Timeo Danaos et dona ferentes – lękam się Danajów, nawet gdy przynoszą prezenty. Jak wiadomo, Kasandrowe przepowiednie w niczym nie pomogły, Trojanie konia podstawionego przez Greków wciągnęli w mury miasta i – dalszy ciąg doskonale znamy. Kuba Strzyczkowski nie okazał się koniem – nomen omen – trojańskim, ale dewiza ukuta na podstawie bolesnego trojańskiego doświadczenia powinna była od początku zawisnąć nad jego nominacją na dyrektora Trójki. Gdy do niej doszło, napisałem na Twitterze, że z całego serca życzę mu powodzenia, choć nie mam dużej nadziei, że ten eksperyment się uda.
Znamienne jest zresztą, że mam skłonność, by nazywać eksperymentem coś, co powinno być w mediach publicznych normalne: otwartość na inne poglądy, zrównoważenie opinii, autonomiczność wobec bezpośrednich politycznych nacisków. Taki był plan Strzyczkowskiego.
Opisywałem na portalu SDP sytuację w Trójce już kilka razy, wskazując na jej skomplikowanie i złożoność. Pisałem, że problem leżał przynajmniej w części w nastawieniu pewnej grupy w zespole radia, ale także w tym, że część odbiorców uznała, iż radio jest ich własnością i ma być całkowicie dostosowane do ich upodobań, również politycznych. Jednak wobec sytuacji, do której doszło w ubiegłym tygodniu, tamte zastrzeżenia tracą już moc.
Raz dlatego, że przecież Strzyczkowski przyszedł na stanowisko jako nominat tego zarządu Polskiego Radia – po kryzysie. Przyszedł, żeby ten kryzys zażegnywać, a warunkiem było danie mu bardzo dużej swobody, kredytu zaufania i czasu na odbudowanie go wśród słuchaczy. Zwłaszcza wziąwszy pod uwagę ten ostatni punkt, uzasadnianie jego odwołania tym, że Trójka osiągnęła najniższy w historii poziom słuchalności – podczas gdy wszyscy zajmujący się mediami wiedzą, że odtwarzanie pozycji medium po głębokim kryzysie nie trwa tygodnie ani nawet miesiące, a lata – jest absurdalne. Wyjaśnienia tego paradoksu są tylko dwa: albo zarząd PR nie zdawał sobie sprawy z tego, kogo i na jakich warunkach robi dyrektorem, albo od początku najzwyczajniej oszukiwał i Strzyczkowskiego, i dziennikarzy.
Dwa – ponieważ niemożliwy do zaakceptowania jest sposób, w jaki przeprowadzono zmianę w Trójce. Starałem się sięgnąć pamięcią głęboko, ale naprawdę podobnej sytuacji nie przypominam sobie z mediów nominalnie publicznych z czasów PO czy wcześniejszych, a już na pewno nie z Polskiego Radia. Według moich informacji, „zajęcie” Trójki przez nową dyrekcję i odwołanie Strzyczkowskiego nastąpiło, gdy dyrektora nie było na Myśliwieckiej, bo przebywał w głównym gmachu PR na Malczewskiego. O tym, co spotkało dziennikarzy na miejscu – odwoływanie programów na pięć minut przed ich rozpoczęciem, kompletny brak informacji, likwidacja (chyba) pasm, będących żelaznym punktem Programu Trzeciego od lat – można przeczytać w wielu miejscach. Wobec tych działań, przypominających niestety poczynania z mediami i dziennikarzami raczej na wschód od nas (lub u nas, ale z czasów głębokiego Peerelu), subtelne rozważania o relacjach zarządu z redakcją stacji i jej odbiorcami nie mają już sensu. To przecież nie jest próba jakiejkolwiek naprawy, korekty, przestrojenia, zrównoważenia. To – muszę tego słowa użyć – pacyfikacja medium. Takich rzeczy po prostu nie robi się w krajach, gdzie władza serio traktuje pojęcie publicznych mediów.
Kierunek jest chyba czytelny. Kompletnie nowi ludzie oznaczają obsadzenie Programu Trzeciego karnymi wykonawcami poleceń z grupy osób podobnie lojalnych wobec rządzących co ci, którzy nadają kształt na przykład portalowi państwowej telewizji. Jednocześnie pojawia się informacja o przesunięciu Trójki w stronę spraw kulturalnych i naukowych. Czyli wykastrowania jej z publicystyki i polityki – czegoś, co było zawsze jej częścią składową. To właściwie byłby koniec Trójki – równie dobrze można by zmienić jej nazwę – ja zaś byłbym ogromnie ciekaw, jakie to porażające wyniki słuchalności osiągnie Program Trzeci PR po trzech miesiącach nowego kierownictwa, skoro wyniki osiągane po trzech miesiącach przez Strzyczkowskiego były powodem jego odwołania.
Najbardziej przygnębiające jest w tej sprawie to, że wydaje się w niej całkowicie dominować jakaś chora emocja zamiast racjonalnego rachunku. Peerel znał instytucję wentyla bezpieczeństwa, by wspomnieć Kabaret Olgi Lipińskiej czy wcześniej Kabaret Starszych Panów albo właśnie samą Trójkę. Stała za tym pragmatyczna mądrość, aby dawać ludziom poczucie, że nie wszystko jest bez reszty pod butem autorytarnego systemu.
Oczywiście pamiętajmy – toutes proportions gardées: nie jesteśmy w systemie autorytarnym, ale mechanizm jest w dużej mierze podobny, gdy idzie o media państwowe. Była okazja, żeby trwale wygasić napięcia wokół Trójki i pokazać, że jednak jest w mediach państwowych miejsce większej swobody. Nawet jeśli produkowałoby się tam wielu dziennikarzy, mówiąc najdelikatniej, sceptycznych wobec władzy, to jaką realną szkodę mogłoby to przynieść rządzącym? Żadną. A jaki realny zysk przyniesie obozowi rządzącemu zaoranie Programu Trzeciego? Również żaden. Tymczasem teraz powstaje kolejny ośrodek sporu.
Chyba że – to jedyny sposób racjonalizacji tego, co się zdarzyło – właśnie o to chodzi. Że celem jest stworzenie kolejnego zarzewia konfliktu po to, aby czerpać korzyści z polaryzacji na wszystkich frontach. Nie miałoby to już jednak kompletnie nic wspólnego z tym, jak powinny wyglądać publiczne media.
Jest też oczywiście taka możliwość – i, obserwując rozwój wypadków, wydaje mi się ona coraz bardziej prawdopodobna – że nie mamy tu do czynienia z działaniem racjonalnym, ale z czystą demonstracją siły, służącą wyłącznie pokazaniu: możemy zrobić sobie wszystko i co nam zrobicie?
Autorom pacyfikacji Trójki i zarazem potraktowania Kuby Strzyczkowskiego w oszukańczy, perfidny sposób – wygląda na to, że wykorzystano go do chwilowego uspokojenia nastrojów przed wyborami – dedykowałbym pewną mądrość ze sfery stosunków międzynarodowych (jako absolwent tego kierunku). Otóż generalnie honorowana zasada pacta sunt servanda nie wynika z jakiegoś głębokiego przekonania, że szanować umowy jest honorowo i ładnie, ale z pragmatyzmu, rządzącego polityką międzynarodową. Po prostu wiadomo, że jeżeli jakiś podmiot obowiązujące go umowy będzie łamał, nie można mu w żadnej mierze ufać, a więc nie powinno się z nim zawierać żadnych paktów (chyba że ich gwarancją jest rygor użycia siły). I ostatecznie zawsze odbije się to niekorzystnie na tym podmiocie.
Historia krótkich rządów Kuby Strzyczkowskiego w Trójce pokazuje, że w żadnym stopniu nie wolno ufać dzisiaj ludziom kierującym polskimi mediami państwowymi. Pokazuje także, że nie można ufać ich zapowiedziom, że plany takie jak dekoncentracyjny mają służyć wyłącznie „uzdrowieniu sytuacji” i „zwiększeniu pluralizmu” mediów. Z tego wnioski powinien wyciągnąć każdy, komu leży na sercu stan polskich mediów.
Łukasz Warzecha