Odbiorcy mediów regionalnych czy lokalnych chyba w najmniejszym stopniu oczekują przekazu podporządkowanego politycznej linii, ponieważ mają najmocniejsze poczucie, że bezpośrednio dotykają ich skutki działań lokalnej władzy. Z tego powodu ich polityczne uzasadnienia mało czytelników interesują.
Na początek usuńmy z drogi twierdzenie ewidentnie fałszywe, które zakłóci nam obraz sytuacji: że kupno Polska Press przez Orlen oraz umieszczenie w zarządzie firmy Doroty Kani nie mają ściśle politycznego uzasadnienia oraz nie będą skutkować wyraźnym nakierowaniem prasy koncernu na kurs jednoznacznie wspierający obecną władzę. W to, jak sądzę, nie wierzy nikt – włącznie z tymi, którzy głoszą taką tezę z obowiązku.
Mamy zatem ciekawą sytuację na rynku pasy regionalnej (nie mylić z lokalną): po jednej stronie są regionalne dodatki „Gazety Wyborczej”, po drugiej będą gazety Polska Press. Dotąd nie było pomiędzy tymi mediami wyraźnego kontrastu. Co do linii „GW” nikt chyba wątpliwości nie miał. Miewała ona oczywiście swoje lokalne odchyły, decydowały o tym nierzadko miejscowe układy, ale co do zasady była przychylna opozycji – tak jak główny grzbiet „Gazety”. Natomiast prasa Polska Press nie miała wyraźnej i jednolitej linii politycznej. Wbrew twierdzeniom zwolenników repolonizacji, nie pokazano nigdy żadnego dowodu na realizowanie przez nią obcego interesu albo wspieranie – o co była oskarżana – niemieckich zapotrzebowań politycznych. Pisałem o tym kilkakrotnie w dyskusji, jaka w tej sprawie toczyła się także na portalu SDP, wskazując, że za głosami oburzenia z powodu niemieckiej własności koncernu gazet regionalnych nie szły nigdy konkretne przykłady rzekomych fatalnych skutków takiego stanu rzeczy. Wskazywałem również, że jeśli krytyczne wobec obecnej władzy stanowisko miałoby tu być powodem do oskarżeń, to niebezpiecznie zbliżalibyśmy się do sytuacji, w której jakąkolwiek krytykę wobec władzy można by uznać za dowód na istnienie obcych wpływów.
Teraz sytuacja się zmieni: w prasie regionalnej będziemy mieli dwa obozy medialne, stojące naprzeciwko siebie. Czego możemy się spodziewać? Część polskich mediów żeruje na polaryzacji politycznej, na potęgę mieszając informację z komentarzem, biorąc udział w podjazdowej wojnie polityków, wspierając otwarcie jednych przeciwko drugim. Nie było to dotąd tak bardzo widoczne na poziomie regionalnym lub przynajmniej schemat bywał tu bardziej skomplikowany ze względu na miejscowe układy. To się właśnie może zmienić.
Szczególnym momentem będą bez wątpienia wybory samorządowe w 2023 r., który dodatkowo będzie też rokiem wyborów parlamentarnych (o ile nie dojdzie do nich wcześniej). Wówczas media regionalne – lecz również lokalne – będą zaangażowane w promocję bliskich im kandydatów, także tych do Sejmu i Senatu. I to będzie czas prawdziwej wojny, do której – jak się wydaje – zaczęła się właśnie przygotowywać Agora, uruchamiając lokalne serwisy w Chełmie, Koszalinie i Zakopanem.
Tu pojawia się pytanie, na które na razie odpowiedzi nie znamy, ale która może być znacząca dla przyszłości polskich mediów w ogóle: czy odbiorcy, znudzeni przełożeniem na poziom regionalny i lokalny „dużej” wojny politycznej, zagłosują nogami i zaczną szukać mediów zdystansowanych w podobnym stopniu wobec wszystkich protagonistów tej rozgrywki? Tak może się stać, a to z kolei może otworzyć rynek na nowe inicjatywy.
Nie będą to jednak niemal na pewno gazety. Prasowy rynek regionalny i lokalny jest bardzo ciężki – był to zresztą jeden z argumentów, dowodzących, że motywacja Orlenu nie była biznesowa, ale czysto polityczna. Z punktu widzenia szybkości informowania i kosztów internet o wiele długości zwycięża z drukowaną prasą. Oczywiście tytuły prasowe także mają swoje miejsca w sieci. Wyobrażam sobie natomiast, że jeśli moja hipoteza okaże się słuszna i faktycznie otworzy się okno możliwości dla tych, którzy chcieliby robić dziennikarstwo mniej zależne politycznie – być może wejdą w to dziennikarze odchodzący z gazet Polska Press, które to odejścia wydają się nieuchronne – ich głównym środkiem będzie właśnie internet. Na zasadzie: gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.
Cieszyłbym się, gdyby taki scenariusz miał się zrealizować. Na poziomie regionów czy lokalnym odbiorcy chyba w najmniejszym stopniu oczekują przekazu podporządkowanego politycznej linii, ponieważ mają najmocniejsze poczucie, że bezpośrednio dotykają ich skutki działań lokalnej władzy. Z tego powodu ich polityczne uzasadnienia mało odbiorców interesują. Dziurawa droga to dziurawa droga i naprawdę ma małe znaczenie, czy nie naprawia jej burmistrz z PiS czy z PO. Od dziennikarzy z regionalnych czy tym bardziej lokalnych mediów nie oczekują obrony miejscowych decydentów tylko dlatego, że ci występują pod słusznym szyldem partyjnym albo prowadzą słuszną ideologicznie z punktu widzenia danej redakcji politykę, na przykład wojując w jakimś mieście z kierowcami. Oczekują rzetelnej oceny skutków podejmowanych decyzji oraz rozliczania decydentów z patologicznych zależności i układów. Oby było to nowe okno możliwości, z którego uda się skorzystać dobrym dziennikarzom, niechcącym brać udziału w polityczno-medialnej nawalance.
Tymczasem jednak trzeba napisać dwa słowa o dziwacznej sytuacji, jaka wokół zakupu Polska Press powstała. Oto bowiem Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumenta (SOKiK, czyli XVII Wydział SO w Warszawie, powołany do spraw antymonopolowych), rozpatrując wniosek rzecznika praw obywatelskich Adama Bodnara, postanowił o ustanowieniu czegoś w rodzaju zabezpieczenia powództwa, czyli wydał niezaskarżalną decyzję o wstrzymaniu zgody prezesa UOKiK na przejęcie wydawnictwa.
Bardzo trudno tę sprawę komentować, bo są tu z sobą skonfliktowane różne racje. Adam Bodnar miał z pewnością słuszność, wskazując w swoim wniosku, że istnieje niebezpieczeństwo wpływania przez polityków na linię redakcyjną poszczególnych gazet. Można jednak spytać, czy RPO powinien się tym w ogóle zajmować, skoro taką transakcję – zakup mediów przez SSP – niestety prawo dopuszcza, a właściciel na swoje redakcje zawsze może mieć wpływ. Jeśli Adam Bodnar interweniuje teraz, to być może zechciałby interweniować także, gdyby jakieś medium przejmował inny właściciel o odmiennych niż RPO poglądach?
Po drugie – bezstronność UOKiK w tej sprawie budzi wielkie wątpliwości. Prezesa urzędu w sposób nieskrępowany powołuje i odwołuje premier, a obecny, Tomasz Chróstny, został powołany przez obecnego szefa rządu. Zaś zakup Polska Press przez Orlen bardzo trudno uzasadnić jako transakcję czysto biznesową. SOKiK ma prawo kwestionować decyzję urzędu – od tego jest i być może postanowienie jest słuszne.
Po trzecie – czy można jednak widzieć je w oderwaniu od sporu rządzących z sędziami? Tak jak można podejrzewać, że decyzja UOKiK miała polityczne podłoże, tak samo można tę tezę postawić w przypadku postanowienia SOKiK.
Po czwarte – sytuacja jest teraz skrajnie niejasna. Co wobec postanowienia sądu z nominacjami do zarządu Polska Press? Przecież mówimy tu o sytuacji ważne również z punktu widzenia postrzegania ładu prawnego w Polsce. W końcu ani decyzja UOKiK, ani postanowienie SOKiK nie zapadły, wydawałoby się, w jakiejś mgle prawnej, tylko w konkretnym kontekście. A przecież trudno sobie wyobrażać, żeby Orlen, podejmując wciąż działania w spółce, nie miał własnych analiz prawnych.
Niezależnie zatem od oceny samego zakupu Polska Press, można by sobie tylko życzyć, żeby sprawa jak najszybciej wyjaśniła się ostatecznie – w tę lub tamtą stronę.
Łukasz Warzecha