ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS: Wstydliwe sekrety imperiów on-line

Protestując przeciw nietolerancji i cenzurze, którą uprawia BigTech, Noam Chomsky, lewicowy filozof  i guru uniwersytecki podpisał  „List o otwartej debacie”, sygnowany przez 150 znanych nazwisk. „Redaktorzy są zwalniani, ponieważ publikują kontrowersyjne artykuły, z półek znikają książki z powodu tzw. nieautentyczności, dziennikarze są karani za poruszanie pewnych tematów, śledzi się profesorów uniwersyteckich za cytowanie pewnych dzieł”. Przy czym „kontrowersyjne artykuły”, „nieautentyczność” i „pewne tematy”, to nic innego jak punkt widzenia konserwatysty, który jest wymiatany z przestrzeni internetowej. Coraz mniej wymiany myśli, idei. Przyznaje to nawet Naom Chomsky, jeden z teoretyków rewolucji kontr-kulturowej ‘68.

 

I jeszcze prof. Victor Davis Hanson ze Stanford University w piśmie „National Review”: „Kiedy internet i media społecznościowe się pojawiły, naiwnie założyliśmy, że to tylko systemy dostarczania informacji, a nie nowe narzędzia ideologicznej perswazji… Lecz, jak wirus, który zmienia DNA organizmu – gospodarza, obecne sposoby komunikacji, pozyskiwania informacji, reklamy i handlu zostały umasowione, upolitycznione i są kontrolowane przez kilka tysięcy >wiecznych nastolatków<, elektroników z Doliny Krzemowej”. I to oni są kołem napędowym radykalizacji światopoglądowej, mają tę bezwzględność i czarno – białe widzenie młodych polityki, no i w dużej mierze finansują tę Rewolucję w Sieci.

X

Listopadowe wybory w Stanach Zjednoczonych stały się chwilą prawdy nie tylko dla politycznego establishmentu, lecz tradycyjnych oraz „nowych” mediów jak Twitter, Facebook czy Instagram. Kiedy ponownie liczono głosy w stanach, gdzie zgłoszono nieprawidłowości, pierwszy lepszy prezenter CNN czy NBC mógł wyciszyć lub przerwać wystąpienie prezydenta, mówiąc „cóż za nonsens, po prostu nie można tego słuchać!” Po 6 stycznia, oblężeniu Kapitolu, puściły wszelkie hamulce. Urzędujący prezydent największej demokracji  świata został kompletnie wyciszony. I teraz jest tak, że przywódca Iranu Ali Chamenai może na Twitterze nazywać Izrael nowotworem, który należy usunąć, grupy islamskie mogą nawoływać do krucjaty przeciw niewiernym, kongresmeni mogą wspierać aktywistów militanckiej organizacji Black Lives Matter, ale prezydent USA nie może powiedzieć – cytując dowody – że „wybory zostały sfałszowane”.

 

Przy okazji przyprowadzono kilka manipulacji, podważających dotychczasowe podstawy zasad dziennikarskich. Szef Twittera Jack  Dorsay zwierzył się, że zbanował Trumpaopierając się na informacjach o zagrożeniu porządku publicznego”. Jakich informacjach? Z jakich źródeł? Zapewne CNN, The New York Times lub komentarzach Kamali Harris. Ale to przecież nie są informacje, lecz opinie – a jedną z zasadniczych reguł dziennikarskich, to oddzielanie informacji od opinii. Rzecz druga, w znanym nam systemie prawnym – aż do wyroku sądu – obowiązuje domniemanie niewinności, dziś demokraci mówią o „domniemaniu winy”. Na koniec salto językowe. Kiedy protestowano przeciw zbanowaniu prezydenta, pytając o jego prawo do wolności wypowiedzi, demokraci odpowiadają: „Trump nie stracił prawa do wolności wypowiedzi, lecz stracił przywilej wolności wypowiedzi”. Tendencyjne to, pokrętne, hucpiarskie.

 

W istocie od kilku już lat otrzymywaliśmy sygnały cenzurowania on-line konserwatywnych firm czy treści. Facebook usuwał znak Polski Walczącej, banowane były patriotyczne filmiki skautów, a niedawno zablokował konto Grupy Wyszehradzkiej. Trzeba było interweniować, żeby je przywrócono. I wcale nierzadko słyszało się, że użytkownicy Twittera – konserwatyści byli zmuszani do zakładania kolejnych kont. Ale dopiero zablokowanie konta prezydenta największego mocarstwa świata, 88 mln followers, pod pretekstem podżegania do przemocy, stało się sygnałem, że dzieje się coś bardzo złego. Że jest to problem w skali globalnej – rodzaj pandemii, która ogarnęła  świat on-line.

 

Szef Twittera Jack Dorsay sam przyznał, że  zablokowanie konta urzędującego prezydenta to „niebezpieczny precedens, który pokazuje, że jednostka czy korporacja może skutecznie kontrolować część toczącej się globalnej debaty”, choć podobno „nie odczuwa z tego powodu ani radości, ani dumy”. A  jednak to zrobił, a razem z nim uczynili to Mark Zuckerberg i Facebook, Jan Kum i Whatsapp oraz Bill Gates i Microsoft. Jak widać, w przyszłości to od nich będzie zależało, co będą czytać i oglądać, jak myśleć i jakie mieć poglądy polityczne kilkumiliardowa rzesza użytkowników mediów społecznościowych, rozsianych po całym świecie.

 

O „dyktaturze internetu” pisał lewicowy przecież New York Times, mówiono w Deutsche Welle, dziś jest to jeden z głównych tematów światowych mediów tradycyjnych. ”Stale rosnąca tyrania i pycha technologicznych władców wymaga, aby ktoś zaczął chronić wolność słowa w internecie” – twierdzi była sponsorka Partii Republikańskiej, Rebekah Mercer, która dziś finansuje nową platformę PARLER. Na fali niezadowolenia, Amerykanie uciekają z Facebooka czy Twittera – jak Ivanka Trump, która miała na Twitterze ok. 10 mln czytelników i wszystkich zachęcała do przeprowadzki na PARLER.  Pośród amerykańskich konserwatystów  popularność zyskują serwisy alternatywne, właśnie jak PARLER, RUMBLA czy NEWMAX, do których – za politykami i celebrytami – przenoszą się zwykli użytkownicy. Oczywiście, monopoliści nie zasypiają gruszek w popiele i próbują te nowe komunikatory wyeliminować z rynku, piętnując jako „siedliska ekstremistów i dziwaków” i próbując odciąć od reklam. Ale ruch rekonkwisty w sieci już się rozpoczął. Uciekają ludzie, notuje się tąpnięcia na giełdzie.

 

O co chodzi tym kandydatom na właścicieli dusz i kont bankowych mieszkańców globu?  Trop nieźle naszkicował w wywiadzie dla programu telewizyjnego Daily Show były prezydent Barack Obama. Stwierdził wprost: „mamy wiele państw, gdzie demokracja jest zagrożona – tu między innymi wymienił Węgry – i  to, co się właśnie dzieje, to początek globalnej konkwisty”. A więc kolejny skok rewolucji obyczajowej, bardziej bezwzględnej i brutalnej. Raczej trop Bernie Sandersa niż Billa Clintona. A teraz do akcji wkroczyły chętne do pomocy platformy społecznościowe, które tę autorytarną, „stalinowską” wersję demokracji liberalnej uznały za swoją i będą wspierać.

 

Co to znaczy? Możliwość oddziaływania na opinię publiczną, informacyjny monopol i kształtowanie opinii politycznych, społecznych i kulturowych w duchu „tęczowej rewolucji”. Przejęcie jednej tylko narracji historycznej, w duchu rewanżyzmu, jak to niegdyś robiły Czarne Pantery, a dziś ruch Black Lives Matter. Powoływanie do życia nowych organizacji  pozarządowych i szczodre ich finansowanie przez takich guru liberalnej lewicy jak Bill Gates czy George Soros. Mega – cenzura, niszczenie przejawów konserwatyzmu we wszystkich segmentach życia indywiduum, minimalizacja zasięgu państw narodowych, niebezpieczne zabawy z istniejącym porządkiem prawnym, dziennikarskim oraz językowym. Słowem, cyber – sekciarstwo i cyber – rasizm.

 

A teraz  kilka informacji zza kulis konfliktu. Platformy społecznościowe jak Facebook, Twitter, Instagram bywają regularnie oskarżane o stronniczość – punkt widzenia demokratów, i branie stron. Upolitycznienie, praktyki monopolistyczne i tax evasion, unikanie płacenia podatków, to zarzuty, które słyszy się w istocie od lat. Nie dalej jak 18 listopada ub. roku w amerykańskim Senacie odbyło się kolejne przesłuchanie Marka Zuckerberga, gdzie znów padł zarzut o cenzurę i ograniczanie wolności słowa. Senator z Indiany Mike Lee przypomniał o dyskryminacji konserwatystów, inny twierdził że „nowe media” zachowują się „nie jak neutralne firmy prywatne, lecz jak agendy państwa, które pilnują własnych interesów”. Zuckerberg bronił się: „wprawdzie wielu pracowników Facebooka ma poglądy lewicowe, ale nasi moderatorzy, rozsiani po całym świecie mają różne”, nie fatygując się dodać, że click – workerzy, to biedni, wykorzystywani mieszkańcy Etiopii czy Filipin, którzy działają wedle ścisłych reguł z centrali. Jest ich od 45 do 90 mln, zdarza się, że kiepsko mówią po angielsku, otrzymują bardzo niskie płace i mają zakaz kontaktów ze związkami zawodowymi. Oto w ciągu ostatnich 10-15 lat pojawił się „nowy proletariat”, ofiary  neo-kapitalizmu, niemniej bezwzględnego jak ten z czasów Marksa, który z kapitalizmem walczył. I w dodatku, prawem dzikiego paradoksu,  ten nowy kapitalizm został wprowadzony przez  neo-marksistów!

 

Wiele mówi się także o regularnym unikaniu płacenia podatków przez właścicieli internetowych molochów. Ukrywaniu pieniędzy w rajach podatkowych – ciekawe, co na ten temat powiedziałyby Panama Papers? – albo wykorzystywaniu luk prawnych. Np. o lokowaniu headquarters w Irlandii, gdzie podatek płaci się w miejscu, gdzie mieści się firma, a nie zarząd, czyli w USA, a tam z kolei sięga się po inną lukę prawną. O praktykach monopolistycznych, przejmowaniu mniejszych jednostek lub powodowaniu ich bankructwa już wspominałam.

 

Co więc robić, aby zapobiec tej cyfrowej pandemii? Po pierwsze, muszą być jakieś jasne gwarancje wolności słowa w sieci. Korporacje internetowe nie mogą banować użytkowników czy ograniczać treści wedle uznania. Mogą to czynić wyłącznie w przypadkach łamania prawa. Z kolei określanie tego prawa nie jest rolą prywatnych firm, lecz parlamentów państw narodowych, czy grupy krajów jak Unia Europejska. A więc jeszcze raz, co możemy zrobić?  Po pierwsze, protesty państwa narodowych, po drugie, konkurencja w postaci platform alternatywnych, odchodzenie niezadowolonych użytkowników do konkurencji, które mogą spowodować spadek zysków i straty na giełdzie. Tymczasem nie wygląda to zbyt optymistycznie, ale próbować trzeba. Inaczej już wkrótce obudzimy się w świecie, którego ani nie znamy, ani nie chcemy.

                                                                                             

Elżbieta Królikowska-Avis

 

 

Tekst ukazał się w numerze 1/2021

„Forum Dziennikarzy”.

E-wydanie można pobrać TUTAJ.