Czy Salon24 odżyje pod „Jastrzębiem”? – pyta ŁUKASZ WARZECHA

Wczoraj – 17 maja – ruszyło nowe (choć doskonale znane) medialne przedsięwzięcie. Trochę z boku, bez wielkiego szumu poza kręgiem koneserów mediów, zwłaszcza nowych mediów, ale to nie znaczy, że takiego szumu w nowej odsłonie nie narobi. Ruszył odnowiony i odświeżony Salon24, od niedawna własność Sławomira Jastrzębowskiego, byłego redaktora naczelnego „SuperExpressu”, wcześniej zastępcy redaktora naczelnego „Faktu”, a do niedawna partnera w firmie piarowej R4S.

 

Trudno, żebym nie miał do tego wydarzenia szczególnego stosunku za paru powodów. Pierwszy jest taki, że w Salonie24 byłem od początku przez kilka dobrych lat i – co ogromnie ważne, a co wspominam zawsze, gdy przy jakiejś okazji mówię o zmianach, które dotknęły dziennikarstwo w ciągu ostatnich dwóch dekad – było to pierwsze miejsce bezpośredniego zetknięcia się z odbiorcami poprzez nowe technologie. Mówiąc brutalnie – ludzie w czasie rzeczywistym mogli mi nawrzucać pod moim tekstem, a ja wtedy jeszcze niewiele mogłem z tym zrobić, bo narzędzia blokujące lub filtrujące pojawiły się w Salonie24 dopiero po jakimś czasie. W tradycyjnych mediach takie reakcje były skutecznie filtrowane i wymagały dużo większej determinacji: napisania papierowego listu, dodzwonienia się do redakcji (komórki były wciąż rzadkością) lub nawet osobistego do niej przyjścia, a potem wyczekiwania na wychodzącego autora tekstu, żeby móc mu nagadać do słuchu twarzą w twarz – co wymagało już naprawdę odwagi. Napisanie kilku obelg pod tekstem nie wymagało praktycznie żadnej.

 

Później pojawiły się Twitter, Facebook, dużo później kanały YouTube, ale pod tym względem Salon24 był pierwszy. W chwili, gdy Igor Janke go uruchamiał, to było naprawdę nowatorskie medium. Niczego takiego jeszcze w Polsce, a pewnie nie tylko w Polsce nikt nie zrobił wcześniej. W tekście inaugurującym nową odsłonę Salonu24 Sławomir Jastrzębowski przypomniał, jak to właśnie Igorowi Jankemu udało się dla Salonu przeprowadzić wywiad z Barackiem Obamą, co nie udało się przedstawicielom wielu tradycyjnych mediów. Poważnym argumentem było właśnie nowatorstwo Salonu24.

 

W Salonie24 pisałem długo, ciesząc się oferowaną przez tę platformę wolnością wypowiedzi i natychmiastowością publikacji. Rzecz, która dzisiaj wydaje się oczywista, ale wtedy, ponad dekadę temu, była czymś nadzwyczajnym. Owszem, istniały blogi, ale dopiero Salon24 spopularyzował tę formę wypowiedzi u osób publicznych. Skończyłem pisanie (moje teksty oczywiście nadal w Salonie można znaleźć), gdy z „Faktu” przeszedłem do „W Sieci” (wówczas jeszcze właśnie z „w”), które miało swój własny portal wPolityce i publikowanie w dwóch podobnych miejscach stało się niemożliwe.

 

Drugi powód to ten, że prywatnie znam Sławka Jastrzębowskiego od lat, jako że pracowaliśmy razem jeszcze w „Fakcie”, i mogę bez cienia wątpliwości stwierdzić, że jest to jeden z najoryginalniejszych ludzi mediów w Polsce. Inteligent wyglądający jak napakowany bandziorek z Bałut (bo Sławek jest z Łodzi, jak ja) – w końcu wiadomo, „biceps dla Polski” to jego hasło. Człowiek o poglądach ogólnie prawicowych, ale tak specyficznie sygnalizowanych, że czasem trudno powiedzieć, jakie one właściwie są. Osoba o tak dużym dystansie do siebie i własnych poglądów, że nigdy nie widziałem, żeby w mediach społecznościowych na kogokolwiek się rzucił, komuś nawtykał albo na kogoś się obraził (czego, uczciwie mówiąc, nie mogę powiedzieć o sobie). Sławek nie owija w bawełnę, jest bezpośredni, ale jednocześnie nie brutalny. W rozmowie zapala się czasem tak, że można mieć wrażenie, że ma się przed sobą nakręconego nastolatka, a nie statecznego pana redaktora w wieku… Pomińmy ten detal, bo i tak państwo nie uwierzą. Słowem – drugiego takiego Jastrzębowskiego polskie media nie mają. Może ma go polska kulturystyka, ale może to być najwyżej podobieństwo czysto fizyczne.

 

Jeśli lektura tej charakterystyki kazała państwu odnieść wrażenie, że mam do „Jastrzębia” stosunek osobisty, a mówiąc wprost – że go lubię, to się państwo nie mylą. Lubię faceta i koniec. Jednak to, że go lubię, nie znaczy, że patrzę na jego nowy projekt bez wątpliwości, czy markę Salonu da się jeszcze reanimować.

 

Bo Salon24 – jak państwo być może spostrzegli, czytając opis mojej z nim przygody – był w wielu sprawach prekursorem; właśnie: był. Od chwili, gdy się pojawił, zmieniło się mnóstwo rzeczy. Między innymi weszły media społecznościowe, dające możliwość również natychmiastowej, zwięzłej, błyskawicznej komunikacji za pomocą bardzo krótkich komunikatów. Pojawiły się strony internetowe i całe portale powiązane z mediami, gdzie znalazło się miejsce dla dziennikarzy i publicystów, których nierzadko obarczono obowiązkiem prowadzenia blogów. Pojawiły się krótkie formy wideo i multimedia. Oraz całe mnóstwo innych rozwiązań, które nowatorstwo Salonu24 zabiły.

 

Salon24 pozostał marką rozpoznawalną w sieci, ale polor świeżości dawno stracił. Trwał, ale był jak dziarski staruszek: wciąż żywotny i przytomny, lecz szybko tracący oddech i siły. Lata w końcu jednak lecą. Wielkie pytanie brzmi, czy Jastrzębowski będzie umiał tego staruszka napoić eliksirem życia i odmłodzić o kilkadziesiąt lat, tak żeby znów objawił się nam sprężysty 30-latek. Szczerze mówiąc – nie wiem.

 

Sławek powiada, że chce zrobić z Salonu24 portal z prawdziwego zdarzenia, pozostawiają w nim ważną część blogową, która ma pokazywać otwartość tego miejsca. W swoim wstępniaku napisał:

 

Po co, dlaczego kupiłem Salon24 i co zamierzam z nim zrobić?

Otóż z kilku powodów. Jednym z nich jest to, że w polskich mediach brakuje mi miejsc nieoczywistych. Miejsc z opiniami i poglądami o horyzoncie 360 stopni.

Zdecydowana większość mediów patrzy w jedną stronę z akceptującym wszystko zachwytem i z co najmniej niesmakiem, jeśli nie obrzydzeniem w drugą. Efekt jest taki, że zanim zacznę czytać pewne gazety, portale, oglądać pewne telewizje, to wiem, co w nich napiszą, co przemilczą, co powiedzą i jak zinterpretowane zostanie konkretne zdarzenie. W kółko ci sami eksperci wypowiadający te same formułki. Dziennikarze, którzy zamiast prowadzić z politykami grę na własnych zasadach pozwolili się zredukować do roli kelnerów z połamanymi kręgosłupami służącymi (często z autentyczną wiarą w ideę) tej lub innej opcji.

Za dużo widziałem i przeżyłem, żeby mnie to oburzało. Tak było, jest i będzie, choć zmienia się natężenie identyfikacji z politykami. To błąd, w ten sposób dziennikarze pozbywają się swojej pozycji. Ja chciałbym trochę inaczej. Patrzeć we wszystkie strony, słyszeć wszystkie racje i w miarę samodzielnie, razem z użytkownikami Salon24 wyrabiać sobie zdanie.

 

Trudno, żebym się z „Jastrzębiem” nie zgodził, skoro właściwie to samo piszę od dawna także na portalu SDP i w tym samym upatrują problemu polskich mediów. Przy czym podobnych deklaracji do powyższej czytałem już wiele i właściwie nigdy nic z tego nie wychodziło – siła samoograniczająca bańki światopoglądowe jest potężna. O źródłach tej siły również wielokrotnie na tym portalu wspominałem. Ale tu jest różnica, bo gdy o Jastrzębowskiego chodzi, wiem, że nie jest to tylko odbębnianie retorycznej jazdy obowiązkowej – tak jak choćby w przypadku Doroty Kani opowiadającej, że w Polska Press nie będzie żadnej presji i zostanie zachowana redakcyjna wolność – lecz nowy właściciel Salonu24 tak właśnie myśli, całkiem szczerze. Mało tego – on w tym upatruje szansy biznesowej, a to co najmniej równie ważna motywacja.

 

Problem widzę w przekonaniu wystarczająco wielu osób, że znów warto na Salon24 zaglądać, a nawet na nim publikować. Czy to się uda – nie mam pojęcia. Mogę powiedzieć jedno: wziąwszy pod uwagę, jakie cele stawia sobie Sławomir Jastrzębowski, ogromnie chciałbym, żeby mu się udało. To mogłoby pokazać innym uczestnikom medialnego rynku, że można inaczej.

 

Łukasz Warzecha