Detektyw historii – wspomnienie o Kazimierzu Bosku

27 lipca mija rocznica śmierci zasłużonego dziennikarza,  wieloletniego członka i działacza SDP  Kazimierza Boska, z tej okazji publikujemy wspomnienie o nim Marzeny Bauman-Bosek.

 

O dziennikarstwie Kazimierz Bosek marzył od najmłodszych lat. Koleżanka ze szkolnej ławy, Czesława Szawtela wspominała na łamach „Życia Dobrzechowa”, że Kazik nigdy nie rozstawał się z notesikiem, w którym pilnie coś zapisywał. „Redaktor” jak go nazywali trochę kpiąco nauczyciele, po cichu wysyłał swoje tekściki do rzeszowskich „Nowin”. Nie pomijał też innych okazji zaistnienia w prasie, jak choćby konkursu na najciekawszą wiadomość ogłoszonego przez „Express Wieczorny”. Zajął wtedy pierwsze miejsce i otrzymał w nagrodę rower.

 

Zainteresowanie prasą było u „Redaktora” zapewne dziedziczne: Jego ojciec, Stanisław Bosek, eks-legionista, następnie lwowski komendant policji, nie mógł się obejść bez „gazetek”. A w pięknej, podkarpackiej wiosce panowało nieomal powszechne umiłowanie prasy. Dobrzechowianie sięgali po nią, aby „więcej wiedzieć”. W 800-letnim Dobrzechowie, jednej z najstarszych polskich wiosek, jak z dumą podkreślali mieszkańcy „wzmiankowanej przez Długosza”, od 1183 roku wychodzi też kwartalnik „Życie Dobrzechowa”. Wydawcą jest TPD, czyli Towarzystwo Przyjaciół Dobrzechowa. W tej małej wiosce na każdym kroku czuje się oddech historii. Według Kazimierza sama nazwa Dobrzechów w połączeniu z pobliskim Strzyżowem i Kożuchowem przypomina, że mieszkańcy tych stron utrzymywali się ongiś z hodowli owiec. W dzieje wioski wpisywały się również słynne nazwiska Michałowskich, Koźmianów, Pleziów … ze świadomości historycznej i miłości do małej ojczyzny narodził się wielki patriotyzm Kazimierza.

 

Jako syn Legionisty i funkcjonariusza przedwojennej policji, „Redaktor” nie miał prawa do wyższych studiów. W Polsce Ludowej podlegał bowiem wraz z ojcem degradacji społecznej. Stanisław Bosek mógł się zatrudnić jedynie przy naprawie torów, praca umysłowa mu nie przysługiwała, chociaż w PRL-u brakowało wykwalifikowanych urzędników. Ale Kazimierz nie mógł pogodzić się z myślą, że nie będzie dla niego miejsca w wymarzonym zawodzie. Przystępując do egzaminów na wydział dziennikarski w rubryce „zawód ojca” napisał „rolnik”, co było zgodne z prawdą, bo skromne poletko w Dobrzechowie było źródłem utrzymania rodziny Bosków.

 

Egzamin wstępny zdał Kazimierz celująco, kolejne również bardzo dobrze, toteż nie wierzył własnym oczom stwierdzając że nie ma go na liście studentów drugiego roku. Wkrótce sprawa się wyjaśniła: dostał wezwanie do wojska. I rozkaz: stawić się na dworcu. Po co i dlaczego, nie wyjaśniono. Grupę oszołomionych chłopców załadowano po prostu do bydlęcych wagonów. Dłużyła im się podróż w nieznane, ktoś powiedział: „pewnie wiozą nas nad morze”. Kiedy pociąg wreszcie stanął i ukazały się kopalniane szyby, Kazimierz doznał szoku. Tak wielkiego, że nic więcej z tego dnia nie pamiętał. Niebawem jednak, z ogolonymi głowami, w dziwnych drelichach z czarnymi naszywkami, znaleźli się w barakach opuszczonych przez jeńców niemieckich. Drewniane prycze kojarzyły się z więzieniem, bo też tak ich traktowano, jak skazańców. Wojskowa służba zastępcza oznaczała głodowe racje żywności i niewolniczą pracę. Czasem nawet na tzw. rolkę, czyli od świtu do świtu. Nie byli przygotowani do górnictwa. Mnożyły się wypadki, okaleczenia, ginęli częściej od zawodowych górników. Nie wytrzymywali również psychicznie, załamywali się, padali z wyczerpania. Kazimierz, który miał za sobą wojenne przejścia na kresach, nie poddał się. Zdobył się na czyn desperacki: wystosował do marszałka Rokossowskiego, twórcy karnych batalionów, list z prośbą o umożliwienie kontynuacji studiów – miał przecież bardzo dobre wyniki w nauce. Marszałek, o dziwo, zlitował się nad Boskiem, skracają mu katorgę o rok. Po wyzwoleniu z kopalnianych łagrów, Kazimierz natychmiast zgłosił się na Uniwersytet Jagielloński, na wydział historii.

 

Przyjęto go bez oporów, a nawet z przychylnością. Przyjaźń i zrozumienie okazał mu zwłaszcza pewien młody asystent, Stefan Bratkowski. On pierwszy dostrzegł literacki talent studenta o wyglądzie skazańca. I właśnie Bratkowskiemu przyszło, kilkadziesiąt lat później, w pośmiertnym wspomnieniu o Kazimierzu na łamach „Rzeczpospolitej” przywołać symboliczne zdarzenie: „Przed laty, kiedy ogłoszono równocześnie konkursy na reportaż i opowiadanie, wysłał jeden ze swoich świetnych reportaży i dostał pierwszą nagrodę – za opowiadanie! Taką wartość literacką miał ów tekst”.

 

Kochając historię, cały czas marzył Bosek o dziennikarstwie. Toteż z dyplomem w kieszeni zgłosił się na praktykę do „Echa Krakowa”. Jego dar wyszukiwania niezwykłych tematów i świetne pióro oceniano wysoko. Ale pracy mu nie zaproponowano.

 

Powrócił więc do Dobrzechowa. Rodzinne strony okazały się kopalnią reporterskich tematów. Siedząc na wsi wysyłał teksty do Po Prostu, Kameny, Współczesności. Jego reportaże zwracały uwagę swoistością języka wolnego od panoszącej się w PRL-u nowomowy. Inspiracji dostarczali mu często sąsiedzi, którzy przychodzili do „Pana Kazka” ze swoimi sprawami, które tylko z pozoru były małe. Wyłaniał się z tych reportaży obraz Podkarpacia, egzotyczny z perspektywy Warszawy, Lublina, czy nawet Rzeszowa. Pisał dużo, stał się popularny, „miał nazwisko”, ale żył w biedzie. Był przecież przez całe lata „bezetatowcem”, zarabiającym tylko na wierszówkach. Mimo to nie unikał trudnych, kontrowersyjnych tematów, które narażały go niekiedy na rujnujące sprawy sądowe. Zadłużony, pewnego dnia musiał sprzedać maszynę do pisania, narzędzie pracy. „Uważaj, aby ci słońce nie zaszło w cudzej nienawiści” – ostrzegała matka, pierwsza czytelniczka jego materiałów. Wiktoria Bosek, z domu Kielar (Keler) miała korzenie węgierskie. Toteż w 1956, zapewne przez wzgląd na nią, choć nie tylko, na wieść o powstaniu w Budapeszcie, Kazimierz udał się z transportem krwi i leków do tragicznego miasta.

 

Ten wyjazd, jak również ostre publikacje w Po Prostu nie poprawiły sytuacji Boska. Nadal żaden szef nie kwapił się z przyjęciem do swojej redakcji eks-żołnierza górnika. Mimo, że stał się już w tym czasie cenionym autorem. Po latach, buszując w archiwach odkrył, że winna była pewna mała literka w jego aktach, która szła za nim wszędzie ostrzegając: „podejrzany, niepewny”.

 

Stopniowo jednak przełom październikowy dał znać o sobie także w życiu Boska. W 1964 roku chłopak z prowincji otrzymał Nagrodę Ministra Kultury: mieszkanie w Warszawie. Jednocześnie „Fakty”, pismo zakładowe żerańskiej FSO, zaproponowało mu pracę. Nie o tym marzył, ale przyjął propozycję, bo jednocześnie przyszła na świat jego ukochana córka, Agnieszka. Rok później w autobiograficznej książce pt. „Cyrograf na własnej skórze” (Iskry 1965) poświęcił córce piękny esej pt. „Imię ziemi mojej”.

 

Praca jego marzeń stała się realna dziesięć lat później w nowoutworzonym tygodniku „Literatura”. Tę nieco spóźnioną szansę Kazimierz wykorzystał w pełni, poświęcając 25 lat zagadkom życia i śmierci Jana Kochanowskiego. Na trop tej, zdawałoby się, dobrze znanej postaci, trafił Bosek podczas wakacji w Kazimierzu nad Wisłą. Stamtąd reporterska ciekawość zaprowadziła go do zwoleńskiego kościoła, gdzie miał być pochowany pierwszy polski poeta. Ale ku wielkiemu zaskoczeniu Boska pod marmurowym nagrobkiem wbrew napisowi „Tu spoczywa” nie było prochów wielkiego Jana. Gdzie się zatem podziały? Pytanie nie dawało reporterowi spokoju i przerodziło się w wieloletnią fascynację postacią poety, jego twórczością, ale i życiem pośmiertnym, losem pamiątek. Bez wątpienia jego „kości popiół został wzgardzony”. A skoro tak, skoro doszło do poniewierki prochów, należy przywrócić je „miejscu godnemu i upamiętnionemu z pietyzmem i rozwagą”. Sprzyjał postanowieniu reportera Jerzy Putrament, komunista niepozbawiony szacunku dla wartości narodowych. Zbliżało się 400-lecie śmierci Jana Kochanowskiego, toteż „Literatura” objęła patronat nad tą rocznicą.

 

Kazimierz mógł więc bez przeszkód poświęcić się swojej nowej, największej życiowej pasji: odczytywaniu sekretów biografii Kochanowskiego i losów pamiątek po poecie. Zagadki mnożyły się i reporter coraz głębiej pogrążał się w „czarnym lesie tajemnic” – by przywołać tu określenie Zbyszka Święcha – przyjaciela i sojusznika w walce o uczczenie pamięci mistrza Jana. Kazimierz szybko zrozumiał, że stoi przed zadaniem przerastającym siły jednostki. Do batalii o Jana potrzebował wielu sprzymierzeńców. Toteż na łamach „Literatury” podjął cykl publikacji pt. „Wielkości, gdzie twoje miejsce”. Wypowiadały się w nich autorytety, wybitni ludzie kultury i nauki, znane nazwiska. Pomoc i zrozumienie okazali również prości ludzie, mieszkańcy stron czarnoleskich, zatroskani o losy pamiątek po wielkim ziomku. Szczególnie zasłużył się tu śp. Stanisław Janusz, „człowiek z akowskiego wywiadu”, eks-przewodnik, który w stronach czarnoleskich znał każdą piędź ziemi.

 

Publikacjami w „Literaturze” zaalarmował Bosek opinię publiczną, niemrawe urzędy centralne i lokalne, co doprowadziło w efekcie do podjęcia zaniedbanych prac konserwatorskich w Zwoleniu, Czarnolesie i Sycynie. Dzięki zaangażowaniu wybitnego konserwatora zabytków, Tadeusza Polaka, po raz pierwszy od kilkuset lat poddano konserwacji zwoleńską kaplicę Kochanowskich, wraz z rozpadającym się marmurowym nagrobkiem, najstarszym i najbardziej wiarygodnym wizerunkiem poety. Dzięki uporowi znakomitego archeologa, Wojciecha Twardowskiego, udało się też w końcu odnaleźć szczątki poety, w miejscu najmniej oczekiwanym.

 

Przełom przyniósł rok 80, kiedy Kazimierz Bosek założył w swojej redakcji koło Solidarności, do którego wstąpił solidarnie cały zespół. A w maju 1980, w ogrodach Watykanu, dokąd udał się „za Kochanowskim”, uzyskał reporter szczególnie cenne poparcie dla swojej misji: błogosławieństwo papieża Polaka, Jana Pawła II. Po długich przygotowaniach, których nie przerwano nawet w stanie wojennym, można było wreszcie ogłosić 21 czerwca 1984 dniem „Pogrzebu po 400 latach”, nazwanego później „tajnym zjazdem opozycji”. Faktycznie był to zjazd polskiej niezależnej kultury. Przybyło bowiem wielu wybitnych ludzi, którzy na znak protestu od pewnego czasu nie uczestniczyli w życiu publicznym. W związku z tym media, zarówno centralne, jak i lokalne przemilczały to wydarzenie. Film dokumentalny solidaryzującej się z Boskiem Marii Góralczyk z Kroniki Filmowej od razu powędrował na półkę i nigdy nie pojawił się na ekranach. Zmowę milczenia przełamał jedynie Wiesław Budzyński, biograf Baczyńskiego, przyjaciel i sprzymierzeniec Boska w bojach o Jana, publikacjami w prasie katolickiej. A Kazimierz Bosek zyskał przydomek „Detektywa historii”.

 

Ukoronowanie ćwierćwiecznych zabiegów Boska nastąpiło przy pięknej, słonecznej pogodzie, wynagradzającej reporterowi wszystkie dni ciemne, smutne, samotne. Homilię na zwoleńskim rynku wygłosił śp. Kardynał Franciszek Macharski, wobec ogromnych tłumów. Pochowano poetę jak przystało, po królewsku, w podobnym do wawelskich sarkofagu z białego marmuru.

 

Śmiertelna choroba udaremniła Boskowi napisanie książki. W 2011 roku ukazał się jednak tom pt. „Na tropie tajemnic Jana z Czarnolasu” zawierający teksty pochodzące z archiwum reportera, a także z zasobów Biblioteki Narodowej.

 

Marzena Baumann-Bosek

 

Kazimierz Bosek 26.06.1932 – 27.07.2006

Pisarz i publicysta, autor esejów, reportaży literackich. Zbiory: Taka ludzka żeremia (1964), Cyrograf na własnej skórze (1965), scenariuszy filmów dokumentalnych: Uranowe piętno, Czarni baronowie, Zostanie legenda. Żołnierz karnych batalionów kopalnianych (1953-1955), opisanych w książce Tajemnice czarnych baronów.

 

Studiował dziennikarstwo i historię na Uniwersytecie Jagiellońskim, praktykował w „Echu Krakowa”. Publikował w „Po prostu”, „Kamenie”, „Współczesności”. W żadnej z tych redakcji nie zaoferowano mu stałego zatrudnienia. W 1964 roku otrzymał Nagrodę Ministra Kultury Od 1974 roku pisał już tylko dla „Literatury”, gdzie otrzymał stałą pracę kierownika działu prozy. W 1980 roku założył w redakcji koło Solidarności. Poświęcił 25 lat swojej reporterskiej pasji zagadkom biografii Jana Kochanowskiego.

 

Marzena Baumann-Bosek jest  autorką książki „Drogą z Piekła. Fascynacje Kazimierza Boska” (publikacja dofinansowana przez Fundację Solidarności Dziennikarskiej oraz Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych). Jej tytuł pochodzi z autobiograficznego reportażu Boska opisującego powojenne losy sanacyjnego policjanta koczującego wraz z rodziną w podworskich czworakach nazywanych we wsi „piekłem” i podejmującego wraz z synem budowę domu, aby wyprowadzić bliskich z owego „piekła”. Na przekór wszystkiemu, dom powstał. Ale życie Kazimierza, wyklętego z powodu życiorysu ojca, było ustawicznym wydobywaniem się z kolejnych kręgów piekła, ciągłym zmaganiem z piętrzącymi się przeszkodami, „mierzeniem sił na zamiary”. Bez tych romantycznych pasji nie byłoby jednak książek Boska ani marmurowego sarkofagu Jana Kochanowskiego w zwoleńskim kościele.