Czy tego się nie da jeszcze uprościć? – MAGDALENA KAWALEC-SEGOND o popularyzacji nauki w  mediach

W czasach panującej obecnie cywilizacji naukowo-technicznej większość mediów odpuszcza sobie zajmowanie się nauką i techniką.

 

W tytule tego tekstu jest najczęściej zadawane mi pytanie zawodowe od czasu, gdy 4 grudnia 1996 roku o godz. 6:58 UTC z przylądka Canaveral na Florydzie nastąpił start sondy kosmicznej NASA zwanej Mars Pathfinder. Pamiętam tę datę, bo dzień wcześniej mój laboratoryjny kolega (byłam wtedy czynnym zawodowo naukowcem) Tomek Łęski zapytał, czy bym z nim nie poszła do „Życia”, gdzie pracuje jego brat. Bo będzie lądowanie Pathfindera, będziemy robić z tego czołówkę. Wszystkie naukowe ręce na pokład, a nie jest ich wiele, a właściwie nie ma żadnej. Nasze info powstało przed Reutersem i to był… sukces. Z polskich mediów byliśmy wtedy pierwsi.

 

Od Jacka Łęskiego, który przeczytał mój pierwszy mikro-materialik tego dnia (poszedł tylko w wydaniu porannym – no strasznie to było słabiutkie) usłyszałam trzy wskazówki wujka Dobra Rada: więcej czasowników, mniej przymiotników i krótsze zdania mają być. Po wielu (jak widać) latach działalności w rozlicznych, mniej lub bardziej istniejących działach nauki gazet i czasopism oraz w redakcjach książki edukacyjnej, a ostatnio także w mediach elektronicznych i społecznościowych, jako pracownik etatowy i free lancer, a nawet ghostwriter, wiele bym do tych rad dodała. Bo sytuacja popularyzacji nauki zmieniła się moim zdaniem od owego czasu gruntownie. Pod względem tego, kto to robi, jak to robi, z jakiego źródła to robi, po co to robi i dla kogo (myśli, że) to robi.

 

Dziennikarz był tu pośrednikiem między źródłem informacji a odbiorcą. I jego zadaniem było dostosować tę informację do poziomu odbiorcy, a o owym wówczas miało się mniemanie wyższe, niż dziś. Dziennikarz miał rozumieć od podstaw otrzymaną informację lub potrafić znaleźć profesjonalne wsparcie. Rzeczywistość przyspieszyła, wsparciem są źródła dostępne w Internecie, a nie biblioteki. Na bok odłóżmy dyskusję o ich rzetelności, wiadomo, jak bywa źle. Nadal jednak kto sam nie rozumie, nikomu nic nie wytłumaczy – i stąd mizeria w wielu mediach „głównego nurtu”. Nie da się popularyzować nauki, nie mając ku temu tej najprostszej predyspozycji, że się jest wykształconym, i to gruntownie, przynajmniej w jakiejś jednej konkretnej gałęzi z drzewa wiadomości dobrego i złego. Obeznanie z metodą naukową, racjonalność myślenia i niezły zapas faktografii z tyłu głowy do natychmiastowego wykorzystania – co najmniej tyle trzeba mieć. I władać biegle polszczyzną oraz lubić ludziom tłumaczyć różne rzeczy.

 

Na marginesie. Kiedyś w owym „Życiu”, w momencie ogłoszenia Nobli z medycyny w 2001 roku, miałam ekstra dyżur (bo wyjaśniłam, że to ważne). No i wpada na mnie powiewając wydrukiem z Reutersa redaktor dyżurny (dziś znany dziennikarz telewizyjny, więc pominę jego nazwisko milczeniem) i mówi: „to jakieś… (to spojrzenie w kartkę i nieśpieszne wysylabizowanie: „cyclins”) – powiedz mi szybko o co chodzi, bo dajemy krótką”. Na co ja: spokojnie, przecież ja to musze przeczytać, ja tak z pamięci nie wiem o cyklu komórkowym tyle, żeby ludziom to wyjaśnić tak, jak trzeba. Na co ów dyżurny: „gdyby tu wszyscy pisali o tym, na czym się znają, to ta gazeta by miała dwie strony”.

 

Z owym „kto robi popularyzację” nie jest bardzo źle. Z samego mojego roku na studiach biologicznych na UW (1991-96) naukę popularyzuje od lat zawodowo lub hobbystycznie 5 osób (dobrych fachowców), a była nas setka. Studiów dziennikarskich nie robiła żadna z nich. Nie jest jednak tak, że tzw. poważne i opiniotwórcze media w Polsce utrzymują działy nauki. Walczy o ich utrzymanie kilka tygodników i największych dzienników, a kilka sobie nie życzy ich mieć. Większość „naczelnych”, z którymi rozmawiałam na ten temat, ma podejście: „Ja tu potrzebuję, żeby mi politykę ktoś ogarnął, kogo obchodzi nauka? Kto to zrozumie?”. Niewielu jest na szczytach redakcji ludzi zainteresowanych osobiście nauką czy z wykształceniem ścisłym, a tym bardziej z doświadczeniem uprawiania nauk – choćby do doktoratu.

 

Oczywiście to działa jakoś tam do czasu, gdy, żeby zacytować Kurta Vonneguta Jr. „ekskrementy walną w wentylator” w postaci a to koronawirusa rozprzestrzeniającego się globalnie, a to narodzin dzieci zmodyfikowanych genetycznie metodą CRISP-R/Cas9 (Ho ho ho!), co dowolna redakcja zaspokoi z depeszy agencyjnej metodą „cut, copy and paste”. (Właśnie 20 lutego zmarł wynalazca tych komputerowych komend, Larry Tesler – redakcje mediów wszelakich co najmniej elegancki kamień nagrobny powinny temu Panu ufundować). Efekt: choćby chętni do współpracy specjaliści się nawet i znaleźli, to media głównego nurtu ich nie zatrudnią. Zaczynają oni zatem pracować na własną markę, zakładając strony internetowe i kanały video.

 

Tu na marginesie: mamy w taki sposób w Polsce już co najmniej jednego celebrytę, który wszedł na szczyty rozpoznawalności (co prawda nie takie, jak Kasia Cichopek, czy Robert Lewandowski oczywiście, ale dobieganie do pół miliona „followersów” w sieci to niemało, nieprawdaż?). Takich popularyzujących naukę (konkretne kierunki) profili i witryn  w polskiej sieci, trzymających poziom, choć nie zawsze publikujących regularnie, jest kilkanaście. Dodać do tego trzeba liczne i ostatnio bardzo rozmnożone fanpage kręcące się profesjonalnie wokół zagadnień historii. Dziś w dziedzinie popularyzacji nauki trzeba mieć wideobloga lub robić podcasty, produkować filmy animowane i memy, a nie tylko pisać. Trzeba stworzyć społeczność, forum dyskusyjne etc. I wtedy się okazuje, że odbiorców informacji naukowej jest multum, że potrafią dyskutować, a te dyskusje są czasem znacznie ciekawsze od owych materiałów, które je wywołały. Okazuje się też, że tekst na 16-20 tys. znaków plus przypisy jest w stanie przyciągnąć ponad 30 tys. „wejść” w ciągu pierwszych 24 godz. od publikacji, że jest udostępniany, retweetowany i „wykopywany”. Może ten realny głód informacyjny wynika właśnie z tego, że takiej tematyki nie ma w „normalnych” mediach, tak publicznych, jak prywatnych?

 

Wracając do pytania: „jak to robić?”, to z zagranicznych materiałów agencyjnych i innych „kopie i pastuje” informację stażysta średnio znający angielski. Albo po prostu „bierzemy z PAP-a i szlus”, rzadko jednak zaglądając tam do serwisu „Nauka w Polsce”. Redaktor dyżurny rzuca okiem, czy informacja „trzyma się kupy”  i już jest zamieszczona na portalu wiodącego medium . Na ogół naszpikowana błędami – bo w redakcji ani pod telefonem nie ma nawet jednej osoby zdolnej to merytorycznie poprawić. Redaktorzy nie są w stanie wyczuć, że materiał z zakresu popularyzacji nauki powinien zostać odesłany przed publikacją do autora czy jakiegoś „naukowca w tym temacie” – choćby na chwilę – aby uniknąć błędów wynikłych z cięcia-gięcia. Z redakcji, z którymi współpracuję, tylko jedna tak pracuje. Korekta językowa… Kto ją jeszcze utrzymuje (warto!), też powinna czasem odesłać poprawiony materiał popularyzatorski autorowi. Dla „przeciętnego czytelnika” (jeszcze wrócę do opisu tego gatunku) to podobno nieistotne, czy bakterie są na antybiotyki oporne, czy odporne. Aczkolwiek biologicznie to są dwa ZUPEŁNIE odmienne zjawiska. Tak zupełnie, że po angielsku jedno nazywa się resistance, a drugie immunity. Na marginesie  – popularna metoda „copy-paste przez stażystę” bywa wręcz tragiczna w skutkach dla polszczyzny w mediach – o „anty-ciałkach” czytałam już tyle razy, że sama się zaczęłam zastanawiać, czy chodzi o przeciwciała, czy to jednak jakiś inny byt, nowoodkryty.

 

Robi zatem w popularyzacji nie tylko autor, ale i redakcja. „Jak?” to również zagadnienie „klikbajtowych tytułów i leadów”. W nauce właściwie się tak nie da, a ponoć trzeba. Redakcje zatem same wymyślają te wytłuszczone treści. Tylko tłumacz się potem człowieku w rozmowach z twoimi byłymi rozgoryczonymi nauczycielami i profesorami uniwersyteckimi, że to nie ty odpowiadasz za tytuł i lead, skoro tam jest twoje nazwisko! Prawda jednak jest i taka, że nawet czasopisma naukowe, czyli czytane jedynie przez naukowców i popularyzatorów oraz pasjonatów nauki, walcząc o sprzedaż, wymuszają w tej sprawie na autorach-naukowcach rzeczy horrendalne. A koniec tego wariactwa to coroczny konkurs „Science” pt.: „Dance your PhD” (czyli: wytańcz swój doktorat). Pism naukowych są  tysiące i naprawdę walka o byt ma na tym rynku charakter darwinowski. Teraz zatem wyobraźmy sobie, że już na etapie publikacji w „Science” czy „Nature” tytuł jest dziś „podkręcony”. Który to „podkręt” jest następnie pogłębiony przez portale popularyzujące naukę, typu „Science alert”, czy „Phys.org”. Z nich  – w najlepszym razie – korzystają dalej przypadkowi popularyzatorzy, bo stażysta… wiadomo. Do źródłowej publikacji naukowej zajrzy tylko profesjonalny popularyzator, bo on wie, jak ją znaleźć, przeczytać i zrozumieć.

 

Popularyzacja nauki ma dziś działać na emocje, bo to rodzi kliknięcia, a kliknięcia rodzą zysk – albo przynajmniej dają przetrwanie. Nie chodzi o to, by oświecać umysły Szanownych Odbiorców tak, by zrozumiawszy zagadnienie, uwzględniali swoją nowo nabytą wiedzę w procesie podejmowania przez siebie decyzji. W emocjach nie powinno się decydować o szczepieniach, korzystaniu z plastiku, jedzeniu mięsa, wyborze produktów bezglutenowych, sortowaniu śmieci, poparciu dla energetyki jądrowej, stosunku do transplantacji i terapii genowych  etc. Nauka i jej popularyzacja (a tym bardziej edukacja) nie powinny być – a stają się i efekty widać na każdym socjologicznie zbadanym kroku – od rozhuśtywania ludzkich emocji, budowania plemion i ich antagonizowania, a zwłaszcza budzenia lęków.

 

Dla kogo dziś jest popularyzacja? Zapytałam Pawła Łukomskiego, współwłaściciela niewielkiego wydawnictwa „Adamantan”, znanego kiedyś z pozycji nie tylko edukacyjnych, ale i popularyzatorskich, dlaczego zrezygnowali z tego „segmentu”. Powiedział mi, że takie książki mają bardzo wysoki koszt produkcji, a bez kosztownej promocji daje się ich sprzedać kilkaset sztuk. To za mało, aby pokryć choćby koszt druku. Taka pozycja znajdzie swą półkę jedynie w ambitnych księgarniach, a nie ma ich wiele. Na polskim pustkowiu czytelniczym szanse ma w tej dziedzinie tylko autor-celebryta, albo działanie ze wsparciem finansowym powołanych do tego instytucji. Lub książki edukacyjne dla najmłodszych, typu: jak wygląda człowiek w środku, o dinozaurach czy kosmosie. Fenomen portali popularno-naukowych i sponsoringu dla przedsięwzięć popularyzatorskich, sukces takich zjawisk, jak chociażby Festiwale Nauki, czy miejsc takich, jak Centrum Nauki Kopernik, wskazują jednak, że może to my w mediach robimy po prostu coś źle, więc nieskutecznie?

 

Może po prostu lekceważymy czytelnika. Mówimy, że nic go nie ciekawi, poza polityczną nawalanką, że nic nie wie, że trzeba mu wszystko podać bardzo prostym językiem, bo edukacja kuleje na całej linii (to ostatnie to smutna prawda). A wg indeksu czytelności FOG w języku polskim już słowa czterosylabowe (i dłuższe) są uważane za trudne. Istnieją nawet strony, dzięki którym można, po wklejeniu kawałka tekstu, ocenić natychmiast poziom jego „mglistości”. Nauka zaś operuje pojęciami, a one bywają długie. Z drugiej strony wyższe wykształcenie w Polsce szalenie się w ostatnim ćwierćwieczu upowszechniło. Czyżby nie poszła za tym zdolność do pojmowania wyrazów pięciosylabowych?

 

W tej sytuacji są dwie drogi. Upraszczać do poziomu, gdzie tekst się staje zupełnie bezwartościowy informacyjnie, a wiedza odbiorcy racjonalnie zbędna. Zostają same tytuły i emocje, typu: mamy lekarstwo na raka! albo malaria rozszyfrowana!. Dołączona treść nie ma już znaczenia. Dlatego zanika. A tytuł kłamie.

 

Pewnych rzeczy się nie da bardziej uprościć, natomiast da się je bardziej wytłumaczyć. Tylko, że… trzeba umieć to zrobić. To nie znaczy, że koniecznie trzeba mieć te 16 tys. znaków wolności – można to robić w wymiarze 400-700 (robiłam takie rzeczy dla „Super Expresu”; to możliwe, choć bardzo trudne). W świecie mediów goniących w piętkę za newsem, gdzie już się nie da na poczekaniu sporządzić mądrej infografiki (bo nie ma żadnego działu nauki, a wszyscy graficy są szalenie zajęci), trzeba być jak ten nauczyciel w szkole pod chmurką. Ma tylko swoją osobowość, wiedzę i kredę przy tablicy albo patyk na piasku. Ale mu się chce i widzi w tym sens. To drugie podejście – nieoparte o radykalne uproszczenie – wydaje się doprowadzać nielicznych do niemałego komercyjnego sukcesu. Uzyskują oni zatem znacznie większe możliwości techniczne. I tak to się dziś kręci: na osobistej marce wypromowanej przez konkretnego popularyzatora, często ze wsparciem znajomych speców od PR, czasem tylko dlatego, że sami lubią naukę i wierzą w takie projekty. Następuje całkowita prywatyzacja tego sektora informacji.

 

Media głównego nurtu w Polsce niemal wycofały się z popularyzowania nauki, niezależnie od tego, do jakiego sektora pod względem wykształcenia odbiorców kierują swoją ofertę. Kwadratura kola polega na tym, że im mniej podaży, tym mniej popytu w danym punkcie dystrybucji. Nowoczesne media w świecie panującej nam niemiłościwie cywilizacji naukowo-technicznej, gdzie większość maturzystów nie wie, czym w swej istocie jest prąd elektryczny, odpuszczają sobie zajmowanie się nauką i techniką. I to by było na tyle na temat wizji i misji.