Moje dziennikarstwo – wspomnienia ELŻBIETY KRÓLIKOWSKIEJ-AVIS

Współpracę z prasą rozpoczęłam dość wcześnie, bo w 1968 roku, kiedy kończyłam polonistykę ze specjalnością filmowo-telewizyjną.

 

   Do jedynego tygodnika społeczno-kulturalnego w Łodzi, „Odgłosy”, zarekomendował mnie prof. Bolesław W. Lewicki, który był promotorem mojej pracy magisterskiej pt. „Poetyka filmu kryminalnego”. Może dostrzegł w niej jakiś potencjał dziennikarski? W „Odgłosach” zaproponowano mi felieton filmowy, najpierw jako zastępstwo w okresie wakacji, a potem stałą współpracę. Pisywałam tam artykuły publicystyczne na tematy filmowe, szerzej – kulturalne, przeprowadzałam także wywiady do serii „Sylwetki łódzkich plastyków”. Pamiętam, że był pośród nich Leszek Rózga grafik światowej sławy, Zdzisław Głowacki ówczesny rektor Wyższej Szkoły Plastycznej, znany rzeźbiarz Michał Gałkiewicz i inni. W owym czasie zaczęłam także współpracę z „Ekranem”, która trwała do momentu mojego aresztowania czyli do czerwca 1970 roku.

 

W redakcji tego pisma atmosfera dla osoby myślącej samodzielnie nie była zbyt przyjazna. „Odgłosy” były (wówczas? zawsze?) bardzo upolitycznione. Był to wprawdzie tygodnik społeczno-kulturalny, jednak w wersji, powiedziałabym, „szturmowej”. Ponieważ jednak zajmowałam się filmem, telewizją, generalnie sztuką, były to względnie bezpieczne regiony. Pracował tam także publicysta Konrad Frejdlich, którego rolą było podobno zajmować się młodym narybkiem dziennikarskim. Po naszym aresztowaniu, moim i mojego kolegi Marka Kruzerowskiego, władze redakcyjne oraz SB, miały do niego pretensję o to, że nie okazał dość czujności. I sugerowały, że pewnie dlatego, iż sam miał poglądy „wywrotowe”. Wiele lat później przeczytałam o tym w materiałach IPN-owskich w materiałach z okresu mojego śledztwa.

 

Nie pamiętam przypadku ingerencji cenzury. W końcu moje teksty były zwykle wyspecjalizowanymi recenzjami filmowymi albo wywiadami z filmowcami czy plastykami. Studiowałam u profesora Bolesława W. Lewickiego, który prowadził pierwszą w Polsce Katedrę Wiedzy o Filmie, u niego właśnie składałam pracę magisterską. Zaproponował mi nawet robienie doktoratu pod tajemniczym tytułem „Nośność informacyjna filmu dokumentalnego”. Przeliczałam na bajty elementy informacyjne w kadrze – mówiąc szczerze szybko się tym liczeniem bajtów znudziłam. Byłam krytykiem filmowym, interesowała mnie analiza dzieła filmowego, sprawy psychologiczne, kulturowe, estetyczne. To był dla mnie fascynujący, a także obszar bezpieczny, choć wtedy sobie tego nie uświadamiałam. Pisałam także, jak chyba wszystkie młode ambitne absolwentki filologii polskiej, poezje, i była to oczywiście poezja monumentalna. Debiutowałam potężnym i bardzo poważnym wierszem w miesięczniku kulturalnym „Osnowa”. Znalazłam się tam w 1968 roku za rekomendacją mojego kolegi ze studiów, także piszącego wiersze, Witolda Sułkowskiego. Moim szefem był tam Jan Huszcza, dobry poeta i uroczy człowiek.

 

Mieliśmy wtedy w Łodzi dwie gazety codzienne, „Dziennik Łódzki” i „Głos Robotniczy”, Pierwszy był nieco mniej upolityczniony, drugi – prawdziwa „szturmówka”. O ile pamiętam – było to jednak sporo lat temu – właśnie tam pracowali Jerzy Katarasiński i Iwona Śledzińska-Katarasińska. Ja sama już w liceum wiedziałam, że chcę zostać dziennikarką. Byłam jedną z niewielu osób, absolwentów liceum, która wiedziała czego chce, że chce pisać, i to pisać o filmie. Dlatego wybrałam specjalizację filmową. Katedra „Wiedzy o Filmie” była pierwszą placówką tego typu w Polsce. Znalazłam się wówczas w gronie młodej i rozwichrzonej inteligencji artystycznej – tej, która biegała do DKF-u, na spektakle do teatru, na koncerty do filharmonii. Moja mama dbała o to, żebym miała abonament do Filharmonii, pamiętam że do abonamentowiczów należał jeden dzień w tygodniu – piątek. Jeśli chodzi o uczestnictwo w kulturze, był to czas bardzo twórczy, stymulujący. Natomiast już wtedy widać było tę schizofrenię między naszymi poglądami, zwłaszcza poglądami politycznymi, których kompletnie nie manifestowało się w pracy. Tak się złożyło, że ja nie musiałam przeżywać takich dylematów jak młodzi dziennikarze konserwatywni, piszący o polityce czy ekonomii. Moje konserwatywne poglądy zwykle nie kolidowały z pracą, kontrola „w kulturze” była mniej dolegliwa, pisałam o filmie, co chciałam. To była jednak bezpieczniejsza działka. Natomiast w tym samym okresie uczestniczyłam już w życiu politycznego undergroundu, bo w międzyczasie Witek Sułkowski wprowadził mnie do organizacji RUCH. Wtedy poznałam Stefana Niesiołowskiego i przez półtora roku byłam jednym z aktywniejszych uczestników tej podziemnej organizacji. Kompletna schizofrenia życia, choć nie myślenia. Dwa nurty, które biegły równolegle, zupełnie się nie przecinając, aż do 1970 roku. A właściwie do 1989 roku, do upadku komuny. W tym samym czasie, kiedy pisałam specjalistyczne recenzje filmowe i liryczne poezje, uczestniczyłam w akcjach ekspriopriacyjnych RUCHU. Musieliśmy przecież mieć powielacze, maszyny do pisania, no i dyskutowaliśmy zawzięcie jak tu obalić ustrój komunistyczny i zreformować Polskę. W taki sposób, aby choć trochę przypominała demokracje zachodnioeuropejskie.

 

Cała nasza setka, zgrupowana w sześciu czy siedmiu ośrodkach miejskich, była to młodzież niemal wyłącznie inteligencka. Chciałabym zwrócić uwagę na wysoką ideowość tej dużej w końcu grupy, rozstrzelonej dodatkowo w kilku ośrodkach. Ale w takim duchu nas wychowywano. W naszych domach rodzinnych żyło się ideą wolności Polski. Mój ojciec, absolwent Wyższej Szkoły Handlowej, przeszedł całą długą drogę awansu od księgowego małej firmy do Centrali Handlu Zagranicznego. Kiedy był kierownikiem komisu, wówczas posady bardzo lukratywnej, zaproponowano mu etat w CHZ. Ale łączyło się to z koniecznością zapisania się do partii. Więc mój ojciec odmówił. A wiedząc, że skończyła się dla niego ścieżka awansu, mając już na głowie żonę i trójkę dzieci, po prostu zmienił zawód. Skończył kursy ogrodnicze i został, jak to się wtedy mówiło, badylarzem, i zrobił spore jak na tamte czasy, pieniądze. Więc mając taką historię rodzinną, jakie mieliśmy mieć poglądy?

 

Werbunek do RUCHU dokonał się w taki sposób. Kiedyś w Bibliotece Uniwersyteckiej spotkałam nie żyjącego już kolegę ze studiów Witolda Sułkowskiego. Zapytał co myślę o tym wszystkim, co się dzieje dookoła, więc mu powiedziałam. Wtedy poinformował mnie, że istnieje grupa ludzi, której celem jest obalenie komunistycznego reżimu i przywrócenie demokracji w Polsce, i zapytał czy chciałabym w to wejść? Chciałam. Zostałam wychowana w domu, w którym wiedziano co to jest Katyń i AK, i że nie byli to „bandyci, wrogowie narodu polskiego i agenci obcych mocarstw”. RUCH, pierwsza od „Wolności i Niezawisłości” podziemna organizacja niepodległościowa, miała na owe czasy („późny Gomułka”) bardzo ambitny program. Nie żaden „socjalizm z ludzką twarzą”, lecz wolna i demokratyczna Polska. Wolne wybory, pluralizm partyjny – przy likwidacji PZPR i jej przybudówek – liberalizacja gospodarki, niezależne sądownictwo i prokuratura, zniesienie cenzury, pluralistyczne media. Oraz pociągnięcie do odpowiedzialności karnej funkcjonariuszy reżimu – pierwsza przymiarka do dekomunizacji. Wychodziliśmy z założenia, że władzę w Polsce, w interesie Związku Sowieckiego, sprawuje grupa „strażników”, która rządzi Polską przy pomocy rozbudowanego aparatu ucisku. Następuje degradacja Polaków, fizyczna, moralna, oraz cywilizacyjny i ekonomiczny regres kraju. Tak więc w tym samym czasie, kiedy pisałam recenzje do „Odgłosów” czy „Ekranu”, działałam już w nielegalnej organizacji RUCH.

 

Aresztowano nas niespodziewanie, tuż przed akcją poronińską, na którą miałam jechać razem z innym członkiem organizacji, Andrzejem Woźnickim, aby przygotować alibi dla jednej z uczestniczek akcji w Poroninie. Nasza akcja miała być protestem przeciw hucznym obchodom stulecia urodzin Lenina w Polsce, co bardzo nam się nie podobało. I choć generalnie podobał nam się pomysł wysadzenia pomnika Lenina w powietrze, symbolu sowieckiej opresji, chyba nie byliśmy na takie zdecydowane akcje gotowi. Toteż większość z nas, w tym Andrzej Czuma, nie akceptowała taką akcję, ja także miałam odczucia bardzo ambiwalentne. Jak się potem dowiedzieliśmy, to właśnie ten pomysł doprowadził do masowych aresztowań. Generalnie młodzież była tak ideowa, że mimo ponad setki ludzi, rozsianych po 6 czy 7 ośrodkach, przez półtora roku służby bezpieczeństwa nic o nas nie wiedziały. Dopiero przygotowania do wyjazdu do Poronina uruchomiły TW Sławomira Daszutę z Gdańska, który od Andrzeja Czumy dowiedział się jakiejś „większej akcji”, i dał znać esbecji. I tak zaczęły się aresztowania.

 

Jestem z siebie dumna. Przeszłam „suchą stopą” więzienie, potem osiem lat zakazu pracy dziennikarskiej na etacie. A przecież przez półtora roku siedziałam w małej celi z bandytkami, złodziejkami, rozbojowiczkami, prostytutkami, i wszystko mogło się zdarzyć. Widząc, że sobie radzę, oddziałowa wyznaczyła mnie celową, dziewczyny zaczęły wtedy bardziej dbać o higienę, a nawet udawały, że czytają książki. Dla mnie bardzo dramatyczna była świadomość, że nigdy nie wrócę do zawodu. Widziałam, że dziennikarz to pierwsza linia ideologicznego frontu, więc na pewno będę miała „szlaban”. Kiedy wyszłam z więzienia, oczywiście mowy nie było o powrocie do dziennikarstwa, więc zaczęłam pracować w dzielnicowym domu kultury jako instruktorka do spraw młodzieży. Moja szefowa należała wprawdzie do partii, jednak polubiłyśmy się. To właśnie ona zarekomendowała mnie po zakończeniu 3-miesięcznego kontraktu do Zdzisława Wlazłowicza, dyrektora Zjednoczenia Gospodarki Komunalnej w Łodzi. Dostałam tam etat archiwistki. Ale ktoś mnie zadenuncjował. Dyrektor wezwał mnie i powiedział, że był donos, iż zatrudnia osoby niepewne politycznie w archiwum tak „strategicznej” instytucji jak Zjednoczenie Gospodarki Komunalnej. Ale nie zamierza mnie zwolnić, tylko przenosi do małej placówki tłumaczy – znałam już wtedy angielski – gdzie tłumaczono instrukcje techniczne dla zjednoczenia. Spotkałam tam świetnych ludzie, fantastycznych. Ale już wtedy zaczęłam myśleć o powrocie do zawodu.

 

   Chciałam być dziennikarką. Zawsze dobrze pisałam, dużo czytałam. Niedawno kolega z liceum, potem znany scenograf filmowy, powiedział mi, że „byłam jedyną dziewczyną w klasie, której wypracowania stanowiły konkurencję dla chłopców”.

Ten zawód łączył się z poznawaniem świata, z jego komentowaniem, wyrażaniem opinii. Wokół mnie zawsze gromadzili się ludzie, dyskutowaliśmy, ciągła wymiana poglądów. To była ważna część mojego życia. No i kreowanie jakichś małych rzeczywistości – artykułów, recenzji, a może po troszę i świata? Młody człowiek jest zwykle idealistą, wydaje mu się, że został przysłany na Ziemię, żeby zbawić Świat. To prawda, choć może nie zbawić, lecz zmienić choć trochę na lepszy.

Mam wiele lat pracy zawodowej na wszystkich polach – publicystka, pisarka, tłumaczka, myślę, że nie ma obszaru pracy dziennikarskiej, w której bym czegoś nie zrobiła. Zawsze mnie interesowały problemy moralno-ideowe, bliskie mi były sprawy Polski i Polaków a także wątek służby Ojczyźnie. Zawsze mówiłam [i pisałam] prawdę, czy były to tematy kulturalne czy polityczne. Bo jeśli można coś zmienić na lepsze, to tylko pozostając w bliskim kontakcie z prawdą. Najpierw prawidłowa diagnoza, a potem właściwa kuracja. Po prostu chciało się zostawić ten świat trochę lepszym niż zastało. W mojej rodzinie ten element służby społecznej zawsze pozostawał żywy. Realizowałam go po prostu mówiąc i pisząc prawdę najlepiej i najsprawniej jak potrafiłam. A „po godzinach” – działając w podziemnej organizacji niepodległościowej. Niby to się nie wiązało, jednak owszem, nawet bardzo ściśle.

 

Po dwóch latach po wyjściu z więzienia i pracy tu i tam, zaczęłam myśleć o powrocie do zawodu.

 

Kiedyś w Wytwórni Filmów Fabularnych na Łąkowej na kogoś czekałam. Przechodził początkujący wtedy reżyser Grzegorz Królikiewicz, którego wówczas nie znałam. Podeszłam i powiedziałam, że jestem krytykiem filmowym, że niedawno wyszłam z więzienia, gdzie siedziałam „za politykę”. Wiem, że właśnie rozpoczął pracę nad swoim debiutem fabularnym i zapytałam, czy nie znalazłby tam dla mnie pracy? Popatrzył i powiedział: „Jest pani zatrudniona”. Ostatecznie do tego nie doszło, już nie pamiętam dlaczego, ale zarekomendował mnie do „Ekranu”, z którym już przedtem, przed więzieniem, współpracowałam. Zaczęłam znowu publikować w „Ekranie”, potem dostałam stały felieton w „Tygodniku Kulturalnym”, pisałam też dla jedynego wówczas magazynu dla kobiet, lepszego o kilka długości od obecnych, dla miesięcznika „Uroda”.

 

Naprawdę dużo pisałam. Ale jako „osoba niepewna politycznie”, nie mogłam dostać etatu. Zwróciłam się więc do Komisji Zatrudnienia Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Wiedziałam, że w „Ekranie” jest wolny etat, ale kiedy SDP zwróciło się w tej sprawie do „Ekranu”, a ściślej do naczelnego Benedykta Nosala, byłego instruktora z Komitetu Centralnego, on podobno odparł: „Tak, ta pani jest bardzo zdolna, dużo dla nas pisze, ale jako element politycznie niepewny nie możemy jej zatrudnić na stałe”. Przez osiem lat, do 1980 roku pracowałam więc – jakbyśmy dziś powiedzieli – „na umowie śmieciowej” czyli za wierszówkę. Na szczęście miałam mnóstwo energii, nie bałam się pracy, więc zawsze pisałam dla kilku redakcji i całkiem nieźle sobie radziłam. A w 1980-tym, kiedy zaczęło się trochę „rozluźniać”, zatrudnił mnie najlepszy tygodnik filmowy „Film”. Te półtora roku, to były dla mnie „złote czasy”, pod każdym względem. W „Filmie” pracowali najświetniejsi krytycy filmowi jak Andrzej Kołodyński, Bogumił Drozdowski, Oskar Sobański. Kiedy powstała „Solidarność”, zaraz się zapisałam, intensywnie działałam. Oskar Sobański, mój przełożony i świetny dziennikarz, był jednym z tych najaktywniejszych, wspieraliśmy go we wszystkich działaniach Był delegatem na Kongres Kultury Polskiej. Trzynastego, kiedy usłyszałam przemówienie gen. Jaruzelskiego, natychmiast do niego zadzwoniłam, aby dowiedzieć się, co się dzieje i ustalić jakąś taktykę. Telefon nie odpowiadał. Więc wybrałam się piechotą z Żoliborza, mieszkałam przy ulicy Elbląskiej, przez zasypaną śniegiem i skutą mrozem Warszawę, do Pałacu Kultury. Miałam jeszcze resztki nadziei, że to nie stan wojenny, którym przecież od miesięcy Jaruzelski, Urban i inni nas straszyli. Zastałam tam wywieszkę „Kongres Kultury odwołany”. Pieszo wróciłam na mój Żoliborz. To był początek końca.

 

Zaczęło się znowu schizofreniczne życie polskiego dziennikarza antykomunisty. Najpierw nie zostałam zweryfikowana, potem 9 miesięcy zawieszenia, następnie przyjaciele zarekomendowali mnie do TVP na Woronicz, do „Anteny”. Z jednej strony – niełatwe życie dziennikarza opozycyjnego w wielkiej machinie propagandowej, a z drugiej – uczestnictwo w „Mszach za Ojczyznę” w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, w spotkaniach inteligencji twórczej w kościele na Żytniej, w różnych manifestacjach patriotycznych, w pierwszomajowych antypochodach . Polska schizofrenia.

 

Ale nadszedł stan wojenny, zostałam zweryfikowana negatywnie, i znowu wylali mnie „na zbitą twarz”. Kilku smętnych panów, trzech czy czterech, spoza redakcji. Nie znałam ich. Moim zdaniem byli to częściowo aparatczycy z Wydawnictwa „Ruch”, a częściowo esbecy, ale podobno zdarzali się także koledzy – dziennikarze.

 

Pytano mnie o źródła utrzymania, powiedziałam, że dziennikarstwo. Potem – jak oceniam stan wojenny, a jak „Solidarność”. Nie ukrywałam poglądów, mówiłam jak wielką szansę dla narodu, dla Polski niesie „Solidarność”. Jak ogromną rolę odgrywają związki zawodowe, które są naszą reprezentacją, i jak można wykorzystać ten potencjał.

 

To się oczywiście nie spodobało, i znowu zostałam pozbawiona etatu. Ale osiągnęłam już jako krytyk filmowy tak dobrą pozycję, że moi koledzy nie zostawili mnie samej. Najpierw otrzymywałam pomoc z „Solidarności” SDP. Przyjechało do mnie do domu kilka osób – nie pamiętam nazwisk – które dystrybuowały środki czystości. Zapytałam, czy mogę z nimi pracować? I dołączyłam do grupy pomagających innym dziennikarzom. Po ośmiu miesiącach moi koledzy z tygodnika „Film”, gdzie do niedawna pracowałam, zarekomendowali mnie do TVP na Woronicza, a konkretnie do tygodnika „Antena”. Tam, w październiku 1982 roku dostałam etat. Moim szefem był Jerzy Peltz, znany krytyk filmowy. W „Antenie” spędziłam osiem lat. Trudno powiedzieć, aby pracowało mi się tam łatwo, przecież TVP to była pierwsza linia propagandowego frontu. Znowu pomogła mi moja specjalizacja, film. Trzeba jednak przyznać, że dobrze wykorzystałam ten czas, bardzo się wtedy zawodowo rozwinęłam. Dzięki poprzedniej pracy w „Filmie”, skąd często wyjeżdżałam na międzynarodowe festiwale filmowe, zyskałam kontakty zagraniczne, które kontynuowałam w „Antenie”. Znałam angielski i hiszpański, rzadki w tym czasie język, toteż głównie ja obsługiwałam festiwale w Hiszpanii i Portugalii. Zaowocowało to dwiema książkami: w tym czasie napisałam pierwszą w Polsce historię kinematografii hiszpańskiej pt. „Śladami Bunuela” oraz „Opowieści kina metyskiego”, zbiór szkiców na temat kin latynoskich. Prace te zostały docenione przez Ministerstwo Kultury, otrzymałam stypendium do Hiszpanii na pogłębienie studiów, a następnie, zapewne już „w uznaniu zasług”, otrzymałam kolejne stypendium, tym razem od hiszpańskiego Ministerstwa Kultury. Przez kilka lat byłam krytykiem filmowym popularnego programu Jedynki PR „Cztery pory roku” oraz dziennika TVP2 „Panorama”. A jednocześnie – znowu to schizofreniczne podwójne życie polskiego konserwatysty – uczestniczyłam w spotkaniach intelektualistów w kościele na Żytniej. Pamiętam ostatnią wigilię Kaliny Jędrusik, kiedy to w bluzce z potężnym dekoltem roznosiła wigilijny opłatek. To była scena! Brałam udział w słynnych Mszach za Ojczyznę, w manifestacjach ulicznych z różnych okazji oraz antypochodach pierwszomajowych. Pamiętam z tych pochodów Krzysztofa Bobińskiego, wtedy chyba jeszcze korespondenta „Financial Times”.

 

Tu chciałabym dodać, że byłam chyba jedyną w historii TVP osobą, która odmówiła wykonania polecenia służbowego jednemu z prezesów Radiokomitetu. A było to tak: szef „Anteny” Adam Budzyński uważał, że jestem najlepszym w redakcji krytykiem filmowym (co nie znaczyło, że byłam adekwatnie do tego wynagradzana). Kiedy np. przyjeżdżała Jane Fonda czy Roman Polański, to ja przeprowadzałam z nimi wywiady, co nie przekładało się jednak na moje pensje czy premie. Bardzo mnie to denerwowało, kolejna niesprawiedliwość systemu, gdzie dobrze wynagradzani byli partyjni lub „pokorni”. Wracając do tematu: kiedyś przychodzi do mnie szef i mówi: ”Idź do budynku A na X piętro (słynny „Olimp”, gdzie rezydowali prezesi, wtedy, w 1987 roku był to ex- tokarz z Zakładu Sprzętu Kolejowego w Łapach, Janusz Roszkowski), czeka tam na ciebie dyrektor ds. polityki i ocen programowych, Janusz Kasprzycki. Wszystko ci na miejscu wyjaśni”. Wjechałam windą na „Olimp”. „Pani Elżbieto – zaczął pan dyrektor – chcielibyśmy, aby napisała pani pozytywną recenzję z serialu, który mamy zamiar sprowadzić”. Ten serial nazywał się „Monsignore”, główną rolę kardynała Flaherty, grał znany amerykański aktor Richard Chamberlain. „Najpierw muszę zobaczyć serial” – odparłam. „Proszę, tu jest jeden odcinek, zostawiam panią samą” – i włączył kasetę. Już wtedy wiedziałam, że kilka tygodni przedtem prezes Roszkowski napisał list do numeru 30 „Polityki”, podpisując się „Piotr Torchalski z Warszawy”, w którym informował o „niezwykle atrakcyjnym amerykańskim serialu”, kończąc list sugestią, że warto byłoby ten serial pokazać w Polsce. Następnie, tym razem jako „Jan Wyrobek”, popełnił kolejny list do nru 33 „Anteny”, powołał się na list w „Polityce”, zwierzył się, że widział „Monsignore” na Zachodzie, i znowu zachęcał do pokazania go w TVP. Moją rolą było napisać entuzjastyczną recenzję serialu, która miała zostać wydrukowana w „Antenie”, wraz z pytaniem do czytelników czy chcieliby zobaczyć serial w telewizji. Oglądam pierwszy odcinek i nie wierzę własnym oczom: oto Richard Chamberlain jako kardynał Flaherty, wysoki urzędnik Watykanu, który defrauduje watykańskie pieniądze, uprawia seks z młodą zakonnicą, papieża gra jakiś czarny, pokraczny karzeł, a Watykan pokazany jest jako siedlisko herezji, korupcji i deprawacji. Zaczęłam gorączkowo myśleć. Wiedziałam, że nie mogę napisać pozytywnej recenzji, ale jeśli napiszę negatywną, to koniec ze mną, i z moją z takim trudem odbudowaną karierą. Po prostu idę na bruk! Choć dziennikarze opozycyjni nie musieli uczyć się odwagi, ale na pewno przechodzili, w przyspieszonym tempie, kurs dojrzewania. Nie było innego wyjścia. Następnego dnia idę więc na „Olimp” i mówię dyrektorowi Kasprzyckiemu: „Panie prezesie, ten serial jest bardzo niedobry, to raz. A po drugie, pokazywanie go teraz w Polsce jest – moim zdaniem – niebezpieczne”. „A to dlaczego?” – zapytał zaskoczony prezes. „Bo w tej chwili obserwuje się dobry klimat dialogu Kościół – władze partyjno-państwowe. W dodatku między Polską, generałem Jaruzelskim a Watykanem trwają rozmowy na temat Konkordatu. I jeśli teraz dojdzie do emisji serialu, który pokazuje Kościół i Watykan w takim świetle, grozić to będzie zaburzeniem tego procesu i społecznymi protestami. Powinniśmy raczej łagodzić konflikty, a nie je zaogniać. A tu jest moja recenzja, negatywna”. „Tak pani mówi, tak pani mówi” – powtórzył prezes. I tak się rozstaliśmy, a ja myślałam, że już po mnie. Wracam do redakcji, a szef Adam Budzyński rwie włosy z głowy. ”Wyrzucą nas, wszystkich nas wyrzucą!”. Ale nie wyrzucili. Pozytywną recenzję napisała ówczesna zastępczyni naczelnego „Anteny”, Ewa Staśko, prywatnie żona Janusza Rolickiego, apelując równocześnie o opinie czytelników. Ostatecznie nadeszło osiem odpowiedzi, większość negatywnych, i sprawa upadła. Tak zakończyła się jedna z licznych w TVP w latach 80. „historia pewnej manipulacji”.

 

Pracując w „Antenie”, jako najlepszy zdaniem szefów, krytyk filmowy w redakcji, byłam „wysyłana na najtrudniejsze odcinki”. To znaczy, jeżeli trzeba było okazać się wiedzą filmową oraz znajomością języków, byłam delegowana ja. Ale do kasy po wysokie pensje, po premie, byli partyjni lub pokorni. Zrobiłam wtedy wiele wywiadów z gwiazdami światowego kina, min. z Jane Fondą. Dla nas, polskiej opozycji, Fonda nigdy nie była sojusznikiem, wręcz przeciwnie, walczyła z prezydentem Reaganem i jego batalią z Imperium Zła. Dopiero niedawno się ocknęła i zaczęła weryfikować swoją ówczesną działalność z perspektywy skutków /”po owocach ich poznacie”/. Pamiętam wywiady z Gregory Peckiem, Ali McGrow, Pedro Almodovarem, Angelą Molina, etc.

 

Odeszłam z „Anteny” w 1990 roku, na własną prośbę, kiedy już zdecydowałam się wyjechać do Wielkiej Brytanii.

 

Polski dziennikarz za czasów komuny musiał mieć dwa razy więcej rozumu niż reżimowy, żeby nie zginąć, lub nie wypaść z obiegu. I jest na to tysiące dowodów. Jeden z nich – powyżej.

 

Zawsze miałam nadzieję, że to się kiedyś skończy. Myślałam, iż za dużo zostało już zrobione, zainwestowano zbyt wielki potencjał energii, walki i cierpienia, żeby to miało zostać zmarnowane, zaprzepaszczone. Tylko musimy być mądrzy, umieć wyciągać wnioski z przeszłości. Kreować przyszłość w nieco inny sposób niż kiedyś, ani „przedwojenny” ani też „wojenny”, choć wtedy nie wiedziałam jeszcze w jaki. Podczas całych lat 70. i 80. żyłam w tym schizofrenicznym dwunurcie, i nie było możliwości, abyśmy mogli wtedy żyć inaczej.

 

W 1989 roku na międzynarodowym festiwalu filmowym w Portugalii poznałam mojego przyszłego męża, Petera Avisa. Ja byłam członkiem jury FIPRESCI, a on przyjechał jako obserwator, prowadził wtedy w Londynie magazyn filmowo-telewizyjny. Wkrótce się oświadczył, w 1990 roku rozwiązałam umowę o pracę i wyjechałam do Wielkiej Brytanii. Przez pół roku nie robiłam nic, byłam tak zmęczona, że przez pół roku po prostu odreagowywałam. Nie mogłam pisać, ani słowa. Ale potem zaczęły przychodzić z Polski prośby o korespondencje, miałam już przecież ustaloną reputację dobrego krytyka filmowego. Najpierw propozycja z miesięcznika „Film”, potem z „Kina”, ze starego „Przekroju”, „Superexpressu”, etc. etc. Pracowałam wtedy dla BBC, przez kilka lat pisałam recenzje filmowe dla słynnego poety emigracyjnego, który prowadził dział kulturalny, Bolesława Taborskiego. Oboje bardzo byliśmy zadowoleni – on z materiałów, ja z pieniędzy jakie wówczas BBC płaciła. Pisywałam także dla londyńskiego „Dziennika Polskiego” (”The Polish Daily”), z którym nadal współpracuję. Przez kilka lat pracowałam dla tygodnika „Wprost”, przez 13 lat miałam stały felieton w miesięczniku „Film”, a potem stały felieton w dzienniku „Życie” z kropką, itd. itd. Pisałam na tematy kulturalne, obyczajowe, tzw. modern attitudes, potem polityczne. Wyjechałam jako thatcherystka, a wracam jako cameronistka. Też konserwatyzm, ale nieco inny, „nowoczesny, współczujący konserwatyzm”, który wchłonął pewne elementy państwa opiekuńczego. W tej chwili programy podlegają procesowi miksażu, obserwuje się wędrówkę motywów programowych z partii do partii, to co reprezentuje teraz współczesny brytyjski konserwatyzm zawiera również elementy uznawane do niedawna, nie wiedzieć dlaczego, za zdobycz lewicy. W tej chwili partia konserwatywna nie może już funkcjonować w sposób, w jaki rozumiała to Margaret Thatcher, przez ostatnie lata zmieniła się baza społeczna, pojawiły się organizacje broniące praw człowieka jak Amnesty International czy Human Rights, feministyczne, chroniące prawa zwierząt czy środowisko naturalne, które wpłynęły na zmianę naszej świadomości. Należy zatem bronić wartości konserwatywnych: ochrona życia od poczęcia do naturalnej śmierci, obrona rodziny jako związku kobiety i mężczyzny, miejsca religii w przestrzeni publicznej, etc. Ale tradycyjny, „twardy” konserwatyzm jest już dziś passe, nie do zaakceptowania. Przez 6 czy 7 lat byłam też stałą korespondentką „Twojego Stylu”, zatrudniła mnie tam naczelna, Krystyna Kaszuba, świetny head hunter. Byłam tam docenianym i znakomicie opłacanym korespondentem, oprócz wywiadów z gwiazdami amerykańskiego kina (Susan Sarandon, Gwyneth Paltrow, Cristina Ricci, Ralph Fiennes, Michael Caine, Sean Connery, Lionel Richie, Isabelle Huppert, Tim Burton, Cate Blanchett, etc.) pisałam też artykuły na tematy obyczajowe i społeczne.

 

Moim pupilem jest miesięcznik „Kino”, jedyne pismo filmowe w Polsce, które się naprawdę liczy, z ambicjami i osiągnięciami. Współpracuję z nim regularnie od ponad 20 lat. Pisuję do magazynu SDP „Forum”, do „Gazety Polskiej”, mam stały kontakt z Polsatem News. Współpracuję z wieloma pismami, zajmuję się różną tematyką, bo korespondent musi znać się na wszystkim, od polityki do kultury.

 

Od kilku lat moja specjalizacją oraz hobby jest problematyka demokracji. Ponieważ w centrum zabiegów demokratycznych znajduje się człowiek, obywatel. Ponieważ demokracja nie zawsze bywa korzystna dla władzy – konieczność konsultacji, dialogu ze społeczeństwem – ale zawsze dla obywatela. No i zakłada pewną sprawiedliwość społeczną: działa w imię większości, ale chroni także prawa mniejszości. Społeczeństwo obywatelskie, pluralizm medialny, podmiotowość obywatela. Są to pryncypia, o które walczyłam będąc członkiem RUCHU. Plus pewne elementy porządku demokratycznego, których nie mogłam wtedy znać, bo choć wiele mówiło się wtedy w Polsce o demokracji, w istocie był to „demokracja ludowa”, jej blady fantom. Dopiero w Anglii zobaczyłam jak funkcjonuje porządek demokratyczny. Nic dziwnego, że spodobała mi się jeszcze bardziej.

 

Uważam, że demokracja, to nasz program na przyszłość. Wprawdzie zaczyna się już o niej mówić, o systemie, elementach układu, ale w tej chwili wiedza na ten temat w Polsce jest jeszcze i mętna i fragmentaryczna. Miałam na ten temat szereg wykładów, dwa w Sejmie dla parlamentarzystów, kilka w Uniwersytecie Warszawskim dla studentów wydziału dziennikarstwa, wiele w klubach studenckich, klubach „Gazety Polskiej”, biorę udział w debatach publicznych. Bez względu na to, jaką słuchacze prezentują opcję polityczną, pytają o sprawy podstawowe. To dopiero początek drogi Polaka – świadomego obywatela swojego kraju. Jeszcze jeden smutny spadek po komunizmie, kto wie czy nie najbardziej dramatyczny.

 

Powrócę do przeszłych doświadczeń zawodowych, ich ciągłość. W więzieniu miałam poczucie, że jestem ciągle dziennikarką i pisarką. W więzieniu robiłam notatki, część ich jeszcze mam. Napisałam też sztukę telewizyjną, opartą na moich przeżyciach z tego okresu. Krótka, godzinna forma dramatyczna, pokazująca więzienną rzeczywistość, zapis przypadków jakie spotkałam, a zarazem różnych rodzajów cierpienia tam, za kratami. Przekazałam ją w latach 80. Jerzemu Koeningowi, który był wówczas szefem „Dialogu” oraz Teatru Telewizji. Powiedział, że „jest interesująca, ale za mocna”. A tymczasem był to dokument, ani jedna scena nie została wymyślona, „samo życie”.

 

Przetrzymałam też próbę pozyskania mnie przez SB. W 1975 roku kiedy mieszkałam jeszcze w Łodzi, z rodzicami, przyszło do mnie dwóch smutnych panów. Przedstawili się jako pracownicy organów bezpieczeństwa, i dodali na pociechę, że „wszystko o mnie wiedzą”. Np. wiedzą o tym, że staram się o etat w „Ekranie”, co było prawdą. Ze jest to syndrom zamkniętego koła, bo nie mogę dostać etatu dopóki nie jestem zameldowana w Warszawie, a nie mogę zostać zameldowana, bo nie mam etatu. Byli doskonale zorientowani, że zależy mi na zameldowaniu w Warszawy, gdzie czekała na mnie praca, oraz otrzymaniu etatu, który by mnie finansowo stabilizował. Powiedzieli wprost: „Doskonale pani wie, że są wrogowie Polski, którzy robią w naszej ojczyżnie krecią robotę”. Typowe wejście werbowników. Dali mi do zrozumienia, że jeżeli będę współpracowała z SB, dostanę etat w „Ekranie” oraz, automatycznie, zameldowanie w Warszawie. Ponieważ nie mieli na mnie haka, to mnie tylko zanęcali. Udało mi się ich pożegnać, i to w taki sposób, że już nigdy nie wrócili. Tak więc otrzymałam propozycję: wymarzony etat w „Ekranie”, w którym wtedy bardzo dużo pisałam, co postawiłoby mnie finansowo na nogi, moi rodzice przestaliby się o mnie martwić, no i automatycznie zameldowanie w Warszawie. Za cenę kapowania moich kolegów i przyjaciół. Nie dałam się „pozyskać”. I tak nigdy tego etatu w „Ekranie” nie dostałam. Ale kiedy w 1980 roku atmosfera w Polsce trochę się rozluźniła, otrzymałam etat w najlepszym wtedy piśmie filmowym, w tygodniku „Film”. No i dziś nie muszę się moich ówczesnych wyborów wstydzić.

 

Spisała Elżbieta Binder