeczeństwa była tak wielka, że transakcję uniemożliwiono. Motywacja? Zbyt wielki wpływ na brytyjski rynek. Posiadał już dzienniki The Times i Sun i Brytyjczycy stwierdzili „co za dużo, to niezdrowo”. W Polsce tylko połowa obywateli oraz mediów jest podobnego zdania, czyli że polski interes narodowy jest ważniejszy niż korzyści finansowe amerykańskiego giganta Discovery, z których nic nie mamy.

 

Dalej – dziś TVN należy do amerykańskiego molocha Discovery, ale przecież trwają tam wieczne fuzje, ustawiczne roszady kapitałowe. O ile pamiętam, dziś Disney znajduje się w rękach Japończyków, i czy trzeba wielkiej wyobraźni, aby dostrzec, że w jakimś momencie Discovery będzie należał do Rosjan czy Chińczyków z ich światową ekspansją kapitałową? Albo – czy nie należy wreszcie zadbać o warunki konkurencji dla polskiego nadawcy, o przejrzystość  fuzji i transparentność przepływu kapitału, o należne podatki, i last but not least, o przekaz, zgodny z polskim interesem społecznym? Ponadto, rozwijamy się,  coraz bardziej otwieramy na świat, także nasz rynek medialny. Czy nie należy czynić to w sposób kontrolowany, zgodny z polskim i unijnym prawem? Wirtualnemedia.pl poprosiły TVN Grupę Discovery o komentarz w tej sprawie, lecz dostały jedynie krótkie oświadczenie: „Podkreślamy, że w roku 2015 KRRiTV zaakceptowała wejście amerykańskiego kapitału do naszej spółki i do czasu ubiegania się o przedłużenie koncesji dla programu TVN24 struktura własnościowa nie budziła żadnych wątpliwości”. Ale teraz budzi. No i  ani słowa o wątpliwościach prawnych!

 

Projekt nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji nie jest przeciw TVN, nikt nie chce likwidować tej stacji ani tłumić wolności słowa. Nie był konsultowany ani z TVN, ani z Discovery, ani z Amerykanami, ani z Rosją – nie ma znaczenia skąd jest medium, chodzi jedynie o polskie regulacje i polskie interesy. Zresztą co innego wysłuchiwanie opinii, niestety zwykle pełne gróźb i szantaży, a zupełnie co innego kreowanie własnego prawa, gdzie doradców nie potrzebujemy. I niech ręka boska broni Prawo i Sprawiedliwość przed wycofaniem się z tego projektu!  Oraz  poprzedniego, dotyczącego  prywatyzacji, także mienia pożydowskiego. Chyba że chce, aby Polska była traktowana przez państwa Unii oraz  Stany Zjednoczone jak wycieraczka spod drzwi.

 

Elżbieta Królikowska-Avis

Kontrolować, likwidować, przejmować – ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS o wolności słowa

Platforma Obywatelska rzuciła hasło likwidacji TVP INFO. Rzecznik prasowy PO/KO Jan Grabiec zapewnił, że celem zbierania podpisów pod petycją jest  uniknięcie „sejmowej zamrażarki”, czyli wstrzymywania tej szczytnej  i jakże „demokratycznej” inicjatywy przez marszałek Sejmu. Podobno prezydent Warszawy  podczas wizyty w Gdańsku zbierał tam podpisy, podobno w dziele tym bardzo aktywne są  biura poselskie PO/KO.  Likwidacja  TVP INFO? Kontrolować, likwidować – czy nie przypomina to czasem poczynań aparatu represji  w czasach słusznie minionych?  No i co z innymi kanałami informacyjnymi, TVN 24, POLSAT NEWS? Czy także do likwidacji, bo zarzucane TVP INFO wady – stronniczość, niewiarygodność, fuck culture  – dotyczą ich w znacznie większym stopniu niż inkryminowanego.

 

Około 2010 roku na rynku medialnym pojawiły się dwa środowiska, które umocniły nikłą, jak dotąd, obecność konserwatystów – korporacja Fratria z jej tygodnikiem SIECI, miesięcznikiem W SIECI HISTORII, portalem i telewizją wPolsce.pl. Oraz tygodnik DO RZECZY, z miesięcznikiem i portalem. Uzupełniły one dwa istniejące już segmenty  mediów konserwatywnych, choć różniące się od siebie, a zdarzało się, że skonfliktowane, koncerny medialne, bo dziś już spokojnie można to tak nazwać, NASZ DZIENNIK, RADIO MARYJA i TV TRWAM oraz GAZETA POLSKA, wraz z GPC,  miesięcznikiem NOWE PANSTWO i telewizją REPUBLIKA. Po raz pierwszy od 1945 roku mamy na rynku media konserwatywne, świeckie, kościelne, religijne, mniej, ale niewątpliwie promujące wartości konserwatywne.  Wciąż nie jest ich zbyt wiele, bo stanowią zaledwie ok. 15-20%  całej podaży, rynek wciąż jest zmajoryzowany przez  stacje radiowe i telewizyjne komercyjne, lewicowo-liberalne, których nie wymienię, bo zabrałoby to całe miejsce, przeznaczone na komentarz.

 

Jednak mimo, że konserwatyści stanowią u nas jedynie 1/5 – 1/6 całego potencjału rynkowego, są solą w oku lewicowych partii oraz ich mediów. Mediów komercyjnych, prywatnych, na usługach partyjnych, ciekawe, prawda? Zresztą ten sam proces obserwuje się w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Niemczech czy Hiszpanii, etc.  A więc prócz stałej kanonady i codziennego ostrzału mediów konserwatywnych, od kilku lat także publicznych, opozycja, a zwłaszcza PO/KO, co jakiś czas wpada na pomysł i proponuje tak cenne inicjatywy jak pamiętne „nie płacić abonamentu” Donalda Tuska czy teraz  petycja o zlikwidowanie kanału informacyjnego TVP INFO.  Zamiast  pracować nad kryzysem programowym, personalnym i kilkoma innymi partii,  czego najwyraźniej  nie potrafi, próbuje fuksa. A nuż koalicjanci partii rządzącej się akurat zagapią czy pokłócą, i  zyska choćby małe zwycięstwo dla podratowania spadającego na łeb na szyję ego. Intencja zbierania podpisów pod ta petycją jest jasna jak słońca, ale przy okazji rodzą się znacznie poważniejsze  pytania.

 

Np. o działania niezgodne z procedurami demokracji.  Podpisy pod projektem zbierają biura poselskie PO. A przecież petycje do Sejmu, to zwykle inicjatywy oddolne, społeczne, nie mające nic wspólnego z politykami i partiami, to „głos ludu”. Tu, pomysł partyjny, ogłoszony odgórnie i realizowany przez polityków. Kolejna nowa, świecka tradycja Platformy, prawą ręka za lewe ucho. Sprawa druga, znacznie poważniejsza. Dlaczego to kanał TVP INFO został wyróżniony uwaga PO/KO, ale nie TVN 24 i POLSAT NEWS? Przecież wystarczy spojrzeć na jakikolwiek program tych kanałów, aby zorientować się jak dalekie są od obiektywizmu,  jaki jest poziom wiarygodności materiałów, jak często naruszane są parytety światopoglądowe zapraszanych gości, jako metoda zakrzykiwanie, obrażanie, jakie  trudno byłoby znaleźć w TVP INFO. Proszę spojrzeć na codzienny program Minęła dwudziesta, Forum, popołudniowe pasma autorskie, gdzie zaprasza się polityków z różnych partii – czego nie uświadczy się zwłaszcza w TVN 24.  Na tym kanale agresywne są nawet programy kobiece, artystyczne i satyryczne!

 

I pytam po raz kolejny – dlaczego w Polsce jedynie od mediów publicznych oczekuje się pluralizmu, dbałości o standardy jakości i przyzwoitości. Przecież to nonsens! Bo moralność narodu, poglądy polityczne i standardy  zachowań w równym stopniu co publiczne, kształtują media komercyjne, prywatne! Spójrzmy na kolebkę demokracji Wielka Brytanię! Publiczna, utrzymywana z abonamentów BBC jest traktowana przez OFCOM / komisja strzegąca standardów w mediach „government approved”, zainicjowana i wspierana przez rząd, bez względu na to czy aktualnie konserwatywny czy labourzystowski/,  jak komercyjne i prywatne ITV i Sky News. OFCOM reprezentuje interes obywateli, wszystkich widzów bez wyjątku, bez względu na to czy oglądają głównie BBC czy  ITV.  Ma potężne kompetencje i wypowiada się na temat każdego medialnego potknięcia czy skandalu. No i ma siłę sprawczą, może karać i egzekwować owe kary.  Np. MTV musiał zapłacić 235 tys. funtów za program „zawierający bardzo ofensywny język i materiały”. ITV – zapłaciła 5.675 mln funtów za „ zbyt częste korzystanie w popularnych programach z drogich linii telefonicznych”, w podtekście podejrzenie korupcji. A BBC – 400 tys. za „złamanie zasad, obowiązujących  audycje konkursowe  z udziałem publiczności”, a potem kolejne kilkaset w związku z nie liczeniem się z cywilizowanymi standardami zachowań po wybuchu afery „Ross – Brand”,  wulgarnych i ofensywnych wygłupów dwóch brytyjskich „wojewódzkich”. Tym razem chodziło o „fuck culture:, która już dawno dotarła do BBC, a u nas często gości w różnych programach i wywiadach autorskich zwłaszcza w TVN 24. Konserwatyści i ich telewizje, z uwagi na swoje wartości, chrześcijańskie,  są znacznie mniej podatne na „fuck culture” niż permisywna liberalna lewica i jej media.

 

Tak więc zamiast, sowieckim  sposobem, domagać się  zamykania i  likwidowania  konkurencji,  media komercyjne muszą pogodzić się z tym, że po pierwsze, same winny podlegać  kontroli,  na pewno społecznej oraz autokontroli, a po wtóre – razem  z konserwatystami domagać się powołania takiego polskiego OFCOMU. Dla czystości systemu, powrotu do zapomnianych wartości Kodeksu Etyki Dziennikarskiej, wreszcie – dla zdrowia społecznego. Tymczasem dobrym przykładem może być red. Andrzej Stankiewicz, z którym mogę się nie zgadzać światopoglądowo, ale który w swoim programie nadawanym w Radiu ZET i w portalu Onet.pl, wyrzucił swego gościa Grzegorza Brauna, za nazwanie parad LGBT „dewiacjami” i  ministra zdrowia Adama Niedzielskiego „szkolonym psychopatą”. Po równo. Choć w internecie zawrzało, ktoś nawet mówił o „gwałceniu wolności słowa”, co jest nonsensem. Bo prawo do wolności słowa – tak, ale swoich poglądów należy bronić w sposób ogólnie uznawany za cywilizowany.

 

Elżbieta Królikowska-Avis

ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS: Wstydliwe sekrety imperiów on-line

Protestując przeciw nietolerancji i cenzurze, którą uprawia BigTech, Noam Chomsky, lewicowy filozof  i guru uniwersytecki podpisał  „List o otwartej debacie”, sygnowany przez 150 znanych nazwisk. „Redaktorzy są zwalniani, ponieważ publikują kontrowersyjne artykuły, z półek znikają książki z powodu tzw. nieautentyczności, dziennikarze są karani za poruszanie pewnych tematów, śledzi się profesorów uniwersyteckich za cytowanie pewnych dzieł”. Przy czym „kontrowersyjne artykuły”, „nieautentyczność” i „pewne tematy”, to nic innego jak punkt widzenia konserwatysty, który jest wymiatany z przestrzeni internetowej. Coraz mniej wymiany myśli, idei. Przyznaje to nawet Naom Chomsky, jeden z teoretyków rewolucji kontr-kulturowej ‘68.

 

I jeszcze prof. Victor Davis Hanson ze Stanford University w piśmie „National Review”: „Kiedy internet i media społecznościowe się pojawiły, naiwnie założyliśmy, że to tylko systemy dostarczania informacji, a nie nowe narzędzia ideologicznej perswazji… Lecz, jak wirus, który zmienia DNA organizmu – gospodarza, obecne sposoby komunikacji, pozyskiwania informacji, reklamy i handlu zostały umasowione, upolitycznione i są kontrolowane przez kilka tysięcy >wiecznych nastolatków<, elektroników z Doliny Krzemowej”. I to oni są kołem napędowym radykalizacji światopoglądowej, mają tę bezwzględność i czarno – białe widzenie młodych polityki, no i w dużej mierze finansują tę Rewolucję w Sieci.

X

Listopadowe wybory w Stanach Zjednoczonych stały się chwilą prawdy nie tylko dla politycznego establishmentu, lecz tradycyjnych oraz „nowych” mediów jak Twitter, Facebook czy Instagram. Kiedy ponownie liczono głosy w stanach, gdzie zgłoszono nieprawidłowości, pierwszy lepszy prezenter CNN czy NBC mógł wyciszyć lub przerwać wystąpienie prezydenta, mówiąc „cóż za nonsens, po prostu nie można tego słuchać!” Po 6 stycznia, oblężeniu Kapitolu, puściły wszelkie hamulce. Urzędujący prezydent największej demokracji  świata został kompletnie wyciszony. I teraz jest tak, że przywódca Iranu Ali Chamenai może na Twitterze nazywać Izrael nowotworem, który należy usunąć, grupy islamskie mogą nawoływać do krucjaty przeciw niewiernym, kongresmeni mogą wspierać aktywistów militanckiej organizacji Black Lives Matter, ale prezydent USA nie może powiedzieć – cytując dowody – że „wybory zostały sfałszowane”.

 

Przy okazji przyprowadzono kilka manipulacji, podważających dotychczasowe podstawy zasad dziennikarskich. Szef Twittera Jack  Dorsay zwierzył się, że zbanował Trumpaopierając się na informacjach o zagrożeniu porządku publicznego”. Jakich informacjach? Z jakich źródeł? Zapewne CNN, The New York Times lub komentarzach Kamali Harris. Ale to przecież nie są informacje, lecz opinie – a jedną z zasadniczych reguł dziennikarskich, to oddzielanie informacji od opinii. Rzecz druga, w znanym nam systemie prawnym – aż do wyroku sądu – obowiązuje domniemanie niewinności, dziś demokraci mówią o „domniemaniu winy”. Na koniec salto językowe. Kiedy protestowano przeciw zbanowaniu prezydenta, pytając o jego prawo do wolności wypowiedzi, demokraci odpowiadają: „Trump nie stracił prawa do wolności wypowiedzi, lecz stracił przywilej wolności wypowiedzi”. Tendencyjne to, pokrętne, hucpiarskie.

 

W istocie od kilku już lat otrzymywaliśmy sygnały cenzurowania on-line konserwatywnych firm czy treści. Facebook usuwał znak Polski Walczącej, banowane były patriotyczne filmiki skautów, a niedawno zablokował konto Grupy Wyszehradzkiej. Trzeba było interweniować, żeby je przywrócono. I wcale nierzadko słyszało się, że użytkownicy Twittera – konserwatyści byli zmuszani do zakładania kolejnych kont. Ale dopiero zablokowanie konta prezydenta największego mocarstwa świata, 88 mln followers, pod pretekstem podżegania do przemocy, stało się sygnałem, że dzieje się coś bardzo złego. Że jest to problem w skali globalnej – rodzaj pandemii, która ogarnęła  świat on-line.

 

Szef Twittera Jack Dorsay sam przyznał, że  zablokowanie konta urzędującego prezydenta to „niebezpieczny precedens, który pokazuje, że jednostka czy korporacja może skutecznie kontrolować część toczącej się globalnej debaty”, choć podobno „nie odczuwa z tego powodu ani radości, ani dumy”. A  jednak to zrobił, a razem z nim uczynili to Mark Zuckerberg i Facebook, Jan Kum i Whatsapp oraz Bill Gates i Microsoft. Jak widać, w przyszłości to od nich będzie zależało, co będą czytać i oglądać, jak myśleć i jakie mieć poglądy polityczne kilkumiliardowa rzesza użytkowników mediów społecznościowych, rozsianych po całym świecie.

 

O „dyktaturze internetu” pisał lewicowy przecież New York Times, mówiono w Deutsche Welle, dziś jest to jeden z głównych tematów światowych mediów tradycyjnych. ”Stale rosnąca tyrania i pycha technologicznych władców wymaga, aby ktoś zaczął chronić wolność słowa w internecie” – twierdzi była sponsorka Partii Republikańskiej, Rebekah Mercer, która dziś finansuje nową platformę PARLER. Na fali niezadowolenia, Amerykanie uciekają z Facebooka czy Twittera – jak Ivanka Trump, która miała na Twitterze ok. 10 mln czytelników i wszystkich zachęcała do przeprowadzki na PARLER.  Pośród amerykańskich konserwatystów  popularność zyskują serwisy alternatywne, właśnie jak PARLER, RUMBLA czy NEWMAX, do których – za politykami i celebrytami – przenoszą się zwykli użytkownicy. Oczywiście, monopoliści nie zasypiają gruszek w popiele i próbują te nowe komunikatory wyeliminować z rynku, piętnując jako „siedliska ekstremistów i dziwaków” i próbując odciąć od reklam. Ale ruch rekonkwisty w sieci już się rozpoczął. Uciekają ludzie, notuje się tąpnięcia na giełdzie.

 

O co chodzi tym kandydatom na właścicieli dusz i kont bankowych mieszkańców globu?  Trop nieźle naszkicował w wywiadzie dla programu telewizyjnego Daily Show były prezydent Barack Obama. Stwierdził wprost: „mamy wiele państw, gdzie demokracja jest zagrożona – tu między innymi wymienił Węgry – i  to, co się właśnie dzieje, to początek globalnej konkwisty”. A więc kolejny skok rewolucji obyczajowej, bardziej bezwzględnej i brutalnej. Raczej trop Bernie Sandersa niż Billa Clintona. A teraz do akcji wkroczyły chętne do pomocy platformy społecznościowe, które tę autorytarną, „stalinowską” wersję demokracji liberalnej uznały za swoją i będą wspierać.

 

Co to znaczy? Możliwość oddziaływania na opinię publiczną, informacyjny monopol i kształtowanie opinii politycznych, społecznych i kulturowych w duchu „tęczowej rewolucji”. Przejęcie jednej tylko narracji historycznej, w duchu rewanżyzmu, jak to niegdyś robiły Czarne Pantery, a dziś ruch Black Lives Matter. Powoływanie do życia nowych organizacji  pozarządowych i szczodre ich finansowanie przez takich guru liberalnej lewicy jak Bill Gates czy George Soros. Mega – cenzura, niszczenie przejawów konserwatyzmu we wszystkich segmentach życia indywiduum, minimalizacja zasięgu państw narodowych, niebezpieczne zabawy z istniejącym porządkiem prawnym, dziennikarskim oraz językowym. Słowem, cyber – sekciarstwo i cyber – rasizm.

 

A teraz  kilka informacji zza kulis konfliktu. Platformy społecznościowe jak Facebook, Twitter, Instagram bywają regularnie oskarżane o stronniczość – punkt widzenia demokratów, i branie stron. Upolitycznienie, praktyki monopolistyczne i tax evasion, unikanie płacenia podatków, to zarzuty, które słyszy się w istocie od lat. Nie dalej jak 18 listopada ub. roku w amerykańskim Senacie odbyło się kolejne przesłuchanie Marka Zuckerberga, gdzie znów padł zarzut o cenzurę i ograniczanie wolności słowa. Senator z Indiany Mike Lee przypomniał o dyskryminacji konserwatystów, inny twierdził że „nowe media” zachowują się „nie jak neutralne firmy prywatne, lecz jak agendy państwa, które pilnują własnych interesów”. Zuckerberg bronił się: „wprawdzie wielu pracowników Facebooka ma poglądy lewicowe, ale nasi moderatorzy, rozsiani po całym świecie mają różne”, nie fatygując się dodać, że click – workerzy, to biedni, wykorzystywani mieszkańcy Etiopii czy Filipin, którzy działają wedle ścisłych reguł z centrali. Jest ich od 45 do 90 mln, zdarza się, że kiepsko mówią po angielsku, otrzymują bardzo niskie płace i mają zakaz kontaktów ze związkami zawodowymi. Oto w ciągu ostatnich 10-15 lat pojawił się „nowy proletariat”, ofiary  neo-kapitalizmu, niemniej bezwzględnego jak ten z czasów Marksa, który z kapitalizmem walczył. I w dodatku, prawem dzikiego paradoksu,  ten nowy kapitalizm został wprowadzony przez  neo-marksistów!

 

Wiele mówi się także o regularnym unikaniu płacenia podatków przez właścicieli internetowych molochów. Ukrywaniu pieniędzy w rajach podatkowych – ciekawe, co na ten temat powiedziałyby Panama Papers? – albo wykorzystywaniu luk prawnych. Np. o lokowaniu headquarters w Irlandii, gdzie podatek płaci się w miejscu, gdzie mieści się firma, a nie zarząd, czyli w USA, a tam z kolei sięga się po inną lukę prawną. O praktykach monopolistycznych, przejmowaniu mniejszych jednostek lub powodowaniu ich bankructwa już wspominałam.

 

Co więc robić, aby zapobiec tej cyfrowej pandemii? Po pierwsze, muszą być jakieś jasne gwarancje wolności słowa w sieci. Korporacje internetowe nie mogą banować użytkowników czy ograniczać treści wedle uznania. Mogą to czynić wyłącznie w przypadkach łamania prawa. Z kolei określanie tego prawa nie jest rolą prywatnych firm, lecz parlamentów państw narodowych, czy grupy krajów jak Unia Europejska. A więc jeszcze raz, co możemy zrobić?  Po pierwsze, protesty państwa narodowych, po drugie, konkurencja w postaci platform alternatywnych, odchodzenie niezadowolonych użytkowników do konkurencji, które mogą spowodować spadek zysków i straty na giełdzie. Tymczasem nie wygląda to zbyt optymistycznie, ale próbować trzeba. Inaczej już wkrótce obudzimy się w świecie, którego ani nie znamy, ani nie chcemy.

                                                                                             

Elżbieta Królikowska-Avis

 

 

Tekst ukazał się w numerze 1/2021

„Forum Dziennikarzy”.

E-wydanie można pobrać TUTAJ.

ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA–AVIS: 2 x tak czyli dekoncentracja mediów

Termin dekoncentracja mediów odmieniany jest dziś przez wszystkie przypadki. Przez jej wrogów i sojuszników. Jedni, ekonomiści lewicowo-liberalni, twierdzą, że kapitał nie ma narodowości, i że  korporacje zagraniczne kierują się wyłącznie chęcią zysku. Inni upierają się, że owszem, kapitał ma narodowość, bo zyski wypracowane przez te korporacje zasilają konkretne, zagraniczne budżety. Jeden argument nie wyklucza drugiego, zagraniczne korporacje medialne chcą oczywiście zarabiać   jak najwięcej, ale ich zyski zasilają narodowe, niemieckie czy amerykańskie budżety.

 

Jak to wygląda w Polsce? Od 30 lat powoli i mozolnie budujemy swoją demokrację, ale wciąż widać tu białe plamy. Jedną z nich jest właśnie brak pluralizmu mediów. W Wielkiej Brytanii, choć media elektroniczne są w 97 proc.  lewicowo-liberalne,  rynek prasowy dzieli się w ujęciu światopoglądowym w stosunku 50:50 proc. Czyli każdy Brytyjczyk ma „swoją” gazetę, po którą regularnie sięga – polscy czytelnicy nie mają takiego komfortu. Zwłaszcza w segmencie prasy terenowej czy kobiecej, które w ponad 90 proc. są opanowane przez kapitał niemiecki i prezentują niemiecki polityczny punkt widzenia i niemieckie interesy. W Stanach Zjednoczonych rynek medialny jest ideologicznie bardziej urozmaicony i zróżnicowany,  na CNN mamy FOX News, na Washington Post – The Wall Street Journal i sporo prasy terenowej. Ale czy to w Zjednoczonym Królestwie,  w Stanach Zjednoczonych czy w samych Niemczech stosunki własnościowe są identyczne. Media należą do grup narodowych,  Brytyjczyków, Amerykanów czy Niemców oraz istnieją instytucje, które czuwają, aby nie doszło do nadmiernej koncentracji, zwłaszcza w rękach właścicieli zza granicy. Na Wyspach jest to OFCOM / The Office of Communications/, powiązany z parlamentem, tak więc państwo, organizacje pozarządowe i same media pełnią tu rolę  stróżów porządku medialnego.

 

Żaden cywilizowany kraj nie dopuści do tego, aby jakieś inne państwa dyktowały mu jak rządzić, jak mają żyć jego obywatele, dyktować „way of life”. Spójrzmy na motywacje Brytyjczyków, którzy zdecydowali się na Brexit. Nie godzili się na wtrącanie się UE do polityki wewnętrznej i zagranicznej, sugerowanie jakie wprowadzać ustawy do Izby Gmin, według jakich przepisów prawnych sądzić i jak żyć?  A przecież w Zjednoczonym Królestwie demokracja działa od  wieków, podczas gdy  w Polsce, gdzie porządek demokratyczny dopiero się odradza, rynek medialny jest dopiero w powijakach!  Także dotyczący stosunków własnościowych. Przejdźmy do konkretów.  Konserwatywne „The Daily Telegraph” i  „Sunday Telegraph” należą do The Telegraph Media Group czy też Barclay Brothers Group,  bo od  bodaj 50 lat  właścicielami są 85-letni dziś bracia bliźniacy Barcleyowie.  Tabloid „The Daily Mail” (1,2 mln nakładu) jest własnością Daily Mail Group Media, także pieniądze brytyjskie.  Lewicowy dziennik „Guardian” i gazeta niedzielna „The Observer” należą do Guardian Media Group,  kapitał   lokalny. A  lewicowa The Mirror Group, która,  prócz flagowego „Daily Mirror” (2 mln nakładu), wydaje 240 gazet regionalnych, także  reprezentuje kapitał brytyjski. Nieco inna, bardziej skomplikowana,  jest sytuacja właścicielska  z „Timesem”, „Sunday Timesem” i „Sunem”. Szacowny dziennik „The Times” (360 tys. nakładu), oraz „Sunday Times” (400 tys.) należą do News Corporation News UK czyli amerykańskiego magnata medialnego Ruperta Murdocha.  Jak również  tabloid „Sun” (2 mln nakładu). Ale  na więcej  Brytyjczycy się nie zgodzili.  Pamiętam kiedy kilka lat temu Murdoch, już właściciel 39 proc. udziałów w British Sky Broadcasting  chciał zakupić pozostałych 61 proc. udziałów tej firmy, CMA czyli Competition and Markets Authoryty, powiązana z rządem, do tego nie dopuściła!  Motywacja: „z lęku o dominację na rynku, który mógłby być cenzurowany przez Ruperta Murdocha”.  I w końcu doprowadzono do tego, że miliarder sprzedał swoje 39 proc.  udziału w BSkyB.  A kiedy w posiadanym kiedyś przez tego  właściciela tabloidowi  „News of the World” wybuchł skandal hakerski – okazało się, że podsłuchiwał rodzinę królewską, celebrytów czy rodziców ofiar pedofila – wtrąciło się państwo. Murdoch został wezwany przed komisję parlamentarną ds.  mediów, i w efekcie licząca sobie 168 lat gazeta niedzielna została zamknięta! Tak się broni swoich, także medialnych, interesów!

 

My popełniliśmy bardzo poważny błąd – o dekoncentracji i repolonizacji mediów, co u nas znaczy w istocie to samo – mówi się od 30 lat, przy czym nic lub prawie nic nie zostało zrobione. Tygodnik  „Newsweek”, portal Onet, tabloid „Fakt” i ponad 90 proc. prasy terenowej, kobiecej i motoryzacyjnej, life-stylowej i poradnikowej należy do właścicieli niemieckich, a regionalna –  do jednego niemieckiego koncernu Passauer Neue Presse! Jest to wielki grzech zaniechania prawie nie do odrobienia,  za który płacimy ogromną cenę. Ekonomiczną i wizerunkową, w  kraju i za granicą. Tracimy wpływ na przebieg wydarzeń, politycznych, gospodarczych i kulturowych w kraju, a także  w relacjach z Unią Europejską. Dominacji kapitału niemieckiego na polskim rynku medialnym, to  najbardziej  dramatyczny dowód na teorię, że kapitał ma narodowość, i w dodatku że z tego pełnymi rękami korzysta. Przy czym sami Niemcy pilnują czystości narodowej własnych mediów jak oka w głowie. Kiedy Anglicy chcieli zakupić dziennik „Berliner Zeitung”, politycy, związki zawodowe, organizacje pozarządowe i obywatele podnieśli  taki harmider, że do tej transakcji nie doszło. I dziś na 650 tytułów prasowych w Niemczech jedynie w 3 z nich mają udziały inwestorzy zza granicy.

 

Jeśli zapytać o przyczyny tej sytuacji w Polsce, jawi się kilka: na początku brak doświadczenia i rozeznania, potem – bezczynność, brak odwagi by stanąć w prawdzie Prawa i Sprawiedliwości. Za wiele rozwiązań należy  Zjednoczoną Prawicę chwalić, lecz choć od lat mówiło się o dramatycznych skutkach koncentracji mediów w rękach Niemców, nic się nie działo.  Nic dziwnego, że dziś niemieckie media czują się nad Wisłą kompletnie bezkarne.  Rodzaj  V kolumny, która próbuje – to siłą, to sposobem – podporządkować  polską politykę Berlinowi. Zwłaszcza, że ma  sojusznika w Unii Europejskiej, Donalda Tuska, który nigdy nie zmarnuje okazji, żeby w imieniu UE, czy EPL przyłożyć ojczyźnie, no i polską opozycję, która stoi za interesami niemieckimi murem. Pamiętamy  liczne informacje o „polskich obozy śmierci”,  jadowite dokumenty o „wypędzonych”, licznych atakach  Deutsche Welle, „Frankfurter Allgemeine Zeitung” czy „Die Zeit” na nasze reformy wymiaru sprawiedliwości, nie wspominając o torpedowaniu  uruchomienia niemieckich reparacji wojennych. A ostatnia inwokacja redaktora naczelnego „Die Welt” Ulfa Poschardta pt. „Musimy porozmawiać, panie Duda!” Nie, Panie Prezydencie, czy Proszę Pana, lecz Panie Duda! A okładka brukowca „Fakt” zestawiająca prezydenta Andrzeja Dudę z cytatami zeznań pedofila. Niespotykane przykłady niemieckiej manipulacji, bezczelności i hucpy!

 

Ale nie tylko Niemcy poczynają sobie z Polską nad wyraz śmiele. Oto przykład z  lewicową amerykańską agencją Associated  Press, której korespondentką w Warszawie była dwa lata temu Vanessa Gera. Prowadziłam wtedy w MSZ  anglojęzyczny portal poland.pl.  W pewnym momencie zorientowałam się, że pani  Gera tekst o „60 tys. polskich faszystów, maszerujących w Marszu Niepodległości” wysłała w świat prawie 24 godziny przed zdarzeniem! I ten artykuł cytowała prasa amerykańska, indyjska, chińska, brytyjska etc. jako tekst źródłowy! Opisałam to w portalu MSZ, zgłosił się „doradca ds. etyki AP”, który bardzo chciał się spotkać z ministrem Witoldem Waszczykowskim. Moja opinia eksperta była: „konie kują, żaba nogę podstawia, żadnego spotkania z  doradcą ds. etyki AP, bo wiemy, co by nam doradzał, i tego nie chcemy”. Ciekawie jak, po wymianie szefów resortu, potoczyła się ta sprawa? Ostatnio zanotowaliśmy także kilka kontrowersyjnych tweetów pani ambasador Georgette Mosbacher, broniących  z uporem wartym lepszej sprawy, TVN. Która jest  w Polsce dokładnie tym, czym CNN w Stanach Zjednoczonych.  Dlaczego MSZ nie przekaże  prezydentowi Trumpowi, który ma wielkie problemy z CNN w USA, notki o toksycznej roli, jaką pełni TVN w Polsce?  O tym, że stacja nie daje nam zapomnieć, że go nienawidzi, i że w listopadzie będzie miała wpływ na wybory  Polonusów w USA? Przecież stosunki własnościowe wciąż się zmieniają, a dla Discovery TVN jest tylko drobną cząstką jego imperium?

 

Niemcy już dawno wprowadzili przepisy antykartelowe, chroniące interes swoich mediów przed ekspansja zagranicznego kapitału. Wielka Brytania i Francja mają je  od dawna, Hiszpania od 1988 roku. W Polsce takich zapisów nie ma.  A więc tuż po 1990 roku rozpoczęła się inwazja na Polskę, ale także na Czechy, Węgry i Bułgarie, gdzie podobnych ustaw także nie było.  Dziś proces kolonizacji mediów i umysłów naszych obywateli  jest bardzo zaawansowany. Autocenzura, kontrola poglądów polskich dziennikarzy tam zatrudnionych, jedynie słuszny sposób pisywania o polskiej polityce wewnętrznej i zagranicznej, zgodny nie z naszą, lecz niemiecką racją stanu. Wyłoniły się dwa projekty.  Solidarna Polska opowiada się za „pokrojeniem” wszystkich wiodących mediów, prócz sektora państwowego. M.in. Polsatu Zygmunta Solorza, amerykańskiej Discovery, m.in. właściciela TVN,  Ringier Axel Springer Polska („Newsweek”, „Fakt”, Onet).  Choć nie bardzo wiadomo jak to „pokrojenie”, a może „okrojenie”, miałoby wyglądać? Z kolei Ministerstwo Kultury optuje  za wprowadzeniem przepisów, które miałyby obowiązywać w przyszłości – co wydaje się rozwiązaniem naiwnym, bo nie uszczupliłoby dotychczasowego stanu posiadania.  A może dobrze byłoby przejrzeć brytyjski Office Communication Act 2002, który powstał z inspiracji rządu, m.in. nadzorujący i kontrolujący rynek mediów?  Reprezentuje on „interes obywateli poprzez promowanie konkurencji i ochronę społeczeństwa przed treściami  szkodliwymi i ofensywnymi”. Czyli m.in. reprezentowaniem  w kraju obcych  interesów. I kształtuje politykę i dalekosiężną  strategię rynku medialnego.  Taka ustawa potrzebna jest natychmiast. Jak to mówią Anglicy – now!

 

Elżbieta Królikowska-Avis

 

Tekst ukazał się w numerze 4/2020 „Forum Dziennikarzy”.

 

Całe wydanie do pobrania

TUTAJ.

 

 

Dziennikarze i wybory – komentarz ELŻBIETY KRÓLIKOWSKIEJ-AVIS

Już od dawna znamy niebezpieczne związki między dziennikarzami, skandalami i wygranymi lub przegranymi wyborami.  Kilka dni temu wybuchła w Polsce afera „Neumann-gate”, zawartość nagranych w Tczewie taśm wylała się z mediów i już dziś wiadomo, że nie pomoże  PO-KO wygrać wyborów. Oczywiście, jest to jeden z wielu faktorów, bo równie ważny, jeśli nie ważniejszy jest brak pakietu wartości, zero programu  i fatalny the Civic Platform’s  politicians performance, czyli brak dorobku i fatalne zachowania polityków PO  w ciągu  ostatnich czterech lat.  „Rzygam tym Tczewem, słowo honoru daję”,  „dopóki jesteś  k…  członkiem PO, będę cię bronił jak niepodległości, jeżeli nie – masz problem”,  „sądy, ja ci gwarantuję, że przez rok nie  przeciągną  żadnej takiej sprawy” i „ w dupie mam, k…, kto jest waszym kandydatem, może być Jan Kowalski, bo tak czy inaczej musi to być  nasz człowiek”. Jaki obraz PO wyłonił się z  wyemitowanych przez TVP Info taśm?   Oto po raz któryś  partia pokazuje swoje złe oblicze –  nie to oficjalne, odświętne, prezentowane w mediach czy na konwencjach, ale prywatne,  które ujawnia się jedynie w rozmowach kuluarowych. Cyniczny stosunek do państwa i wyborców, żadnego zaplecza ideologicznego, motorem działania  jest wyłącznie dobro partii, a złą formą  – zakulisowe machinacje. Co, jak wiadomo, nigdy nie kończy się dobrze dla obywateli. Styl działania Cosa Nostry czy Camorry , a reakcja  na ujawnienie  typowa dla środowisk przestępczych czyli  „idziemy w zaparte”.  Oto kulisy „pracy politycznej” Platformy Obywatelskiej,  największego ugrupowania opozycji totalnej.

 

„Taśmy Neumanna” ujawnili – jak to zwykle w Europie bywa – dziennikarze. W pierwszym przypadku TVP Info, a informacje,  związane z „wydziałem nienawiści” w ratuszu w Inowrocławiu, gdzie rządzi klan Brejzów,  program TVP „Alarm”.  Wprawdzie opozycja zrobiła wszystko, żeby zminimalizować impakt   skandalu  Neumanna – „odgrzewane kotlety” Schetyny, „nie będę się tym zajmować, bo to stare sprawy”  Kidawy Błońskiej – ale  konserwatywne Prawo i Sprawiedliwość i obywatele wiedzą swoje. Czyli, że media, obok informowania, właśnie po to są,  aby wykrywać wpadki rządu i żelazną miotłą wymiatać z przestrzeni publicznej skompromitowanych polityków, także tych z najwyższej półki. I że to one bywają zwykle pierwsze w ujawnianiu afer korupcyjnych czy obyczajowych, czego skutkiem bywa zmiana rządu – patrz: rezygnacja ministra  spraw zagranicznych Johna Profumo czy nagła i tajemnicza  rezygnacja  premiera Wilsona. Do dziś wcale głośno się mówi  o jego nielegalnych kontaktach z radzieckimi służbami specjalnymi.

 

To przecież renomowany dziennik „The Times”, a właściwie jego niedzielne wydanie „Sunday Times” 7 czerwca 1992 roku opublikował pierwszy odcinek sensacyjnej książki Andrew Mortona „Diana: prawdziwa historia”, która zatrzęsła posadami brytyjskiej monarchii i zmieniła jej formułę.  Albo afera wokół premiera Tony Blaira.  Trzy razy z kolei wygrał dla Labour Party wybory , a potem, kiedy Wielka Brytania, u boku Stanów Zjednoczonych, przystąpiła do wojny w Iraku,  jeden wywiad w BBC przyczynił się do jego upadku. Była to rozmowa dziennikarza BBC Andrew Gillighana z doradcą Blaira, Davidem Kelly, podczas której zostało ujawnione, że Saddam Hussein nie dysponował bronią chemiczną i że rządowy raport kłamie. Najpierw prof. Kelly popełnił samobójstwo, a potem Labour Party spowodowała rezygnację swojego szefa  i zarazem premiera, Tony Blaira.  Ale zaczęło się od rozmowy dziennikarza lewicowej dodajmy  BBC – przypominając równocześnie, że Partia Pracy  bynajmniej nie jest konserwatywna!  Chodziło zatem o pryncypia.  Z kolei konserwatywny „The Daily Telegraph”, eksponując w grudniu 2009 roku wielką aferą korupcyjną w Izbie Gmin, uderzył nie tylko w posłów laburzystów i liberalnych demokratów, ale i w swoich, w konserwatystów. Jak to się skończyło? Ano w pół roku później, w maju 2010 roku, do wyborów parlamentarnych nie stanęło 39 znanych nazwisk z trzech głównych ugrupowań.  Teraz, w epoce Brexitu, w Wielkiej Brytanii nastąpiło wyraźne tąpniecie procedur demokratycznych, ale jeszcze niedawno, kiedy pojawiał się skandal,  interweniowały wszystkie media, bez względu na światopogląd. I zgodnie twierdziły, że – jeśli dochodzi do nagannych zachowań polityków, łamania prawa i psucia demokracji  – należy  głośno protestować. Wespół – zespół. Bowiem rząd i parlament, sądy i media publiczne mają służyć nie dobru swojej partii, lecz  państwa i obywateli.

 

A teraz, jak zareagowali podczas tej wielkiej afery z 2009 roku David Cameron, Nick CleggEd Miliband? Otóż wszyscy trzej zapowiedzieli skompromitowanym posłom –  odchodzisz z partii dziś, albo nie stajesz do elekcji za pół roku. To dlatego, na mocy dżentelmeńskiej umowy, w wyborach powszechnych w maju 2010 zabrakło tyle znanych twarzy! Sławomir Neumann, prawdopodobnie na skutek decyzji Schetyny,  zrezygnował z przywództwa  klubu parlamentarnego Platformy.  Ale Brytyjczycy  mówią w takich okolicznościach „too little, too late”.  Bo  wedle cywilizowanych standardów, po takiej kompromitacji, powinien natychmiast zrezygnować z członkostwa  partii  i  z kandydowania w wyborach za tydzień. Jego koledzy nadal bagatelizują sprawę, a sam Neumann powtarza, że „wyborcy sami zadecydują”. Jeśli jednak po tym, co poseł PO powiedział o swoim elektoracie w Tczewie i gdzie indziej ludzie zdecydują się  na niego głosować, to może istotnie „g…. wiedzą”?  Nie znają swoich praw i zindoktrynowani przez  „neumannów”, mimo wszystko zagłosują na swoje ugrupowanie? I im bardziej skompromitowane, tym więcej otrzyma głosów? To już  jako „ ofiarą politycznych manipulacji PiS”?. Pozostaje  pytanie – co to za rzeczywistość partyjna, która stawia polityka i jego elektorat w tak  dziwacznej sytuacji? I jak się to ma do zasad demokracji, w centrum której  stoi nie polityk, ale jego wyborca?

 

I kolejna sprawa. Jeśli Grzegorz Schetyna, Sławomir Neumann i Ska. wciąż narzekają, że  media publiczne „polują na nich” i że  „są ofiarami zmasowanego ataku PiS”, to znaczy, że wciąż  nie rozumieją zasad polityki, ani demokratycznego państwa prawa.  A więc daleko jeszcze do chwili, kiedy – jak premier Cameron  w 2009 roku – powiedzą do swoich deputowanych: „Ludzie są zirytowani naszym nagannym postępowaniem. I musimy zrobić wszystko, żeby odzyskać ich zaufanie”.  Z drugiej strony rzeczywiście jest prawdopodobne, że elektorat  PO i komercyjne media o swoich prawach i obowiązkach „g… wiedzą”.  Czy  inaczej, działając na własną szkodę, by się ich nie domagali?

 

Elżbieta Królikowska-Avis

Przełamywanie monopolu – ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS o walce o pluralizm mediów

Dziś mamy najbardziej zróżnicowany poglądowo rynek medialny  od 75 lat. A pluralizm mediów to jeden z podstawowych warunków demokracji.

 

Ostatnio nastąpił istny wysyp konferencji przedwyborczych, ale mnie, dziennikarkę, szczególnie zainteresowała konwencja Prawa i Sprawiedliwości w Bydgoszczy, gdzie prezes Jarosław Kaczyński wspomniał o potrzebie zakończenia  pluralizacji mediów. „Żeby Polska mogła się dalej rozwijać i być państwem demokratycznym – mówił – musimy dokończyć proces pluralizacji mediów. Polakom, obywatelom państwa demokratycznego, należy się prawda..”.  Jeśli zakończymy cytat na „Polakom należy się prawda”,  znajdziemy się w oku cyklonu naszych codziennych zawodowych  kłopotów. Bo dziennikarze  lewicowo-liberalni, jak kiedyś  komunistyczni, wciąż  dowodzą, że pluralizm nie jest im potrzebny i dla konserwatystów nie ma miejsca na rynku medialnym.

 

A oto krótki rys tego sporu. Lata 1945 – 1990, to okres komunistycznej monokultury medialnej z jednej strony i  ulotek, broszurek znacznie rzadziej książek „drugiego obiegu”. Czterdzieści pięć lat komunistycznego monopolu na informacje podawane przez Polską Agencję Prasową, Polskie Radio i Telewizję, „Trybunę Ludu”, „Przyjażń”, etc.  Czyli obraz kraju i zagranicy, suflowany przez moskiewską propagandę, bez szansy na słowo prawdy. Dziś już wszyscy wiemy, że nie była to sytuacja ani zdrowa, ani – z punktu widzenia zasad demokracji – normalna. Konsekwencja zaszłości historycznych, które dokonały się w latach 40., na które nie było społecznej zgody, ale też nie było sposobu, aby się przeciwstawić.

 

Ciekawe z punktu widzenia historyka mediów może być to, że potem, w latach 1990 do około 2005 -2006 r.,  nie było wiele lepiej. Bo „Gazeta Wyborcza” – która miała przyczynić się do rozszerzenia diapazonu światopoglądowego –  konserwowała poprzedni układ. Wspierając postkomunę i blokując napływ lub wypychając konserwatywnych dziennikarzy z przestrzeni dialogu. Zawłaszczyła sobie wielki dziennik – który miał zdemokratyzować prasę – i stworzyła blok postkomuna i liberalna frakcja byłej opozycji. W publicznych mediach elektronicznych, w TVP i Polskim Radiu widać było podobne tendencje. Pozostały w tych samych rękach, a  monopolu skrzętnie pilnowali ludzie, związani albo z postkomuną albo z Unią Wolności, a potem Platformę Obywatelską.  Wystarczy spojrzeć na nazwiska ówczesnych prezesów, aby się przekonać, że moje twierdzenie nie zostało wzięte z księżyca.  Jeszcze cztery lata temu dziennikarze konserwatywni mieli zerową szansę na zamanifestowanie swoich poglądów. Wystarczy przypomnieć pandemonium, jakie rozegrało się bodaj siedem lat temu na Walnym Zjeździe SDP, kiedy okazało się, że  mają oni szansę, by po raz pierwszy od  lat 60  zasiąść w Zarządzie Głównym, aby uświadomić sobie jak bardzo silny był opór lewicy przed pluralizacją mediów. Do dziś pamiętamy tamte sceny i wciąż włos się jeży na głowie.

 

Ale ten podział: konserwatyści – lewicy, byłby zbyt prosty, aby uczciwie opisać całą  sytuację. Bo już na początku lat 90. rozpoczęły się roszady kapitałowe, powstawały prywatne  stacje radiowe i telewizyjne z Polsatem i TVN na czele. Już wtedy wiedzieliśmy, że właściciele/ udziałowcy byli powiązani z poprzednim systemem i suflowali podobną lewicową narrację, tyle że w wersji hard, jak TVN24, lub soft, jak Polsat.  Ale to nie był jeszcze koniec komplikacji.  Równolegle do kapitału prywatnego własnego chowu, pojawiły się  pieniądze zza granicy, głównie niemieckie. Spółki Ringer Axel Springer, Bauer Media Polska, Polska Press (część międzynarodowego koncernu Verlagsgruppen Passau, wydawca mediów regionalnych)  – zmonopolizowały rynek na nie notowaną w Europie skalę! A przecież sami  Niemcy mocno strzegą „czystości etnicznej” swoich mediów,  rzadko zezwalając  na inwestowanie kapitałowi z zewnątrz.  Dalej, Australijczyk Rupert Murdoch, właściciel brytyjskich „Timesa”, „Sunday Timesa” i „Suna” od lat jest solą w oku Brytyjczyków,  którzy twierdzą, że skupiając w swoim ręku część rynku gazet dysponuje ogromną władzę, która zagraża pluralizmowi mediów, a tym samym demokracji. A jaki wpływ na polską opinię społeczną – bezpośredni, poprzez lobbystów oraz stypendia, granty i odznaczenia –  może mieć fakt, że Niemcy  zarządzają tak wielkim segmentem polskiego rynku prasy? Brytyjczycy czy Amerykanie  powiedzieliby, że to sytuacja chora, i  taka jest prawda.

 

Lata 2000, początek millennium. Polscy konserwatyści mają już  grupę „Gazety Polskiej”, tygodnik, miesięcznik, potem doszlusowała TV Republika;  „koncern toruński” i „Nasz Dziennik”, Radio Maryja i TV Trwam;  pojawiła się grupa Fratria, tygodnik „Sieci”, miesięcznik „W Sieci Historii”, portal wPolityce.pl, telewizja wPolsce.pl. Wprawdzie „Plus Minus”, dodatek „Rzeczpospolitej” wkrótce powędrował w lewo,  za to znakomity tygodnik „Do Rzeczy” – w prawo.  A „Gazeta Warszawska” zyskiwała sobie coraz liczniejsze grono czytelników. Po raz pierwszy od  1945 roku  rynek medialny zaczął się normalizować, pluralizować.  Zaczęło się mówić o „wrażliwości konserwatywnej”, innej niż lewicowo-liberalna,  konserwatyści  pojawili  się w przestrzeni publicznej i  manifestowali swoje racje.  A  lewicowo-liberalne  – starym, dobrym zwyczajem –  blokować ich i odmawiać prawa głosu.  Jesteśmy na etapie legitymizacji konserwatystów i wciąż trwa zażarta walka, aby do tej legitymizacji nie dopuścić. A dziennikarze tacy jak Tomasz Lis i  Jarosław Kurski, podobno demokraci, zamiast cieszyć się z poszerzania się przestrzeni pluralizmu mediów, robią wszystko, aby inne opcje światopoglądowe niż ich własna, z debaty przepędzić.  A dziś mamy najbardziej zróżnicowany poglądowo rynek medialny  od 75 lat. Przez kilka dekad uważnie obserwowałam brytyjski rynek  – gdzie pierwszy dwutygodnik „Oxford Gazette” pojawił się w XVII wieku, gazetę niedzielną „The Observer” czytywała już Jane Austen i siostry Bronte, a BBC uchodziła za wzór obiektywizmu –  i raczej wiem, co mówię.

 

A wracając do konwencji  PiS w Bydgoszczy i tych paru słów nt. „dokończenia procesu pluralizmu medialnego”.  Przecież pluralizm – obok światopoglądowego, religijnego i partyjnego – to jeden z kluczowych warunków demokracji. Zapewnia prawo do informacji  i uczestnictwa w dialogu publicznym.  To pas transmisyjny od władzy do społeczeństwa, która może informować, tłumaczyć swoje projekty i uzyskiwać informacje zwrotne. To także akces do prawdy – nie sfejkowanej i nie zmanipulowanej. Wydawałoby się, że pod hasłem „dokończenie procesu pluralizacji mediów powinno się podpisać całe środowisko dziennikarskie. A jednak tak nie jest. Są nawet  koledzy, którzy twierdzą, że za komuny było z prawdą lepiej niż w latach 2015-19!  Szybowanie nad  Nibylandią czy celowe zakłamywanie prawdy w walce politycznej, by znów wypchnąć konserwatystów z przestrzeni publicznej, gdzie dyskutowane są sprawy ważne dla państwa i ludzi.  Stawiam na to drugie.

 

Elżbieta Królikowska-Avis

Dziennikarstwo obrazkowe – ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS o sile rysunku w mediach  

Cartoony to w Wielkiej Brytanii odrębny rodzaj dziennikarstwa, tak stary jak sama brytyjska prasa. W Polsce niestety jest niedoceniany.

 

„The Times” sprzed paru dni: roześmiany Boris Johnson ze strzechą blond włosów i flagą Wielkiej Brytanii w ręku, zawieszony na dźwigu, szybuje nad Big Benem i krzyczy wheeeee!  A nad cartoonem napis „zawieszony”, oczywiście parlament,  autor – Peter Brookes.  I „Daily Mail”, rysunek  Pugha ilustrujący  wyścig do fotela premiera sprzed 6 tygodni. Mąż do żony: „Trudno powiedzieć, którego wybrać? Jeden obiecuje darmowy olejek do opalania, ale drugi – darmowe kostki lodu do drinków…” Albo cartoon tego samego rysownika, komentujący  tekst „o radosnych pogrzebach”. Gość szalejący w nadmuchanym zamku dla dzieci do kolegi: „To był naprawdę zabawny pogrzeb, ale nie jestem pewien co do tego fun castle”. Od razu przypominają się plany obchodów rocznicy wybuchu II wojny światowej, proponowane przez prezydent Aleksandrę Dulkiewicz w Gdańsku, prawda?  Ten sam trop. Zabawne rysunki są i w  konserwatywnym „Daily Telegraphie” i w lewicowym „Guardianie”, a także w lewicowym tygodniku satyrycznym „Private Eye”, prowadzonym od lat przez Iana Hislopa.  Są wszędzie lub prawie wszędzie, cartoony to w Wielkiej Brytanii odrębny rodzaj dziennikarstwa, tak stary jak sama brytyjska prasa.

 

Co to właściwie jest ten cartoon? To rodzaj humorystycznej ilustracji w pararealistycznym  stylu. Ewoluował przez całe wieki – dziś stosowany w prasie głównie do krytyki politycznej czy społecznej. A ktoś, kto je tworzy nazywa się a cartoonist, w polskim języku właściwie nie ma odpowiednika, może karykaturzysta prasowy? Choć ta nazwa nie do końca odpowiada charakterowi jego pracy. Cartoon powstał w XIX wieku, a  w 1843 r. pojawiło się pierwsze klasyczne pismo satyryczne, „Punch” (cios, uderzenie).  Cartoony zaczęły odtąd służyć jako humorystyczne, ironiczne czy satyryczne komentarze do artykułów. Podobno ten rodzaj zastosowania rozpoczął się serią szkiców  autorstwa Johna Leecha w „Punchu”, aby wyśmiać  historyczne freski nowego wtedy Pałacu Westminsterskiego, gmachu parlamentu brytyjskiego.  Ale za prekursora satyry obrazkowej i politycznej uważane są rysunki Williama Hoggartha żyjącego w XVIII-wiecznej Anglii , a jego pierwsze „polityczne cartoony” produkował George Townshend.

 

To medium, ten gatunek dziennikarstwa szybko się wówczas rozwijał, a najważniejsi z rysowników tamtych czasów to James GillrayThomas Rowlandson, obaj pracujący w Londynie. I ten pierwszy został uznany na Wyspach za „ojca cartoonu politycznego”. Poszturchiwał króla Jerzego III, premierów, ministrów, generałów i hierarchów duchownych, pokazując ich jako pretensjonalnych głupców i bufonów. Ale trzeba przyznać, że rozdawał ciosy po równo, bo duża część jego prac krytykowała także wielką rewolucję francuską, pogrążoną w przemocy i chaosie Francję oraz Napoleona. Od 1815 do 1840 roku „królem cartoonu” został George Cruikshank, który z kolei zasłynął z prasowej karykatury społecznej.

 

W połowie XIX wieku większość gazet w wielu krajach zaczęła komentować w ten sposób „temat dnia” czy „politykę dnia”.  W Nowym Jorku bardzo znanym rysownikiem stał się Thomas Nast, w Londynie sir John Tenniel, a w Paryżu – Honore Daumier. Dziś  cartoons zobaczyć można w gazetach i magazynach jak świat długi i szeroki, rysunek i podpis, z rzadka słowa w „dymkach”. Za najbardziej znanych cartoonistów uchodzą brytyjscy Peter Brookes z „Timesa”,  Pugh z „Daily Maila” i Peter Arno z „New Yorkera”, ojciec nowoczesnego prasowego rysunku satyrycznego. I dalej – Charles Addams, Charles Barsotti, Bill Hoest, Virgil  ParchRichard Thompson, który  pracował dla  „The Washington Post”. Najlepsze cartoony znaleźć można w prasie brytyjskiej i amerykańskiej, i te dwa kraje mają najdłuższą i najbogatszą tradycję tego gatunku dziennikarskiego.

 

W dziennikach, tygodnikach czy na stronach internetowych istnieje wiele rodzajów rysunków prasowych, np. gag cartoons, jeden obrazek z podpisem lub, rzadziej, „dymkiem”. Dalej, comic strips, w Wielkiej Brytanii znane jako cartoon strips. Jest to kilka rysunków, ilustrujących jakieś zdarzenie czy proces.  W Stanach Zjednoczonych zwane są  comics  (komiksy), albo funnies. A autorzy tych comic strip – ale także comic books czy grapic novels – zwykle także zwani są cartoonistami. Takie  serie rysunkowe w prasie, ale także  graphic books zawierają często treści humorystyczne, ale również przygody czy dramaty. W każdym razie mistrzami w tej kategorii, comic strips, w Wielkiej Brytanii są m.in. Scott Adams, Steve Bell, Charles Schulz czy Bill Watterson.  Znamy także inny  rodzaj takiego gatunku dziennikarstwa, tzw. editorial cartoons. Są one zwykle poważniejsze w tonacji i używają bardziej wysublimowanej formy –  zamiast prostego humoru, raczej ironii i satyry. I służą  jako rysunkowa metafora, komentująca jakiś punkt widzenia dziennika czy tygodnika na aktualne zagadnienia polityczne czy społeczne. Editorials cartoons często używają „dymków” i kilku rysunków. W tej konkurencji bardzo znani są David Low, Jeff MacNelly, Mike Peters czy Gerald Scarfe.

 

Jednak dokładniej, te, o które nam chodzi, to political cartoons, ilustracje w gazetach i tygodnikach, komentujące zwykle jakieś zdarzenia polityczne, kulturalne i społeczne, które już zaistniały lub „wiszą w powietrzu”. Zwykle subtelna lub mniej subtelna krytyka, nigdy agresywna, a zawsze zaprawiona dobrym humorem. Ten humor rysunkowy w prasie bywa bardzo skuteczny, za to obiekt krytyki może się wprawdzie skarżyć z  paragrafu  o ochronę dóbr osobistych, ale rzadko z dobrym skutkiem. Takie procesy z cartoonistami są w historii tego gatunku niezwykle rzadkie.  Jeszcze rzadziej kończą się skazaniem dziennikarza – rysownika. Jeden z nielicznych takich przykładów miał miejsce w Wielkiej Brytanii w 1921 roku, kiedy to  J. H. Thomas, prezes Krajowego Związku Kolejarzy, wystąpił – uwaga! – przeciw magazynowi Brytyjskiej Partii Komunistycznej. Podobno nazwanie go  „bardzo lewicowym”, bardzo go dotknęło, toteż wytoczył magazynowi BPK proces. Egzotyczne, prawda? Zwłaszcza, kiedy przypomnieć, że lewicowe ideologie podbijają dziś świat i z pewnością żaden członek ugrupowania Lewica czy środowiska LGBT w podobnej sytuacji nie czułby się obrażony. Oto jak zmieniają się czasy i obyczaje, i ten proces można dostrzec, oglądając stare, choć wciąż „jare” rysunki prasowe.

 

W Polsce tradycja cartoonów politycznych w prasie po II wojnie, właściwie jeszcze nie odżyła. Choć próby trwają. Znajdziemy je głównie w tygodnikach, np.  „Do Rzeczy”, „Sieci” czy  „Gazecie Polskiej”. Rysunki w tej ostatniej na „dwójce” czy „trójce” nawiązują do świata absurdu, taki rodzaj  prasowej „Różowej Alternatywy”. Ale choć z klasyką nie mają wiele wspólnego – to raczej autorska interpretacja gatunku – mają swoich zwolenników.  W „Do Rzeczy”  jest Cezary Krysztopa, prezentujący krótszy dystans do tematu. Np. koszmarna nauczycielka  pewnie entuzjastka LGBT,  krzyczy do przestraszonego ucznia: „Czy to ty wyemitowałeś to CO2? Proszę natychmiast do Rodzica A!”  Ale prawdziwym królem polskiej prasowej satyry jest Andrzej Krauze, pracujący w Londynie i dla konserwatywnego „Timesa” i dla lewicowego „Guardiana”, a w Polsce dla tygodników „Sieci” i „Do Rzeczy”. To jest mistrz nad mistrze! Równocześnie najbliższy tradycji klasyki anglosaskiej,  ale z mocnym rysem autorskim. W wielu swoich rysunkach sięga po metaforę, do „opowiastek z życia zwierząt”, jak niegdyś biskup Krasicki czy Kryłow. Oto jeden z ostatnich „rysunków tygodnia”. Wilk pożera owcę, dwie inne nieszczęśnice czekają na swoją kolej, i napis: „Była jedynka, nie ma jedynki, była dwójka nie ma dwójki, trójka? Wybory, wybory i po wyborach!” Humor, ironia, sarkazm,  to w polityce niezwykle skuteczna broń, i niektóre cartoony są tego znakomitym dowodem.

 

Elżbieta Królikowska-Avis

Di-Day – ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS o tym jak media wykreowały świecką świętą

Wielkimi krokami zbliża się Di-Day. I nie ma to nic wspólnego z D-Day, dniem lądowania wojsk alianckich w Normandii. 31 sierpnia, to kolejna, tym razem 22. rocznica śmierci księżnej Walii i  światowe media już ogarnęło szaleństwo.

 

Poważne dzienniki poświęcają temu wydarzeniu większą notkę lub artykuł, ale kolorowe pisma kobiece oraz tabloidy – sążniste teksty oraz galerię pięknych zdjęć, często jej nadwornego  fotografika Patricka Demarchelier. Lady Diana była przecież jedną z najczęściej fotografowanych celebrytek świata! Już od dobrych kilku lat artykuły te powiązane są z informacjami o jej synach, Williamie Harrym, oraz wnukach. Po Di-manii, Kate-manii i Maghan-manii, dobra passa brytyjskiej monarchii trwa i wciąż  karmi newsami  świat.  A w okolicach 31 sierpnia odżywają dodatkowo sentymenty i resentymenty, a temat  przewija się nie tylko przez amerykański tygodnik z życia wyższych sfer „Hello!”, ale i „Mombai Mirror”, kenijski „Daily Nation” czy  niemiecki „Bild”.

 

31 sierpnia 1997 roku  byłam już na placówce w Londynie i od momentu breaking newsa o wypadku samochodowym w paryskim tunelu d’Alma do dnia pogrzebu tydzień później,  dzieliłam czas między  telewizorem a Pałacem Kensington, domem Diany,  pod którym gromadziły się  wielkie tłumy. Wtedy to pierwszy raz widziałam – czarne na białym – jak media żerują na  ludzkich uczuciach i jak  nakręca się  emocje społeczne. Ale był to także znakomity  kurs świetnego, w sensie sprawności, dziennikarstwa.  Największe wydarzenie telewizyjne od czasów pogrzebu Winstona Churchilla w 1965 roku, w dodatku w skali świata. Pogrzeb Lady Diany oglądało 32 mln Brytyjczyków, a więc 59% ówczesnej populacji, plus widzowie w 142 innych krajach. Tak  że światowa widownia wynosiła ok. 2 mld, wtedy ok. 1/3 populacji Ziemi!  Był to w kategorii brytyjskiej telewizji wysiłek bezprecedensowy, a jeśli idzie o zasięg i skalę wydarzenia, należał on do największych w tej konkurencji w całej historii  mediów.

 

Brytyjscy reporterzy telewizyjni wydawali się być wszędzie: w Londynie, w Liverpoolu i w Brighton.  Jedynie z BBC  ponad  50 czołowych dziennikarzy, 100 kamer, 300 techników, tylko w stolicy 22 stanowisk kamerowych.  Pogrzeb komentowali najlepsi z najlepszych, m.in. David DimblebyTrevor McDonald, a już w kilka godzin po podaniu newsa z Paryża, przed oczami zszokowanych telewidzów  przesuwali się liderzy rządu Tony Blaira i  opozycji, przedstawiciele brytyjskiej arystokracji i dworu, rodziny WindsorówSpencerów,  gwiazdy show businessu, przyjaciele i nieprzyjaciele Diany. Schemat rozmów był następujący: „To wielka tragedia”  – rozpoczynał reporter. – „Tak, to ogromna tragedia”  – odpowiadali zebrani  ludzie. Ale jeszcze nic nie zapowiadało dalszego rozwoju wypadków.

 

Bo potem brytyjskie media coraz bardziej pogrążały się  w nieutulonym żalu i przez bity tydzień z trudem można było chwycić jakiś program, który nie byłby związany z  księżną Dianą. „Królowa ludzkich serc”, „Diana Pierwsza Dama globalnej wioski”, „Telewizja łączy świat w żałobie”, „Święta naszych czasów”,  to najbardziej powściągliwe określenia, jakimi posługiwali się dziennikarze oraz ich gości. A kiedy już zaczęto wspominać o beatyfikacji, los spłatał  mediom niemiłego figla, zmarła prawdziwa święta, Matka Teresa z Kalkuty. A media poświęciły jej ze trzy zdania, z których jedno brzmiało: „Matka Teresa wysoko ceniła prace charytatywną księżnej Diany”.  Wydawało się, że świat oszalał.  Ale to nie świat, lecz media lewicowo-liberalne , no i było to „szaleństwo kontrolowane”. Przecież Diana, walcząc na kły i pazury ze swoim mężem, księciem Karolem i królewskim establishmentem, stała się najcenniejszą bronią w rękach antymonarchistów, czyli właśnie liberalnej lewicy. Pozostawało wykreować Dianę na „świętą naszych czasów” i w walce o zniesienie monarchii posługiwać się jej pamięcią  jak sztandarem.

 

Przez te ostatnie 22 lata Elżbieta II przeprowadziła szereg reform, które zmieniły tę anachroniczną monarchię nie do poznania. Zaczęła płacić podatek dochodowy, choć na mocy umów z rządem nie musiała,  kobiety mogą dziedziczyć tron i  książę Walii może już ożenić się z katoliczką. Wspaniale przeprowadzone uroczystości Diamentowego Jubileuszu, popularność wnuków królewskich sprawiły, że słupki popularności monarchii, w ankiecie zrobionej na zlecenie lewicowego w końcu „Guardiana”, skoczyły do prawie 70%! Dziś prasa konserwatywna nie musi już obawiać się – jak w 1997 roku – wspierać poczynania królowej, choć  BBC, „Guardian”, „Independent”, nie mówiąc o postkomunistycznej „Morning Star”, wciąż bronią swojej agendy.

 

A więc zbliża się 31 sierpnia, Di-Day. Już od niemal miesiąca brytyjskie media nawiązują do tej tragicznej rocznicy.  Przypominają  dokumenty jak  „7 Days That Shook The Windsors”, z udziałem obu młodych książąt, WilliamaHarry’ego, którzy ze wzruszeniem opowiadają o swojej matce. O tym jak ich wychowywała, aby nie stracili kontaktu z ludźmi spoza pałacu, jaką była osobą i jaką matką, mądrą i kochającą. Inny, „The Day Britain Cried”, wyprodukowany w 20-lecie  wypadku, w którym pojawiają się ludzie z otoczenia księżnej. Oraz  pełen teorii spiskowych, zrobiony na zlecenie Mohammeda Al-Fayeda – ojca Dodiego, ostatniego boyfrienda Diany – byłego handlarza bronią i podejrzaną figurę.  Na półkach księgarskich pojawiają się znów publikacje jak „Diana and Dodi. The Truth” autorstwa Michaela Cole’a, pełne oskarżeń rodziny królewskiej o spowodowanie katastrofy w Paryżu, dostaje się także służbom, MI5  i MI6.  I oczywiście, dziesiątki artykułów, opatrzonych pięknymi zdjęciami zmarłej księżnej.  31 sierpnia, to dla światowych mediów  prawdziwy „czas żniw”.

 

Ciekawe, z perspektywy 22 lat  widać jak zmienia się tenor mediów, opowiadających o życiu i śmierci Lady Di. Mniej bezkrytycznych uwag i klajstrowania prawdy, więcej obiektywizmu. Mówi się i pisze o dramacie młodej dziewczyny z rozbitego środowiska rodzinnego i chorej na bulimię, poważnej chorobie psychicznej, która zakłóca obraz ludzi i świata. Ale także o odwadze i dzielności królowej, która „odrobiła lekcję”,  przeprowadza reformę po reformie i często mówi o Dianie – nieszczęśliwej osobie i wspaniałej matce, która wychowała synów, którzy mogą być dziś wzorcami osobowymi dla młodych Brytyjczyków. A my, widzowie BBC  World  i czytelnicy „Timesa” czy „Hello!”, jeszcze raz  przypominamy sobie jak prowadziła synów do hosteli dla bezdomnych czy hospicjów dla terminalnie chorych, aby przekazać dzieciom umiejętność współczucia dla mniej uprzywilejowanych. To nauka dobra nie tylko dla następców tronu. I o tym właśnie opowiadają brytyjskie, światowe media w okolicach 31 sierpnia. I jest to akurat wartościowy przekaz.

 

Elżbieta Królikowska-Avis