Diabeł tkwi w szczegółach – ŁUKASZ WARZECHA o Radzie Wolności Słowa

Wiemy więcej o pomyśle Ministerstwa Sprawiedliwości, dotyczącym ukrócenia samowoli cyfrowych gigantów – choć wciąż nie mamy w rękach projektu ustawy. O pomyśle pisałem już na portalu SDP – raczej pochlebnie, bo też problem jest realny i coraz dokuczliwszy. Od czasu ukazania się tamtego tekstu dostaliśmy kolejne tego dowody w postaci wejścia Twittera w rolę pełnoprawnego politycznego gracza w najostrzejszej fazie konfliktu wokół wyników wyborów prezydenckich w USA. Zablokowanie konta wciąż jeszcze aktualnego prezydenta USA przez ćwierkający serwis to jednak poziom wyżej niż wszystko co dotąd widzieliśmy.

 

Teraz poznaliśmy nieco szczegółów ministerialnej propozycji i tu mogą się pojawiać wątpliwości, dotyczące praktyczności tych rozwiązań. Pierwsza kwestia to złożona z pięciu członków Rada Wolności Słowa, która ma być organem odwoławczym od decyzji serwisów internetowych. Pomysł na powołanie takiego ciała jest oczywisty i nie wydaje się sam w sobie kontrowersyjny, bo stworzenie zewnętrznego eksperckiego ciała odwoławczego było jedną z propozycji najczęściej pojawiających się w dyskusjach.

 

Można odnieść wrażenie, że MS wzięło pod uwagę ewentualne zastrzeżenia, dotyczące upolitycznienia tego ciała, ponieważ rada miałaby być wybierana na kadencję sześcioletnią, a więc o dwa lata dłuższą niż kadencja Sejmu – to rozwiązanie stosowane przy wszystkich tych organach państwa, które mają być przynajmniej formalnie odizolowane od bezpośredniego politycznego wpływu. Przede wszystkim zaś jej skład miałby być wyłaniany większością kwalifikowaną trzech piątych głosów w izbie niższej, czyli przynajmniej 276 głosami (zakładając, że miałyby to być trzy piąte ustawowej liczby posłów). To przynajmniej teoretycznie wymuszałoby porozumienie co najmniej dwóch sił politycznych, bo prawdopodobieństwo, że jedna partia będzie mieć taką przewagę, jest nikłe.

 

Lecz znów – diabeł tkwi w szczegółach. Według MS do rady mieliby być powoływani „eksperci w dziedzinie prawa i nowych mediów”. Kto by jednak wysuwał te kandydatury? Czy mogliby to robić jedynie posłowie, a jeśli tak, to ilu? Czy też prawo proponowania kandydatów do RWS miałyby organizacje społeczne, stowarzyszenia (np. SDP), a może po prostu grupy obywateli? To ważne pytanie, bo teoretycznie można sobie wyobrazić, że w Sejmie zawiązuje się porozumienie dwóch sił – rządzącej wraz z jednym doraźnym koalicjantem – które wyłania własnych kandydatów i ich przegłosowuje, a tak sformowana RWS podejmuje w kontrowersyjnych sprawach decyzje według politycznych dyrektyw. Bo przecież nie miejmy złudzeń: decyzje cyfrowych gigantów mają polityczne skutki, są politycznie kontrowersyjne, a najpewniej miewają i polityczne przyczyny. Można zatem w teorii wyobrazić sobie, że RWS wyłoniona z politycznego klucza – mówiąc w uproszczeniu – uwzględnia znacznie częściej skargi użytkowników bliskich partii rządzącej niż jej przeciwników.

 

Być może dobrym rozwiązaniem byłoby pozbawienie posłów możliwości wysuwania kandydatów, a wyposażenie w tę kompetencję jedynie organizacji pozarządowych lub nawet tylko grup obywateli? Może kandydaci do RWS powinni zawalczyć o miejsce w tym gremium, musząc zebrać określoną liczbę podpisów poparcia?

 

Druga zasadnicza wątpliwość dotyczy drożności systemu. Wspominałem już o niej w poprzednim tekście na ten temat, wskazując, że w niezwykle szybkim internetowym świecie liczy się czas. Dla przykładu: decyzja o zdemonetyzowaniu aktualnego w danym momencie filmu może oznaczać, że do czasu, gdy monetyzacja zostanie ewentualnie przywrócona, obejrzy go już większość potencjalnych widzów. A zatem twórca na nim nie zarobi.

 

MS wydaje się to rozumieć, bo przedstawiane terminy są krótkie, aczkolwiek i tak bardzo długie jak na czas życia materiałów w sieci – RWS ma mieć siedem dni na rozpatrzenie odwołania. Problem w tym, że twórcy projektu chyba nie za bardzo zdają sobie sprawę z liczby kontrowersyjnych decyzji serwisów internetowych, a więc i z liczby odwołań od nich, jakie mogą do RWS spływać. Może się okazać, że są to dziesiątki, a nawet setki wniosków – nie tygodniowo, a dziennie. Jak rada miałaby sobie z tym poradzić? Na pewno nie w swoim pięcioosobowym składzie. Obsługa potencjalnej liczby skarg w siedmiodniowym terminie wymagałaby stworzenia solidnej infrastruktury i biura, obsadzonego przez minimum kilkadziesiąt osób – a to już robi się poważne przedsięwzięcie, porównywalne z urzędami takimi jak Rzecznik Praw Obywatelskich i kosztującymi rocznie dziesiątki milionów złotych. Jeśli bowiem takie rozwiązanie ma działać sprawnie, nie może być robione z myślą o oszczędzaniu.

 

Czy MS to rozumie? Czy istnieje gwarancja finansowania? Czy da się spiąć organizacyjnie taką strukturę? Skąd wziąć ludzi do pracy – bo przecież nie mogliby to być zwykli urzędnicy, ale osoby rozumiejące nowe media, zorientowane w specyfice serwisów społecznościowych i sprawnie się w nich poruszające. Gdzie znaleźć takich na rynku i jak sprawić, żeby przyszli pracować do państwowego urzędu?

 

Całkiem rozsądnie natomiast wydaje się ustalona wysokość ewentualnej kary za niepodporządkowanie się decyzjom rady, mającej sięgać nawet 50 mln złotych. Dopiero tego rzędu pieniądze mogą zrobić jakiekolwiek wrażenie na firmach typu Google’a czy Facebooka. Jest tylko jeden problem: jak w reżimie prawnym umieścić tę całą konstrukcję tak, aby dla cyfrowych gigantów stała się obowiązująca? Tu jasności nie ma.

 

Cóż, musimy poczekać na tekst projektu.

 

Łukasz Warzecha