Paroksyzmy demokracji – ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS o niebezpiecznych związkach dziennikarzy z władzą

Straty PiS po ostatniej dyskusji o lotach? Mikroskopijne” – pisze popularny portal konserwatywny. Zjednoczona Prawica straciła 1%, Koalicja Obywatelska 3%. Pierwsze ugrupowanie za zdecydowaną reakcję, drugie – za agresję,  obrażanie uczuć religijnych rodaków  i ustawiczną jazdę po bandzie.  Jasne, polowanie na partie rządzącą, to wilcze prawo opozycji, mamy środek kampanii wyborczej, ale społeczeństwo polskie coraz bardziej przypomina zachodnio-europejskie, podmiotowe, świadome zasad demokracji i swoich praw.  Toteż rzadziej pozwala sobie robić  przez media lewicowo-liberalne, pas transmisyjny opozycji totalnej, wodę z mózgu. W Londynie nauczyłam się szanować rolę opozycji w  moderowania poczynań partii rządzącej. Ale opozycja totalna nie ma pojęcia o wartościach, które łączą  obie strony – ponad   programami –  i uparła się krytykować  każdą propozycję PiS.

 

Nie zaskoczyła mnie ostra reakcja  Jarosława Kaczyńskiego na pojawiające się jedna po drugiej informacje nt. użytkowania przez marszałka Marka Kuchcińskiego rządowej floty powietrznej.  Była to przecież sprawa pryncypiów.  Ale pewna część inwokacji do dziennikarzy podczas konferencji prasowej, wzbudziła mój protest. Kiedy powiedział: „marszałek nie złamał prawa, nie złamał dobrych obyczajów, ale skoro państwo są innego zdania, Polacy są innego zdania…”. Chodzi o ten fragment „skoro państwo”, czyli dziennikarze „są innego zdania”. Bo „innego zdania” była jedynie część obecnych na briefingu dziennikarzy, ta lewicowo-liberalna, której  jedynym celem jest odsunąć Prawo i Sprawiedliwość od władzy.  Grupa ta spełnia w stosunku do PO i Lewicy  rolę  użytkową, nagłaśniając  najmniejszą wątpliwość i prezentując ją jako skandal stulecia.  Skala przesady  jest wielka i nieproporcjonalna. Zwłaszcza jeśli uprzytomnimy sobie cały kontekst, trwającą 40 lat i coraz bardziej bezpardonową wojnę kulturową, która zamierza wywrócić nasz świat do góry nogami.  Więc to „skoro państwo są  innego zdania”, zabrzmiało tu chyba zbyt koncyliacyjnie.  Znam niebezpieczne związki władzy i mediów w Wielkiej Brytanii i  owszem, rząd, parlament  boją się „czwartej władzy”, ale przynajmniej do niedawna dawały mediom do zrozumienia, że owszem, są  władzą, ale czwartą. I jeśli  rząd i parlament  realizują  swoje  wyborcze  obietnice,  nawet więcej niż obiecano, a  druga strona od początku gra znaczonymi kartami,  trzeba więcej wiary w siebie.

 

A teraz, rondem, do sprawy marszałka Kuchcińskiego. Demokracja działa jak dobrze naoliwiony pojazd, kiedy pracują trzy akceleratory: regulacje, instytucje, które pilnują ich wdrażania oraz ludzie, którzy je wdrażają. Tu zawiodły dwa czynniki – regulacje, czy raczej ich brak, oraz czynnik ludzki. Ale polska demokracja jest bardzo młoda. Mimo że parlament pracuje pełną parą, często zdarzają się sytuacje – precedensy. A to niepełnosprawni w Sejmie, to znów skompromitowani współpracą z komuną sędziowie KRS  albo nieprawidłowości w korzystaniu z floty powietrznej, które wołają o nową ustawę. I to jest w porządku. W Wielkiej Brytanii 20 proc. całego prawodawstwa zostało ustanowione właśnie na zasadach precedensów.  A więc kiedy ujawniono lukę, niejasność przepisów, należało je dookreślić  i basta!   Minister Michał Dworczyk już poinformował, że w piątek  ponadpartyjna komisja przedstawi projekt takiej ustawy. Partia, która  wywołała awanturę, nie była uprzejma wysłać swojego przedstawiciela.  Znów widać, że nie o to chodziło, aby sprawę  załatwić, tylko medialnie „rozhuśtać łódź”.  Nie żeby złapać króliczka, ale by gonić go. Aż do 13 października.

 

Po drugie, zawinił tzw. czynnik ludzki. I nie chodzi nawet o nadużycia władzy. Jeśli od 30 lat żadna z ekip nie zwróciła na białą plamę uwagi,  marszałek Kuchciński był równie winny  jak prezydenci WałęsaKwaśniewski czy premierzy  Donald TuskEwa Kopacz.  Można nawet powiedzieć, że posługiwał się rządową flotą lotniczą z mniejszym rozmachem niż uprzednio wspomniani, którzy uczynili sobie z VIP-owskiego transportu taksówkę, by wracać na noc do Gdańska, odwiedzić studiującą tam córkę czy wyprowadzić psa.  Ale dziennikarze lewicowo-liberalni, przychylni ówczesnej władzy, już tego nie nagłaśniali.

 

Niełatwo też wskazać na „bizantynizm władzy”, w końcu marszałek Marek Kuchciński, to druga osoba w państwie, ma swoje obowiązki i w Warszawie, i w terenie, i poruszanie się samolotem, to tylko logistyczna konieczność.  Regulacje niejasne, a zasady korzystania z samolotów – rozbuchane. Ale nie jesteśmy w tym  odosobnieni. Dla porównania – w Wielkiej Brytanii ta sprawa wciąż nie jest właściwie uregulowana.

 

Jest tam znacznie więcej ludzi do obsłużenia, bo obok premiera, ministrów jest i czteropokoleniowa rodzina królewska, która regularnie wizytuje kraje Commonwealthu.  Ma do dyspozycji helikopter, pociąg jak Orient Express, kilka lat temu utraciła jacht Britannia, który okazał się za drogi w utrzymaniu.  Do 2015 roku VIP-y korzystały z samolotów dostarczanych przez RAF,  z lotów rejsowych  British Airways i Concorde’a.  Od 2015 roku podstawowym przewoźnikiem premiera,  delegacji  na najwyższym szczeblu jest jednostka RAF Voyager A 330, 158 miejsc.  Sięga się po nią ze względów oszczędnościowych i bezpieczeństwa. Ciekawostka – jego lotem dziewiczym była podróż do Warszawy na konferencję NATO w czerwcu 2016 roku. Ale kilka tygodni temu nowy premier Boris Johnson powiedział: „Trzeba coś z tym zrobić, bo po pierwsze, nigdy nie można się do tego samolotu dopchać. A po drugie – potrzebne jest jakieś porządne brytyjskie logo”.  Czyli, jakby nie patrzeć, nie jesteśmy w problemie odosobnieni.

 

I sprawa ostatnia „Kuchcinski’s case”, bodaj najważniejsza. Kiedy pracowałam w Londynie,  docierały do mnie wieści o kolejnych aferach, SLD, potem PO,  które zwykle kończyły się zamieceniem skandalu pod dywan. Nie była to już wprawdzie demokracja  socjalistyczna, ale jeszcze nie ta prawdziwa, bezprzymiotnikowa.  I np. dopiero Prawo i Sprawiedliwość zaczęło realizować jedną z jej  podstawowych zasad, uczciwość polityki i polityków. Zawiniłeś, do widzenia – że przypomnę posłów Hofmana, Girzyńskiego, Piętę, a teraz drugą osobę w państwie.  Wiemy że natura ludzka jest ułomna i wszystko zależy od tego jak władza radzi sobie ze skompromitowanymi urzędnikami państwowymi. PiS sobie poradził – i dlatego „sprawa Kuchcińskiego” zaszkodziła wprawdzie delikwentowi, ale już nie jego ugrupowaniu, czy zdrowiu społeczeństwa. Bo został wysłany przekaz:  wszyscy są równi wobec prawa.  Oto garść informacji byłego korespondenta, którego obowiązkiem jest przekazywać newsy, ale i stopień zaawansowania demokracji,  atmosferę społeczną i jej przyczyny.

 

I jeszcze jedno: Jarosław Kaczyński mógł zareagować na dwa sposoby. Jak premier Cameron w obliczu słynnej afery korupcyjnej z 2009 roku, kiedy to zwrócił się do 37 posłów z żądaniem,  rezygnujesz jutro, albo nie stajesz do wyborów za 6 miesięcy.  U nas  parcie  opozycji i mediów lewicowo-liberalnych było tak duże, że prezes PiS wybrał tę pierwszą opcję: rezygnację marszałka w ciągu kilku dni. Choć przewinienie nie było ani w połowie tak duże jak w brytyjskim przypadku, kiedy chodziło o niewłaściwe wykorzystywanie funduszów poselskich na wielką skalę.

 

Paroksyzmy młodej polskiej demokracji… Budujemy ją wielkimi kosztami, chaos, zamieszanie,  niepewność kolejnego stawianego kroku. Ale z tych wszystkich zażegnanych kryzysów, wynika jakieś dobro w postaci kolejnej ustawy, wypełniającej legislacyjną  pustkę. Jak mówią Anglicy, it’s a bumpy road to democracy, droga do demokracji jest  wyboista. Ale  kierunek  właściwy. I  dziennikarze, także lewicowo-liberalni,  powinni o tym wiedzieć.

                                                                                      

Elżbieta Królikowska-Avis

Gwóźdź w bucie – ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA–AVIS o tym, jak media europejskie skręciły na lewo

W ciągu ostatnich 30. lat zmieniła się mapa ideologiczna europejskich mediów.  Wektor myślenia o państwie,  społeczeństwie, rodzinie,  religii przesunął  się w lewo.  Stery państw, korporacji medialnych, organizacji pozarządowych przejmowała generacja byłych dzieci – kwiatów, wtedy już produkt indoktrynacji lewicowych myślicieli jak Gramsci czy Ziżek,  kampusowych guru jak Germaine Greer i Helene Rytmann oraz  inżynierów dusz jak Soros.

 

   Oczywiście, inaczej ten proces wyglądał w Stanach Zjednoczonych –  pacyfizm,  gwałtowne przemiany obyczajowe, inaczej w Paryżu – antyrządowe manifestacje uliczne,  silny nurt związkowy, jeszcze inaczej –  radykalny,  z użyciem przemocy w Berlinie. Przejmowanie mediów w Europie i Ameryce dokonywało się w rozmaity sposób, w stylu catach-as-catch-can,  zakładania „bastionów postępu” jak Ted Turner i CNN, czy  wykupywania przez zamożniejsze grupy medialne jak Guardian  Observera. Albo jak  francuski Le Monde, niemiecki  Die Welt czy hiszpański El Pais czyniły to step by step, dokonując wrogiego przejęcia i powoli zmieniając profil pisma. I tak  na naszych oczach pejzaż  światopoglądowy  europejskich mediów  zmienia się, od pluralizmu do lewicowego monopolu.

 

   Dziś ten proces jest niemal zakończony. Spójrzmy na dramatyczny przypadek najbardziej zasłużonej korporacji  medialnej świata,  dziś  – że posłużę się tytułem dramatu Arthura Millera –  „po upadku”. Kiedy w 1956 roku rząd brytyjski wysłał swoje siły do Egiptu, by ponownie przejąć kontrolę nad Kanałem, BBC opowiedziała się przeciw polityce zagranicznej swojego kraju. Podobnie w 1982, podczas wojny o Falklandy.  Margaret Thatcher do końca miała Korporacji za złe, że ta zdeklarowała się przeciw „wojnie obronnej” Wielkiej Brytanii. O ile z dzisiejszej perspektywy BBC w przypadku Kanału Sueskiego  miała swoje racje,  kolejne plebiscyty na Wyspach Falklandzkich i wola mieszkańców przynależności do macierzy , potwierdziły  zły wybór dokonany przez Korporację potem.  Ale były to jedynie grzechy powszednie BBC.  Potem zaczęła popełniać grzechy główne, a nawet śmiertelne. 

 

   Przede wszystkim nadmierne upolitycznienie Korporacji. Za pieniądze z abonamentów – ponad 4 mld funtów rocznie – poza wszelką kontrolą, nie tylko państwa, nie tylko organizacji powołanych do  moderowania zawartości programu, ale i obywateli. Najpierw otwarta wojna z premier Thatcher, potem wspieranie laburzysty Tony Blaira, a po upublicznieniu jego Trzeciej Drogi, marszu ku centrum, walka o jego usunięcie. Blair okazał się po prostu nie dość otwarty na związkowych „czerwonych baronów”, zastąpił Marksa utopijnym socjalistą Thomasem Morrisonem i pozbył się komunistycznych logo z sierpem i młotem na czele. Oczywiście, przez cały czas wojny z kolejnymi gabinetami rządowymi BBC twierdziła, że „broni niezawisłości i etosu telewizji publicznej przed próbami przejęcia przez partie”, ale wszyscy wiedzieli, że to zwykły cynizm. BBC już w latach 80. skręciła w lewo, rozpoczęła  wojnę z chrześcijaństwem, z wartościami konserwatywnymi, i dziś, jeśli odwołuje się do Jezusa, Biblii czy pokazuje  księdza, zawsze kończy się to niewybredną kpiną.  I tak, za pieniądze z abonamentów, poza jakąkolwiek  organizacyjną  i społeczną kontrolą, powstał prywatny folwark,  kpiący sobie w żywe oczy i z państwa, i ze swoich abonamentowiczów. A mimo to w 2016 roku  nowoczesny współczujący konserwatysta David Cameron podpisał The Royal Charter, rodzaj kontraktu między państwem a BBC,  na kolejnych dziesięć lat.  Bez żadnych zastrzeżeń czy żądań.

 

   Nieco innym tropem biegły przemiany w jednym z najbardziej prestiżowych dzienników, czytywanym od 1788 roku, nakład 442 tys., The Times. Jeszcze 20-30 lat temu nieoficjalny organ partii konserwatywnej, twierdza konserwatyzmu, ostoja wartości chrześcijańskich i monarchii, od momentu zakupienia go przez australijskiego potentata medialnego, Ruperta Murdocha,  wszystkim tym być przestał. Po pierwsze, pod wpływem political correctness Times posterował w lewo, a po drugie  – w zależności od kaprysów politycznych właściciela, raz stawia na torysów, innym razem na laburzystów. Jeśli kiedyś ten dziennik był emanacją  programu brytyjskich konserwatystów, bronił interesów kraju i w polityce wewnętrznej i zagranicznej – umiarkowane welfare state, kwoty rocznego wpływu imigrantów, troska o służby publiczne – dziś czytujemy tu teksty, które mogłyby znaleźć się w lewicowym Guardianie.  Konkurent Timesa od 1885 roku, The Daily Telegraph,  nakład 635 tys., czytywany  jest  natomiast przez tych konserwatystów, którzy głosowali za Brexitem, „chcą odzyskać kontrolę nad swoim państwem, odebraną przez UE” i  stanowili te 92 tys. członków partii, którzy wynieśli Borisa Johnsona na fotel premiera.  Który zresztą jeszcze dwa tygodnie temu  miał w tym dzienniku swój komentarz za, bagatela,  280 tys. funtów rocznie. 

 

   Zaskakującej  transformacji podlega konserwatywny tabloid The Daily Mail.  Powoli staje się „konserwatywny inaczej”. Owszem, wciąż anty-imigrancki i nie pominie żadnej okazji, żeby przyłożyć Polakowi czy  Pakistańczykowi, narzeka na upadek służb publicznych, na szaleństwa politycznej poprawności – ale już podczas  ostatniego „konkursu piękności” między kandydatem wyrazistym, Borisem Johnsonem, a znacznie bardziej umiarkowanym Jeremym Huntem, postawił na tego drugiego!  I codziennie łoił Johnsonowi skórę, a że nakład Daily Maila wynosi prawie 3 mln, uderzenie było mocne. Epidemia „na lewo marsz” nie ominęła także centrowej do niedawna najstarszej gazety niedzielnej świata, „czytywanej jeszcze przez Jane Austen”, Observera.  Z tym, że na zmianie profilu pisma zaważyły stosunki własnościowe.  Niedawno Observer  został zakupiony przez grupę Guardiana (400 tys.) i jego profil zmienił się z dnia na dzień.  Z umiarkowanego, wyważonego dziennika opinii, stał się tubą swego nowego właściciela.  A dziennik Independent już od 10? 15? lat przestał być „niezależny”.

 

   Dokładnie ten sam proces  dokonuje się  w Europie kontynentalnej. I przy okazji  warto dodać, że jest to zjawisko globalne, występujące w Stanach Zjednoczonych i Australii,  Indiach oraz  Brazylii.  W latach 80. często jeździłam służbowo do Hiszpanii. W kioskach widać było komunistyczny El Mundo Obrero, „Świat pracy”, a publikowany od 1971 roku El Pais – naśladując istniejący od 1903 roku dziennik ABC – walczył o ten sam konserwatywny i pro-monarchistyczny  segment rynku. Generalnie El Pais był dziennikiem prawicowo-centrystycznym, dziś określa się jako „niezależna gazeta codzienna”, w istocie o profilu bliższym El Mundo Obrero niż ABC.    

 

   Podobny proces zanotować można we Francji. Przechwytywania kolejnych przyczółków prasowych przez lewicę – zaciągnąwszy kurtynę milczenia na L’Humanite czy, militancką lewicę,  satyryczny tygodnik Charlie Hebdo. Spójrzmy tylko, co stało się z centrowym niegdyś, najpoważniejszym francuskim dziennikiem opinii, Le Monde’em. Tym razem pozwolę sobie nawiązać do wątku „Le Monde a sprawa polska”. Kiedy eksplodował temat marszu równości w Białymstoku, w tej najbardziej opiniotwórczej francuskiej gazecie  ukazał się tekst polskiego dziennikarza z Gazety Wyborczej, który pisał: „Marsz dumy LGBT w Białymstoku, bastionie nacjonalistycznym w Polsce, przerodził się w koszmar”.  Jakub Iwaniuk informuje Francuzów  nie tylko o skali nacjonalizmu w Białymstoku, ale i o tym, jak to na pocztach brakuje prasy opozycyjnej – co jest oczywistym kłamstwem, zapominając też poinformować, że głównymi dystrybutorami są jednak EMPIK  i kioski RUCHU, gdzie prasy opozycyjnej nigdy nie brak.  I tak, wspierając się na wymyślonych danych  promuje nad Sekwaną obraz Polski – „czarnej sotni”, ksenofobicznej i faszystowskiej. A  przecież Jakub Iwaniuk nie jest w prasie francuskiej jedynym heroldem złej sławy Polski – w  Liberation pisuje Maja Zółkowska, a w Le Figaro – Maya Szymanowska. Wszyscy prezentują poglądy lewicowo-liberalne.  Identycznej  mutacji uległ Die Welt. Choć sam się określa  mianem „liberalno – konserwatywnego”, podąża za bojówką spod znaku  Zueddeutsche Zeitung  czy Frankfurter Allgemeine Zeitung, których poglądy zdążyliśmy poznać i po tragicznej śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego, po zwycięskich wyborach prezydenckich Bronisława Komorowskiego plus ostatnie komentarze na temat poczynań obecnego rządu.  

 

   Światowe media toczy ciężka choroba monokultury światopoglądowej, zabijająca pluralizm i odbierająca  co najmniej  50 proc. odbiorcom możliwość  uczestnictwa w światowym obiegu myśli, dialogu. Niszcząca demokrację i prawa człowieka, z których jednym jest prawo do posiadania  własnych poglądów, a także – co wciąż podkreślają Brytyjczycy – „własnej gazety”.  Promowanie tylko jednego, lewicowego sposobu oglądania świata, sito w rekrutacji dziennikarzy do wydawnictw i redakcji, zabiegi socjotechniczne na żywym ciele społeczeństwa – czy to przypadkiem nie deja vu z czasów słusznie minionych? A co my mamy robić z naszym Kodeksem Dziennikarskim, gdzie wciąż tkwią jak gwóźdź w bucie takie zasady jak prawda jako jedyne kryterium odniesienia, rzetelność informacyjna, oddzielanie faktów od komentarza i inne, jak widać, już archaiczne, zasady? 

                                                                                      

Elżbieta Królikowska-Avis

Skarpetki noszone trzy dni z rzędu – ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS o tym, jak brytyjskie media wybierają premiera

Dwa kraje, Polska i Wielka Brytania, i dwa systemy wyłaniania premierów. Tam jest to zawsze lider ugrupowania, które wygrało wybory powszechne, w Polsce – niekoniecznie. Na Wyspach dotąd obowiązuje zasada: zwycięskie ugrupowanie bierze wszystko i w dość skomplikowanym procesie, wyłania ze swoich szeregów szefa partii i zarazem premiera. A królowa wybór akceptuje i powierza mu misję utworzenia rządu. 

 

Po rezygnacji Theresy May nie zdecydowano się na wybory parlamentarne – zapewne konserwatyści uznali, i słusznie, że nie byłoby to dla nich bezpieczne rozwiązanie. Więc obowiązuje inna, krótsza procedura. Najpierw z grupy kandydatów posłowie torysi wyłaniają finałową dwójkę, a potem 160 tys. członków partii, korespondencyjnie, dokonują ostatecznego wyboru szefa partii i zarazem premiera.  W głosowaniu w Izbie Gmin Boris Johnson otrzymał 160 głosów, a jego rywal Jeremy Hunt – 77. Teraz  odbywają spotkania w terenie, 22 lipca zakończenie głosowania, a 23 ogłoszenie wyników.  Trzeba dodać, że choć  Boris Johnson pozostaje na prowadzeniu, jego przewaga do Jeremy Hunta maleje. Jest oskarżany o brak szacunku dla rodziny – liczne romanse pozamałżeńskie, skutkiem czego jego wieloletnia żona Marina Wheeler  wyrzuciła  go z domu i wniosła pozew o rozwód – a teraz burzliwe kłótnie z nową partnerką Carrie SymondsJeremy Hunt od lat pozostaje w stabilnym związku z żoną Chinką. Interesujące, że cała kampania wyborcza obu delikwentów tylko w małym stopniu dotyczy programu, a znacznie częściej – zarzutów charakterologicznych i obyczajowych. W Wielkiej Brytanii, kolebce demokracji!

 

Jak  tamtejsze media kreślą sylwetkę Borisa Johnsona? Oczywiście, w lewicowych BBC, komercyjnej ITV, Guardianie, Independencie przedstawiany jest jako figura śmieszna i groteskowa, z burzą blond włosów, w niechlujnym garniturze i „asyryjskich”, nabytych w British Museum,  skarpetach, noszonych trzy dni z rzędu.  Twardogłowy entuzjasta Brexitu, który oczywiście pogrąży brytyjską gospodarkę w wieloletni kryzys i skłóci ją z całym światem. Portret Jeremy Hunta wygląda znacznie lepiej. Choć brytyjska opozycja z liderem Jeremym Corbynem na czele, oraz ich media,  wciąż  namawiają do rozpisania wyborów, mając nadzieję, że w tym totalnym chaosie i kompromitacji torysów, zdołają coś ugrać, a może nawet zastąpić ich na Downing Street.  Ale, ostatecznie, wspierają  Hunta. Brytyjska prasa konserwatywna jest mocno podzielona. The Daily Telegraph promuje Borisa Johnsona, Times stoi w rozkroku ze wskazaniem na Hunta, ale już prawicowy tabloid Daily Mail – najwyraźniej niszczy  zdeklarowanego pro-brexitowca Johnsona i stawia na jego umiarkowanego rywala. Spróbujmy prześledzić, jak wygląda  sytuacja na podstawie niezwykle popularnej i opiniotwórczej gazety – 3 mln egzemplarzy dziennie! – The Daily Maila.

 

Wprawdzie inteligentny i dawał sobie radę jako mer Londynu, ale kapryśmy i kontrowersyjny. A kiedy nabroi, znika jak Yellow Submarine” – nawiązuje do filmu Beatlesów  Daily Mail.  „Operuje okrągłymi hasłami i przejawia nadmierny optymizm, za którym nie podążają fakty – Churchill także był optymistą, ale robił wszystko, by realizować swoje plany. I był odważny nie tylko w słowach, ale i w czynach” – pisze tabloid.  Jak to należy odczytywać?  Że dla tej gazety  Boris Johnson jest zbyt wyrazisty programowo – ostatnie jego hasło „do or die!”, doprowadzić do Brexitu  do 31 pażdziernika lub umrzeć, najwyraźniej przestraszyło Daily Maila.  No i mnóstwo zarzutów obyczajowych. Jeden z czołowych  publicystów Daily Maila Stephen Glover pisze: „Czy ta hałaśliwa, nieprecyzyjnie wyrażająca się, wykrętna, okropnie wyglądająca figura, to naprawdę nasza jedyna narodowa nadzieja?” Glover  twierdzi, że Zjednoczone Królestwo potrzebuje kandydata, który stoi obiema nogami na ziemi, bo wiele jest do stracenia. Pomyślność gospodarki,  szansa na zarządzanie państwem bez ingerencji  Unii.  „Potrzebny jest polityk mądry  – pisze – odważny, z wizją właściwej drogi, który będzie trzymał marksizm z daleka od Downing Street. Patrząc na ostatnie dni kampanii, nie wierzę, aby to był Boris Johnson” – kończy Glover. I tu  akurat  ma  racje. Były mer Londynu jest nieprzewidywalny, odważny, lecz niekonsekwentny, bez wizji przyszłego państwa, a czy będzie trzymał lewicę z dala od rządzenia – oto jest pytanie.

 

Daily Mail cytuje także wiele innych negatywnych opinii o Johnsonie.  Przede wszystkim jego rywala Jeremy Hunta, który mówi: ”Nie interesuję się jego prywatnym życiem, ale te wieczne ucieczki przed mediami! Wygląda na to, że chce dostać się na Downing Street 10 tylnymi drzwiami!” Rzeczywiście, kiedy  ma jakieś kłopoty, znika jak „żółta łódż podwodna” i nie udziela wywiadów. A to nie zjawił  się na debatę kandydatów w Channel 4,  to znów pominął podobną w Sky News, odmawia innym.  Są i inne zarzuty, oto list byłego labourzystowskiego premiera, Gordona Browna: „BoJo jest sierżantem, rekrutującym ludzi do Narodowej Partii Szkocji i największym ryzykiem stabilizacji Wielkiej Brytanii od 312 lat” czyli  podpisania umowy o unii angielsko-szkockiej.  Z kolei kolega partyjny  Johnsona, minister handlu zagranicznego Liam Fox, doradza, żeby  unikał  incydentów jak  wielka kłótnia kochanków – którą sąsiedzi – labourzyści nagrali  i przesłali do Guardiana – „bo to wprowadza niepotrzebne zakłócenia kampanii i kierowanie dyskusji publicznej na boczny tor”.  Wierny donator partii konserwatywnej, John Griffin, 4 mln funtów, domaga się wyjaśnień, i  tylko wierni  sojusznicy jak kolega partyjny Jacob Rees – Mogg tłumaczą, że „nawet kandydat na premiera ma prawo do życia prywatnego” i  atakują sąsiadów, którzy upublicznili awanturę, nazywając ich „podglądaczami –  wojskiem Corbyna”.  Jednak dla wyborców  jest to sygnał, jak bardzo zmienił się stosunek torysów do spraw obyczajowych.

 

Media lewicowo-liberalne atakują Borisa Johnsona za to że „ma słaby team wyborczy”, „w tym żadnej kobiety”, że w 2018 roku tylko na wystąpieniach, artykułach do prasy  i tantiemach z książek  zarobił 1 mln funtów, jakby to był jakiś grzech, oraz że „zaskoczył przeciwnika radykalnym hasłem 'do or die’”, jakby nie miał do tego prawa. Chociaż najkrótszy program Johnsona wcale nie jest  radykalny, wręcz przeciwnie. „Przeprowadzić Brexit do Haloween, przeformatować partię jako nowoczesny progresywny konserwatyzm i być gotowym do pobicia opozycji Jeremy Corbyna”.  W istocie czym takie memento różni się od tego Theresy May? A jednak brytyjskie media wolą „Borysa Johnsona w wersji soft”, Jeremy Hunta, i robią wszystko, żeby to on zwyciężył w wyścigu wyborczym.

 

Kim jest ów przeciwnik, którego promują nie tylko brytyjskie media lewicowe, ale i spora część konserwatywnych? Były minister zdrowia, którego osiągnięć nikt nie może sobie przypomnieć oraz aktualny szef dyplomacji,  z podobnymi dokonaniami. Bezbarwny, pozbawiony charyzmy, najpierw zwolennik, a teraz  przeciwnik Brexitu, i gdyby jakimś cudem udało się go przepchnąć, byłaby to powtórka z Theresy May.  Podobno nie odrzuca możliwości opuszczenia Unii bez dealu, ale „byłaby to ostateczność”, i dopuszcza możliwość kolejnego przełożenia terminu rozwodu. Tak więc przyjazne mu media pełne są sympatycznych i uśmiechniętych fotek  Hunta, a to z wielką rybą na targu, a to popijającego  truskawkowy milkshake, a to kupującego orchidee dla swojej żony. „Wciąż tej samej!” zaznaczają lewicowi dziennikarze, znani przecież z przyjaznego stosunku do życia na kocią łapę  oraz  rozwodów.  A w międzyczasie kandydat rzuca dość niezborne hasła jak „obiecuję większy budżet na obronę, aby zatrzymać rosyjskie zagrożenie i pokazać, że nasz kraj wciąż jest militarną potęgą”.  Albo, zupełnie od Sasa –„odrzucam obniżenie kwoty imigrantów Theresy May do kilkudziesięciu tysięcy rocznie. Nie możemy stać się Little England”. Ciekawe, skąd weźmie fundusze na armię, skoro na Wyspy wciąż napływa ok. 280 tys. imigrantów rocznie, a „Little England”, tytuł sitcomu, to satyra na wszystko, co jeszcze do niedawna uchodziło za „prawdziwie angielskie”.  Jeremy Hunt, to także najbogatszy minister gabinetu Theresy May, ale lewicowe media jakoś nie mają mu tego za złe, a  uboższemu Johnsonowi – mają. Nawet tego, że wciąż powtarza: ”być biznesmenem, który osiągnął sukces, to rzecz pozytywna i wzorzec dla innych”. Tylko jakoś cicho o konserwatywnych wartościach, chrześcijańskich, o których torysi wspominali jeszcze za czasów Margaret ThatcherJohna Majora.

 

Jak bardzo zdeterminowany i zarazem cyniczny jest w istocie Jeremy Hunt, niech świadczy fakt, że po raz pierwszy od 40 lat opowiedział publicznie o tragedii, która zdarzyła się w jego rodzinie. Kiedy miał 2 lata i był kąpany razem  z paromiesięczną siostrą, dziewczynka utonęła. I teraz, ocieplając wizerunek, sięgnął po tamto zdarzenie. Opowiada też, że jego ulubionym filmem jest „Titanic”, „choć bardzo żal mu  jego pasażerów”, jako dziecko lubił bawić się kolejką, „pije wino, ale w sposób umiarkowany”. Nudy na pudy. A jego najbardziej zabawnym zawołaniem jest „call me Jeremy Stunt!”, gra słów Hunt i stunt, czyli  Mr Spryciarz.  Ma rację dziennikarz Henry Deeds, który pisze: ”były minister zdrowia przypomina sympatycznego pediatrę z lizakiem w kieszeni, który nagle podciąga rękawy i zaczyna boksować … powietrze”. Program dziurawy jak szwajcarski ementaler, „przeprowadzić Brexit,  pozytywny, otwarty i międzynarodowy”. Co to u diaska znaczy, nie był uprzejmy powiedzieć.

 

Tak więc i media lewicowo-liberalne i przynajmniej połowa konserwatywnych stawiają na kandydata umiarkowanego, Jeremy Hunta. Niby mają do tego prawo, ale kiedy przypomnimy sobie, że magnata medialnego Ruperta Murdocha nazywa się „producentem premierów”, rzecz wydaje się poważniejsza. Murdoch ze swoim Timesem (300 tys. nakładu) i  Sunem  (3 mln) pomógł wygrać  Johnowi Majorowi, potem, kiedy zmienił preferencje partyjne, Tony Blairowi, a następnie znowu konserwatyście Davidowi Cameronowi. A dziś w sukurs przychodzi mu lewica i Daily Mail z kolejnymi 3 mln nakładu. Nie wydaje się, żeby kiedykolwiek doszło do Brexitu a  torysi znowu powrócili do dawnych wartości. Rewolucja w brytyjskiej polityce się dokonała i nawet część konserwatywnych mediów strzeże, żeby nic złego jej się nie stało.

 

Elżbieta Królikowska-Avis

 

 

 

 

Moje dziennikarstwo – wspomnienia ELŻBIETY KRÓLIKOWSKIEJ-AVIS

Współpracę z prasą rozpoczęłam dość wcześnie, bo w 1968 roku, kiedy kończyłam polonistykę ze specjalnością filmowo-telewizyjną.

 

   Do jedynego tygodnika społeczno-kulturalnego w Łodzi, „Odgłosy”, zarekomendował mnie prof. Bolesław W. Lewicki, który był promotorem mojej pracy magisterskiej pt. „Poetyka filmu kryminalnego”. Może dostrzegł w niej jakiś potencjał dziennikarski? W „Odgłosach” zaproponowano mi felieton filmowy, najpierw jako zastępstwo w okresie wakacji, a potem stałą współpracę. Pisywałam tam artykuły publicystyczne na tematy filmowe, szerzej – kulturalne, przeprowadzałam także wywiady do serii „Sylwetki łódzkich plastyków”. Pamiętam, że był pośród nich Leszek Rózga grafik światowej sławy, Zdzisław Głowacki ówczesny rektor Wyższej Szkoły Plastycznej, znany rzeźbiarz Michał Gałkiewicz i inni. W owym czasie zaczęłam także współpracę z „Ekranem”, która trwała do momentu mojego aresztowania czyli do czerwca 1970 roku.

 

W redakcji tego pisma atmosfera dla osoby myślącej samodzielnie nie była zbyt przyjazna. „Odgłosy” były (wówczas? zawsze?) bardzo upolitycznione. Był to wprawdzie tygodnik społeczno-kulturalny, jednak w wersji, powiedziałabym, „szturmowej”. Ponieważ jednak zajmowałam się filmem, telewizją, generalnie sztuką, były to względnie bezpieczne regiony. Pracował tam także publicysta Konrad Frejdlich, którego rolą było podobno zajmować się młodym narybkiem dziennikarskim. Po naszym aresztowaniu, moim i mojego kolegi Marka Kruzerowskiego, władze redakcyjne oraz SB, miały do niego pretensję o to, że nie okazał dość czujności. I sugerowały, że pewnie dlatego, iż sam miał poglądy „wywrotowe”. Wiele lat później przeczytałam o tym w materiałach IPN-owskich w materiałach z okresu mojego śledztwa.

 

Nie pamiętam przypadku ingerencji cenzury. W końcu moje teksty były zwykle wyspecjalizowanymi recenzjami filmowymi albo wywiadami z filmowcami czy plastykami. Studiowałam u profesora Bolesława W. Lewickiego, który prowadził pierwszą w Polsce Katedrę Wiedzy o Filmie, u niego właśnie składałam pracę magisterską. Zaproponował mi nawet robienie doktoratu pod tajemniczym tytułem „Nośność informacyjna filmu dokumentalnego”. Przeliczałam na bajty elementy informacyjne w kadrze – mówiąc szczerze szybko się tym liczeniem bajtów znudziłam. Byłam krytykiem filmowym, interesowała mnie analiza dzieła filmowego, sprawy psychologiczne, kulturowe, estetyczne. To był dla mnie fascynujący, a także obszar bezpieczny, choć wtedy sobie tego nie uświadamiałam. Pisałam także, jak chyba wszystkie młode ambitne absolwentki filologii polskiej, poezje, i była to oczywiście poezja monumentalna. Debiutowałam potężnym i bardzo poważnym wierszem w miesięczniku kulturalnym „Osnowa”. Znalazłam się tam w 1968 roku za rekomendacją mojego kolegi ze studiów, także piszącego wiersze, Witolda Sułkowskiego. Moim szefem był tam Jan Huszcza, dobry poeta i uroczy człowiek.

 

Mieliśmy wtedy w Łodzi dwie gazety codzienne, „Dziennik Łódzki” i „Głos Robotniczy”, Pierwszy był nieco mniej upolityczniony, drugi – prawdziwa „szturmówka”. O ile pamiętam – było to jednak sporo lat temu – właśnie tam pracowali Jerzy Katarasiński i Iwona Śledzińska-Katarasińska. Ja sama już w liceum wiedziałam, że chcę zostać dziennikarką. Byłam jedną z niewielu osób, absolwentów liceum, która wiedziała czego chce, że chce pisać, i to pisać o filmie. Dlatego wybrałam specjalizację filmową. Katedra „Wiedzy o Filmie” była pierwszą placówką tego typu w Polsce. Znalazłam się wówczas w gronie młodej i rozwichrzonej inteligencji artystycznej – tej, która biegała do DKF-u, na spektakle do teatru, na koncerty do filharmonii. Moja mama dbała o to, żebym miała abonament do Filharmonii, pamiętam że do abonamentowiczów należał jeden dzień w tygodniu – piątek. Jeśli chodzi o uczestnictwo w kulturze, był to czas bardzo twórczy, stymulujący. Natomiast już wtedy widać było tę schizofrenię między naszymi poglądami, zwłaszcza poglądami politycznymi, których kompletnie nie manifestowało się w pracy. Tak się złożyło, że ja nie musiałam przeżywać takich dylematów jak młodzi dziennikarze konserwatywni, piszący o polityce czy ekonomii. Moje konserwatywne poglądy zwykle nie kolidowały z pracą, kontrola „w kulturze” była mniej dolegliwa, pisałam o filmie, co chciałam. To była jednak bezpieczniejsza działka. Natomiast w tym samym okresie uczestniczyłam już w życiu politycznego undergroundu, bo w międzyczasie Witek Sułkowski wprowadził mnie do organizacji RUCH. Wtedy poznałam Stefana Niesiołowskiego i przez półtora roku byłam jednym z aktywniejszych uczestników tej podziemnej organizacji. Kompletna schizofrenia życia, choć nie myślenia. Dwa nurty, które biegły równolegle, zupełnie się nie przecinając, aż do 1970 roku. A właściwie do 1989 roku, do upadku komuny. W tym samym czasie, kiedy pisałam specjalistyczne recenzje filmowe i liryczne poezje, uczestniczyłam w akcjach ekspriopriacyjnych RUCHU. Musieliśmy przecież mieć powielacze, maszyny do pisania, no i dyskutowaliśmy zawzięcie jak tu obalić ustrój komunistyczny i zreformować Polskę. W taki sposób, aby choć trochę przypominała demokracje zachodnioeuropejskie.

 

Cała nasza setka, zgrupowana w sześciu czy siedmiu ośrodkach miejskich, była to młodzież niemal wyłącznie inteligencka. Chciałabym zwrócić uwagę na wysoką ideowość tej dużej w końcu grupy, rozstrzelonej dodatkowo w kilku ośrodkach. Ale w takim duchu nas wychowywano. W naszych domach rodzinnych żyło się ideą wolności Polski. Mój ojciec, absolwent Wyższej Szkoły Handlowej, przeszedł całą długą drogę awansu od księgowego małej firmy do Centrali Handlu Zagranicznego. Kiedy był kierownikiem komisu, wówczas posady bardzo lukratywnej, zaproponowano mu etat w CHZ. Ale łączyło się to z koniecznością zapisania się do partii. Więc mój ojciec odmówił. A wiedząc, że skończyła się dla niego ścieżka awansu, mając już na głowie żonę i trójkę dzieci, po prostu zmienił zawód. Skończył kursy ogrodnicze i został, jak to się wtedy mówiło, badylarzem, i zrobił spore jak na tamte czasy, pieniądze. Więc mając taką historię rodzinną, jakie mieliśmy mieć poglądy?

 

Werbunek do RUCHU dokonał się w taki sposób. Kiedyś w Bibliotece Uniwersyteckiej spotkałam nie żyjącego już kolegę ze studiów Witolda Sułkowskiego. Zapytał co myślę o tym wszystkim, co się dzieje dookoła, więc mu powiedziałam. Wtedy poinformował mnie, że istnieje grupa ludzi, której celem jest obalenie komunistycznego reżimu i przywrócenie demokracji w Polsce, i zapytał czy chciałabym w to wejść? Chciałam. Zostałam wychowana w domu, w którym wiedziano co to jest Katyń i AK, i że nie byli to „bandyci, wrogowie narodu polskiego i agenci obcych mocarstw”. RUCH, pierwsza od „Wolności i Niezawisłości” podziemna organizacja niepodległościowa, miała na owe czasy („późny Gomułka”) bardzo ambitny program. Nie żaden „socjalizm z ludzką twarzą”, lecz wolna i demokratyczna Polska. Wolne wybory, pluralizm partyjny – przy likwidacji PZPR i jej przybudówek – liberalizacja gospodarki, niezależne sądownictwo i prokuratura, zniesienie cenzury, pluralistyczne media. Oraz pociągnięcie do odpowiedzialności karnej funkcjonariuszy reżimu – pierwsza przymiarka do dekomunizacji. Wychodziliśmy z założenia, że władzę w Polsce, w interesie Związku Sowieckiego, sprawuje grupa „strażników”, która rządzi Polską przy pomocy rozbudowanego aparatu ucisku. Następuje degradacja Polaków, fizyczna, moralna, oraz cywilizacyjny i ekonomiczny regres kraju. Tak więc w tym samym czasie, kiedy pisałam recenzje do „Odgłosów” czy „Ekranu”, działałam już w nielegalnej organizacji RUCH.

 

Aresztowano nas niespodziewanie, tuż przed akcją poronińską, na którą miałam jechać razem z innym członkiem organizacji, Andrzejem Woźnickim, aby przygotować alibi dla jednej z uczestniczek akcji w Poroninie. Nasza akcja miała być protestem przeciw hucznym obchodom stulecia urodzin Lenina w Polsce, co bardzo nam się nie podobało. I choć generalnie podobał nam się pomysł wysadzenia pomnika Lenina w powietrze, symbolu sowieckiej opresji, chyba nie byliśmy na takie zdecydowane akcje gotowi. Toteż większość z nas, w tym Andrzej Czuma, nie akceptowała taką akcję, ja także miałam odczucia bardzo ambiwalentne. Jak się potem dowiedzieliśmy, to właśnie ten pomysł doprowadził do masowych aresztowań. Generalnie młodzież była tak ideowa, że mimo ponad setki ludzi, rozsianych po 6 czy 7 ośrodkach, przez półtora roku służby bezpieczeństwa nic o nas nie wiedziały. Dopiero przygotowania do wyjazdu do Poronina uruchomiły TW Sławomira Daszutę z Gdańska, który od Andrzeja Czumy dowiedział się jakiejś „większej akcji”, i dał znać esbecji. I tak zaczęły się aresztowania.

 

Jestem z siebie dumna. Przeszłam „suchą stopą” więzienie, potem osiem lat zakazu pracy dziennikarskiej na etacie. A przecież przez półtora roku siedziałam w małej celi z bandytkami, złodziejkami, rozbojowiczkami, prostytutkami, i wszystko mogło się zdarzyć. Widząc, że sobie radzę, oddziałowa wyznaczyła mnie celową, dziewczyny zaczęły wtedy bardziej dbać o higienę, a nawet udawały, że czytają książki. Dla mnie bardzo dramatyczna była świadomość, że nigdy nie wrócę do zawodu. Widziałam, że dziennikarz to pierwsza linia ideologicznego frontu, więc na pewno będę miała „szlaban”. Kiedy wyszłam z więzienia, oczywiście mowy nie było o powrocie do dziennikarstwa, więc zaczęłam pracować w dzielnicowym domu kultury jako instruktorka do spraw młodzieży. Moja szefowa należała wprawdzie do partii, jednak polubiłyśmy się. To właśnie ona zarekomendowała mnie po zakończeniu 3-miesięcznego kontraktu do Zdzisława Wlazłowicza, dyrektora Zjednoczenia Gospodarki Komunalnej w Łodzi. Dostałam tam etat archiwistki. Ale ktoś mnie zadenuncjował. Dyrektor wezwał mnie i powiedział, że był donos, iż zatrudnia osoby niepewne politycznie w archiwum tak „strategicznej” instytucji jak Zjednoczenie Gospodarki Komunalnej. Ale nie zamierza mnie zwolnić, tylko przenosi do małej placówki tłumaczy – znałam już wtedy angielski – gdzie tłumaczono instrukcje techniczne dla zjednoczenia. Spotkałam tam świetnych ludzie, fantastycznych. Ale już wtedy zaczęłam myśleć o powrocie do zawodu.

 

   Chciałam być dziennikarką. Zawsze dobrze pisałam, dużo czytałam. Niedawno kolega z liceum, potem znany scenograf filmowy, powiedział mi, że „byłam jedyną dziewczyną w klasie, której wypracowania stanowiły konkurencję dla chłopców”.

Ten zawód łączył się z poznawaniem świata, z jego komentowaniem, wyrażaniem opinii. Wokół mnie zawsze gromadzili się ludzie, dyskutowaliśmy, ciągła wymiana poglądów. To była ważna część mojego życia. No i kreowanie jakichś małych rzeczywistości – artykułów, recenzji, a może po troszę i świata? Młody człowiek jest zwykle idealistą, wydaje mu się, że został przysłany na Ziemię, żeby zbawić Świat. To prawda, choć może nie zbawić, lecz zmienić choć trochę na lepszy.

Mam wiele lat pracy zawodowej na wszystkich polach – publicystka, pisarka, tłumaczka, myślę, że nie ma obszaru pracy dziennikarskiej, w której bym czegoś nie zrobiła. Zawsze mnie interesowały problemy moralno-ideowe, bliskie mi były sprawy Polski i Polaków a także wątek służby Ojczyźnie. Zawsze mówiłam [i pisałam] prawdę, czy były to tematy kulturalne czy polityczne. Bo jeśli można coś zmienić na lepsze, to tylko pozostając w bliskim kontakcie z prawdą. Najpierw prawidłowa diagnoza, a potem właściwa kuracja. Po prostu chciało się zostawić ten świat trochę lepszym niż zastało. W mojej rodzinie ten element służby społecznej zawsze pozostawał żywy. Realizowałam go po prostu mówiąc i pisząc prawdę najlepiej i najsprawniej jak potrafiłam. A „po godzinach” – działając w podziemnej organizacji niepodległościowej. Niby to się nie wiązało, jednak owszem, nawet bardzo ściśle.

 

Po dwóch latach po wyjściu z więzienia i pracy tu i tam, zaczęłam myśleć o powrocie do zawodu.

 

Kiedyś w Wytwórni Filmów Fabularnych na Łąkowej na kogoś czekałam. Przechodził początkujący wtedy reżyser Grzegorz Królikiewicz, którego wówczas nie znałam. Podeszłam i powiedziałam, że jestem krytykiem filmowym, że niedawno wyszłam z więzienia, gdzie siedziałam „za politykę”. Wiem, że właśnie rozpoczął pracę nad swoim debiutem fabularnym i zapytałam, czy nie znalazłby tam dla mnie pracy? Popatrzył i powiedział: „Jest pani zatrudniona”. Ostatecznie do tego nie doszło, już nie pamiętam dlaczego, ale zarekomendował mnie do „Ekranu”, z którym już przedtem, przed więzieniem, współpracowałam. Zaczęłam znowu publikować w „Ekranie”, potem dostałam stały felieton w „Tygodniku Kulturalnym”, pisałam też dla jedynego wówczas magazynu dla kobiet, lepszego o kilka długości od obecnych, dla miesięcznika „Uroda”.

 

Naprawdę dużo pisałam. Ale jako „osoba niepewna politycznie”, nie mogłam dostać etatu. Zwróciłam się więc do Komisji Zatrudnienia Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Wiedziałam, że w „Ekranie” jest wolny etat, ale kiedy SDP zwróciło się w tej sprawie do „Ekranu”, a ściślej do naczelnego Benedykta Nosala, byłego instruktora z Komitetu Centralnego, on podobno odparł: „Tak, ta pani jest bardzo zdolna, dużo dla nas pisze, ale jako element politycznie niepewny nie możemy jej zatrudnić na stałe”. Przez osiem lat, do 1980 roku pracowałam więc – jakbyśmy dziś powiedzieli – „na umowie śmieciowej” czyli za wierszówkę. Na szczęście miałam mnóstwo energii, nie bałam się pracy, więc zawsze pisałam dla kilku redakcji i całkiem nieźle sobie radziłam. A w 1980-tym, kiedy zaczęło się trochę „rozluźniać”, zatrudnił mnie najlepszy tygodnik filmowy „Film”. Te półtora roku, to były dla mnie „złote czasy”, pod każdym względem. W „Filmie” pracowali najświetniejsi krytycy filmowi jak Andrzej Kołodyński, Bogumił Drozdowski, Oskar Sobański. Kiedy powstała „Solidarność”, zaraz się zapisałam, intensywnie działałam. Oskar Sobański, mój przełożony i świetny dziennikarz, był jednym z tych najaktywniejszych, wspieraliśmy go we wszystkich działaniach Był delegatem na Kongres Kultury Polskiej. Trzynastego, kiedy usłyszałam przemówienie gen. Jaruzelskiego, natychmiast do niego zadzwoniłam, aby dowiedzieć się, co się dzieje i ustalić jakąś taktykę. Telefon nie odpowiadał. Więc wybrałam się piechotą z Żoliborza, mieszkałam przy ulicy Elbląskiej, przez zasypaną śniegiem i skutą mrozem Warszawę, do Pałacu Kultury. Miałam jeszcze resztki nadziei, że to nie stan wojenny, którym przecież od miesięcy Jaruzelski, Urban i inni nas straszyli. Zastałam tam wywieszkę „Kongres Kultury odwołany”. Pieszo wróciłam na mój Żoliborz. To był początek końca.

 

Zaczęło się znowu schizofreniczne życie polskiego dziennikarza antykomunisty. Najpierw nie zostałam zweryfikowana, potem 9 miesięcy zawieszenia, następnie przyjaciele zarekomendowali mnie do TVP na Woronicz, do „Anteny”. Z jednej strony – niełatwe życie dziennikarza opozycyjnego w wielkiej machinie propagandowej, a z drugiej – uczestnictwo w „Mszach za Ojczyznę” w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, w spotkaniach inteligencji twórczej w kościele na Żytniej, w różnych manifestacjach patriotycznych, w pierwszomajowych antypochodach . Polska schizofrenia.

 

Ale nadszedł stan wojenny, zostałam zweryfikowana negatywnie, i znowu wylali mnie „na zbitą twarz”. Kilku smętnych panów, trzech czy czterech, spoza redakcji. Nie znałam ich. Moim zdaniem byli to częściowo aparatczycy z Wydawnictwa „Ruch”, a częściowo esbecy, ale podobno zdarzali się także koledzy – dziennikarze.

 

Pytano mnie o źródła utrzymania, powiedziałam, że dziennikarstwo. Potem – jak oceniam stan wojenny, a jak „Solidarność”. Nie ukrywałam poglądów, mówiłam jak wielką szansę dla narodu, dla Polski niesie „Solidarność”. Jak ogromną rolę odgrywają związki zawodowe, które są naszą reprezentacją, i jak można wykorzystać ten potencjał.

 

To się oczywiście nie spodobało, i znowu zostałam pozbawiona etatu. Ale osiągnęłam już jako krytyk filmowy tak dobrą pozycję, że moi koledzy nie zostawili mnie samej. Najpierw otrzymywałam pomoc z „Solidarności” SDP. Przyjechało do mnie do domu kilka osób – nie pamiętam nazwisk – które dystrybuowały środki czystości. Zapytałam, czy mogę z nimi pracować? I dołączyłam do grupy pomagających innym dziennikarzom. Po ośmiu miesiącach moi koledzy z tygodnika „Film”, gdzie do niedawna pracowałam, zarekomendowali mnie do TVP na Woronicza, a konkretnie do tygodnika „Antena”. Tam, w październiku 1982 roku dostałam etat. Moim szefem był Jerzy Peltz, znany krytyk filmowy. W „Antenie” spędziłam osiem lat. Trudno powiedzieć, aby pracowało mi się tam łatwo, przecież TVP to była pierwsza linia propagandowego frontu. Znowu pomogła mi moja specjalizacja, film. Trzeba jednak przyznać, że dobrze wykorzystałam ten czas, bardzo się wtedy zawodowo rozwinęłam. Dzięki poprzedniej pracy w „Filmie”, skąd często wyjeżdżałam na międzynarodowe festiwale filmowe, zyskałam kontakty zagraniczne, które kontynuowałam w „Antenie”. Znałam angielski i hiszpański, rzadki w tym czasie język, toteż głównie ja obsługiwałam festiwale w Hiszpanii i Portugalii. Zaowocowało to dwiema książkami: w tym czasie napisałam pierwszą w Polsce historię kinematografii hiszpańskiej pt. „Śladami Bunuela” oraz „Opowieści kina metyskiego”, zbiór szkiców na temat kin latynoskich. Prace te zostały docenione przez Ministerstwo Kultury, otrzymałam stypendium do Hiszpanii na pogłębienie studiów, a następnie, zapewne już „w uznaniu zasług”, otrzymałam kolejne stypendium, tym razem od hiszpańskiego Ministerstwa Kultury. Przez kilka lat byłam krytykiem filmowym popularnego programu Jedynki PR „Cztery pory roku” oraz dziennika TVP2 „Panorama”. A jednocześnie – znowu to schizofreniczne podwójne życie polskiego konserwatysty – uczestniczyłam w spotkaniach intelektualistów w kościele na Żytniej. Pamiętam ostatnią wigilię Kaliny Jędrusik, kiedy to w bluzce z potężnym dekoltem roznosiła wigilijny opłatek. To była scena! Brałam udział w słynnych Mszach za Ojczyznę, w manifestacjach ulicznych z różnych okazji oraz antypochodach pierwszomajowych. Pamiętam z tych pochodów Krzysztofa Bobińskiego, wtedy chyba jeszcze korespondenta „Financial Times”.

 

Tu chciałabym dodać, że byłam chyba jedyną w historii TVP osobą, która odmówiła wykonania polecenia służbowego jednemu z prezesów Radiokomitetu. A było to tak: szef „Anteny” Adam Budzyński uważał, że jestem najlepszym w redakcji krytykiem filmowym (co nie znaczyło, że byłam adekwatnie do tego wynagradzana). Kiedy np. przyjeżdżała Jane Fonda czy Roman Polański, to ja przeprowadzałam z nimi wywiady, co nie przekładało się jednak na moje pensje czy premie. Bardzo mnie to denerwowało, kolejna niesprawiedliwość systemu, gdzie dobrze wynagradzani byli partyjni lub „pokorni”. Wracając do tematu: kiedyś przychodzi do mnie szef i mówi: ”Idź do budynku A na X piętro (słynny „Olimp”, gdzie rezydowali prezesi, wtedy, w 1987 roku był to ex- tokarz z Zakładu Sprzętu Kolejowego w Łapach, Janusz Roszkowski), czeka tam na ciebie dyrektor ds. polityki i ocen programowych, Janusz Kasprzycki. Wszystko ci na miejscu wyjaśni”. Wjechałam windą na „Olimp”. „Pani Elżbieto – zaczął pan dyrektor – chcielibyśmy, aby napisała pani pozytywną recenzję z serialu, który mamy zamiar sprowadzić”. Ten serial nazywał się „Monsignore”, główną rolę kardynała Flaherty, grał znany amerykański aktor Richard Chamberlain. „Najpierw muszę zobaczyć serial” – odparłam. „Proszę, tu jest jeden odcinek, zostawiam panią samą” – i włączył kasetę. Już wtedy wiedziałam, że kilka tygodni przedtem prezes Roszkowski napisał list do numeru 30 „Polityki”, podpisując się „Piotr Torchalski z Warszawy”, w którym informował o „niezwykle atrakcyjnym amerykańskim serialu”, kończąc list sugestią, że warto byłoby ten serial pokazać w Polsce. Następnie, tym razem jako „Jan Wyrobek”, popełnił kolejny list do nru 33 „Anteny”, powołał się na list w „Polityce”, zwierzył się, że widział „Monsignore” na Zachodzie, i znowu zachęcał do pokazania go w TVP. Moją rolą było napisać entuzjastyczną recenzję serialu, która miała zostać wydrukowana w „Antenie”, wraz z pytaniem do czytelników czy chcieliby zobaczyć serial w telewizji. Oglądam pierwszy odcinek i nie wierzę własnym oczom: oto Richard Chamberlain jako kardynał Flaherty, wysoki urzędnik Watykanu, który defrauduje watykańskie pieniądze, uprawia seks z młodą zakonnicą, papieża gra jakiś czarny, pokraczny karzeł, a Watykan pokazany jest jako siedlisko herezji, korupcji i deprawacji. Zaczęłam gorączkowo myśleć. Wiedziałam, że nie mogę napisać pozytywnej recenzji, ale jeśli napiszę negatywną, to koniec ze mną, i z moją z takim trudem odbudowaną karierą. Po prostu idę na bruk! Choć dziennikarze opozycyjni nie musieli uczyć się odwagi, ale na pewno przechodzili, w przyspieszonym tempie, kurs dojrzewania. Nie było innego wyjścia. Następnego dnia idę więc na „Olimp” i mówię dyrektorowi Kasprzyckiemu: „Panie prezesie, ten serial jest bardzo niedobry, to raz. A po drugie, pokazywanie go teraz w Polsce jest – moim zdaniem – niebezpieczne”. „A to dlaczego?” – zapytał zaskoczony prezes. „Bo w tej chwili obserwuje się dobry klimat dialogu Kościół – władze partyjno-państwowe. W dodatku między Polską, generałem Jaruzelskim a Watykanem trwają rozmowy na temat Konkordatu. I jeśli teraz dojdzie do emisji serialu, który pokazuje Kościół i Watykan w takim świetle, grozić to będzie zaburzeniem tego procesu i społecznymi protestami. Powinniśmy raczej łagodzić konflikty, a nie je zaogniać. A tu jest moja recenzja, negatywna”. „Tak pani mówi, tak pani mówi” – powtórzył prezes. I tak się rozstaliśmy, a ja myślałam, że już po mnie. Wracam do redakcji, a szef Adam Budzyński rwie włosy z głowy. ”Wyrzucą nas, wszystkich nas wyrzucą!”. Ale nie wyrzucili. Pozytywną recenzję napisała ówczesna zastępczyni naczelnego „Anteny”, Ewa Staśko, prywatnie żona Janusza Rolickiego, apelując równocześnie o opinie czytelników. Ostatecznie nadeszło osiem odpowiedzi, większość negatywnych, i sprawa upadła. Tak zakończyła się jedna z licznych w TVP w latach 80. „historia pewnej manipulacji”.

 

Pracując w „Antenie”, jako najlepszy zdaniem szefów, krytyk filmowy w redakcji, byłam „wysyłana na najtrudniejsze odcinki”. To znaczy, jeżeli trzeba było okazać się wiedzą filmową oraz znajomością języków, byłam delegowana ja. Ale do kasy po wysokie pensje, po premie, byli partyjni lub pokorni. Zrobiłam wtedy wiele wywiadów z gwiazdami światowego kina, min. z Jane Fondą. Dla nas, polskiej opozycji, Fonda nigdy nie była sojusznikiem, wręcz przeciwnie, walczyła z prezydentem Reaganem i jego batalią z Imperium Zła. Dopiero niedawno się ocknęła i zaczęła weryfikować swoją ówczesną działalność z perspektywy skutków /”po owocach ich poznacie”/. Pamiętam wywiady z Gregory Peckiem, Ali McGrow, Pedro Almodovarem, Angelą Molina, etc.

 

Odeszłam z „Anteny” w 1990 roku, na własną prośbę, kiedy już zdecydowałam się wyjechać do Wielkiej Brytanii.

 

Polski dziennikarz za czasów komuny musiał mieć dwa razy więcej rozumu niż reżimowy, żeby nie zginąć, lub nie wypaść z obiegu. I jest na to tysiące dowodów. Jeden z nich – powyżej.

 

Zawsze miałam nadzieję, że to się kiedyś skończy. Myślałam, iż za dużo zostało już zrobione, zainwestowano zbyt wielki potencjał energii, walki i cierpienia, żeby to miało zostać zmarnowane, zaprzepaszczone. Tylko musimy być mądrzy, umieć wyciągać wnioski z przeszłości. Kreować przyszłość w nieco inny sposób niż kiedyś, ani „przedwojenny” ani też „wojenny”, choć wtedy nie wiedziałam jeszcze w jaki. Podczas całych lat 70. i 80. żyłam w tym schizofrenicznym dwunurcie, i nie było możliwości, abyśmy mogli wtedy żyć inaczej.

 

W 1989 roku na międzynarodowym festiwalu filmowym w Portugalii poznałam mojego przyszłego męża, Petera Avisa. Ja byłam członkiem jury FIPRESCI, a on przyjechał jako obserwator, prowadził wtedy w Londynie magazyn filmowo-telewizyjny. Wkrótce się oświadczył, w 1990 roku rozwiązałam umowę o pracę i wyjechałam do Wielkiej Brytanii. Przez pół roku nie robiłam nic, byłam tak zmęczona, że przez pół roku po prostu odreagowywałam. Nie mogłam pisać, ani słowa. Ale potem zaczęły przychodzić z Polski prośby o korespondencje, miałam już przecież ustaloną reputację dobrego krytyka filmowego. Najpierw propozycja z miesięcznika „Film”, potem z „Kina”, ze starego „Przekroju”, „Superexpressu”, etc. etc. Pracowałam wtedy dla BBC, przez kilka lat pisałam recenzje filmowe dla słynnego poety emigracyjnego, który prowadził dział kulturalny, Bolesława Taborskiego. Oboje bardzo byliśmy zadowoleni – on z materiałów, ja z pieniędzy jakie wówczas BBC płaciła. Pisywałam także dla londyńskiego „Dziennika Polskiego” (”The Polish Daily”), z którym nadal współpracuję. Przez kilka lat pracowałam dla tygodnika „Wprost”, przez 13 lat miałam stały felieton w miesięczniku „Film”, a potem stały felieton w dzienniku „Życie” z kropką, itd. itd. Pisałam na tematy kulturalne, obyczajowe, tzw. modern attitudes, potem polityczne. Wyjechałam jako thatcherystka, a wracam jako cameronistka. Też konserwatyzm, ale nieco inny, „nowoczesny, współczujący konserwatyzm”, który wchłonął pewne elementy państwa opiekuńczego. W tej chwili programy podlegają procesowi miksażu, obserwuje się wędrówkę motywów programowych z partii do partii, to co reprezentuje teraz współczesny brytyjski konserwatyzm zawiera również elementy uznawane do niedawna, nie wiedzieć dlaczego, za zdobycz lewicy. W tej chwili partia konserwatywna nie może już funkcjonować w sposób, w jaki rozumiała to Margaret Thatcher, przez ostatnie lata zmieniła się baza społeczna, pojawiły się organizacje broniące praw człowieka jak Amnesty International czy Human Rights, feministyczne, chroniące prawa zwierząt czy środowisko naturalne, które wpłynęły na zmianę naszej świadomości. Należy zatem bronić wartości konserwatywnych: ochrona życia od poczęcia do naturalnej śmierci, obrona rodziny jako związku kobiety i mężczyzny, miejsca religii w przestrzeni publicznej, etc. Ale tradycyjny, „twardy” konserwatyzm jest już dziś passe, nie do zaakceptowania. Przez 6 czy 7 lat byłam też stałą korespondentką „Twojego Stylu”, zatrudniła mnie tam naczelna, Krystyna Kaszuba, świetny head hunter. Byłam tam docenianym i znakomicie opłacanym korespondentem, oprócz wywiadów z gwiazdami amerykańskiego kina (Susan Sarandon, Gwyneth Paltrow, Cristina Ricci, Ralph Fiennes, Michael Caine, Sean Connery, Lionel Richie, Isabelle Huppert, Tim Burton, Cate Blanchett, etc.) pisałam też artykuły na tematy obyczajowe i społeczne.

 

Moim pupilem jest miesięcznik „Kino”, jedyne pismo filmowe w Polsce, które się naprawdę liczy, z ambicjami i osiągnięciami. Współpracuję z nim regularnie od ponad 20 lat. Pisuję do magazynu SDP „Forum”, do „Gazety Polskiej”, mam stały kontakt z Polsatem News. Współpracuję z wieloma pismami, zajmuję się różną tematyką, bo korespondent musi znać się na wszystkim, od polityki do kultury.

 

Od kilku lat moja specjalizacją oraz hobby jest problematyka demokracji. Ponieważ w centrum zabiegów demokratycznych znajduje się człowiek, obywatel. Ponieważ demokracja nie zawsze bywa korzystna dla władzy – konieczność konsultacji, dialogu ze społeczeństwem – ale zawsze dla obywatela. No i zakłada pewną sprawiedliwość społeczną: działa w imię większości, ale chroni także prawa mniejszości. Społeczeństwo obywatelskie, pluralizm medialny, podmiotowość obywatela. Są to pryncypia, o które walczyłam będąc członkiem RUCHU. Plus pewne elementy porządku demokratycznego, których nie mogłam wtedy znać, bo choć wiele mówiło się wtedy w Polsce o demokracji, w istocie był to „demokracja ludowa”, jej blady fantom. Dopiero w Anglii zobaczyłam jak funkcjonuje porządek demokratyczny. Nic dziwnego, że spodobała mi się jeszcze bardziej.

 

Uważam, że demokracja, to nasz program na przyszłość. Wprawdzie zaczyna się już o niej mówić, o systemie, elementach układu, ale w tej chwili wiedza na ten temat w Polsce jest jeszcze i mętna i fragmentaryczna. Miałam na ten temat szereg wykładów, dwa w Sejmie dla parlamentarzystów, kilka w Uniwersytecie Warszawskim dla studentów wydziału dziennikarstwa, wiele w klubach studenckich, klubach „Gazety Polskiej”, biorę udział w debatach publicznych. Bez względu na to, jaką słuchacze prezentują opcję polityczną, pytają o sprawy podstawowe. To dopiero początek drogi Polaka – świadomego obywatela swojego kraju. Jeszcze jeden smutny spadek po komunizmie, kto wie czy nie najbardziej dramatyczny.

 

Powrócę do przeszłych doświadczeń zawodowych, ich ciągłość. W więzieniu miałam poczucie, że jestem ciągle dziennikarką i pisarką. W więzieniu robiłam notatki, część ich jeszcze mam. Napisałam też sztukę telewizyjną, opartą na moich przeżyciach z tego okresu. Krótka, godzinna forma dramatyczna, pokazująca więzienną rzeczywistość, zapis przypadków jakie spotkałam, a zarazem różnych rodzajów cierpienia tam, za kratami. Przekazałam ją w latach 80. Jerzemu Koeningowi, który był wówczas szefem „Dialogu” oraz Teatru Telewizji. Powiedział, że „jest interesująca, ale za mocna”. A tymczasem był to dokument, ani jedna scena nie została wymyślona, „samo życie”.

 

Przetrzymałam też próbę pozyskania mnie przez SB. W 1975 roku kiedy mieszkałam jeszcze w Łodzi, z rodzicami, przyszło do mnie dwóch smutnych panów. Przedstawili się jako pracownicy organów bezpieczeństwa, i dodali na pociechę, że „wszystko o mnie wiedzą”. Np. wiedzą o tym, że staram się o etat w „Ekranie”, co było prawdą. Ze jest to syndrom zamkniętego koła, bo nie mogę dostać etatu dopóki nie jestem zameldowana w Warszawie, a nie mogę zostać zameldowana, bo nie mam etatu. Byli doskonale zorientowani, że zależy mi na zameldowaniu w Warszawy, gdzie czekała na mnie praca, oraz otrzymaniu etatu, który by mnie finansowo stabilizował. Powiedzieli wprost: „Doskonale pani wie, że są wrogowie Polski, którzy robią w naszej ojczyżnie krecią robotę”. Typowe wejście werbowników. Dali mi do zrozumienia, że jeżeli będę współpracowała z SB, dostanę etat w „Ekranie” oraz, automatycznie, zameldowanie w Warszawie. Ponieważ nie mieli na mnie haka, to mnie tylko zanęcali. Udało mi się ich pożegnać, i to w taki sposób, że już nigdy nie wrócili. Tak więc otrzymałam propozycję: wymarzony etat w „Ekranie”, w którym wtedy bardzo dużo pisałam, co postawiłoby mnie finansowo na nogi, moi rodzice przestaliby się o mnie martwić, no i automatycznie zameldowanie w Warszawie. Za cenę kapowania moich kolegów i przyjaciół. Nie dałam się „pozyskać”. I tak nigdy tego etatu w „Ekranie” nie dostałam. Ale kiedy w 1980 roku atmosfera w Polsce trochę się rozluźniła, otrzymałam etat w najlepszym wtedy piśmie filmowym, w tygodniku „Film”. No i dziś nie muszę się moich ówczesnych wyborów wstydzić.

 

Spisała Elżbieta Binder