Fakty nie dyskryminują – MAGADALENA KAWALEC-SEGOND o tym jak pisać o osobach LGBT+

Nauka i oparcie się na podstawie naukowej w omawianiu zjawisk przez naukę badanych, daje szansę na uniknięcie tak postawy inkwizytora-ignoranta, jak i słodzącego lizusa.

 

Istnieje pewna powszechnie występująca cecha ludzkiego umysłu, że rzeczy nienazwane nie istnieją. Jest to bardzo adekwatnie oddane w „Księdze Rodzaju”, gdy Bóg mówi do Adama: „ponazywaj je!” I tak Adam oddaje się pierwszej aktywności intelektualnej człowieka jeszcze w Raju. Istnieje i inna prawidłowość odkryta przez językoznawców już dawno temu, że język kształtuje nasze postrzeganie rzeczywistości.

 

Przykład pierwszy z brzegu. Podczas dyskusji w medium społecznościowym z pewną psychiatrą ja, biolog, powiedziałam, że „już przyjęłam szczepionkę”. Dokładnie tak samo, jak powiedziałabym, że już przyjęłam jakiś lek czy inny profilaktyk. Na co owa lekarz psychiatra zarzuciła mi, że sieję propagandę i chcę oswajać ludzi ze szczepieniami („które jak wiadomo są groźnym eksperymentem, a amantadyna wyleczy cię” ze wszystkiego: od liszajca przez kowid po bezpłodność). Sieję zatem ową propagandę szczepionkową, gdyż „przyjmuje to się Komunię”. No niewątpliwie, choć znam i takich, co „wzięli opłatek”. Wg lekarza psychiatry mam mówić „zaszczepiłam się”, na co odpowiadam, że nie mogę, bo sama tego nie zrobiłam. I tak możemy długo, tylko po co?

 

Jest takie miejsce w debacie publicznej od kilku dekad rozgrzewające się i obecnie nie mniej podminowane takimi „argumentami”, jak debata szczepionkowa czy dotycząca organizmów genetycznie modyfikowanych (GMO). Mianowicie rozpala umysły powszechnie (a nie tylko specjalistów niestety) zagadnienie „języka przyjaznego LGBT+”. Spór jest ustawiony od razu tak, aby ów język miał być przyjazny lub nieprzyjazny. Co jest samo w sobie durnowate, ale tak już żyjemy w cywilizacji szczepionkowców i antyszczepionkowców, to dlaczego nie mielibyśmy ustawiać w podobny sposób wszelkich debat. Gdzie przy pomocy nawet tak wytrawnych dziennikarzy, jak Bogdan Rymanowski, widz po spotkaniu w ringu szklanego okienka specjalisty od szczepionek i psychoterapeutki dostaje do zrozumienia, że prawda o szczepieniach leży po środku, a nie tam, gdzie leży.

 

Na łamach magazynu „Press” ukazał się niedawno w kwestii owego pisania o osobach LGBT+ specjalny tekst – nazwałabym go prostym i instruktażowym (TUTAJ). Nie chce wszczynać tu z nim polemiki, bo ze mnie żaden językoznawca, a jako prosty biolog nie poczuwam się do posiadania podstaw wiedzy niezbędnej, mogłabym zatem jedynie z dezynwolturą udawać eksperta. Myślę takiego dziennikarstwa na pewno nie warto nigdy i na żaden temat uprawiać, a jest go wokół aż nadto. Zastanawia mnie jednak, czy koledzy pouczający klimatologów, epidemiologów i wirusologów oraz genetyków i seksuologów, równie bojowo ruszają na fryzjerów, baristów czy zegarmistrzów oraz hydraulików, z którymi z pewnością przychodzi im się zetknąć w codzienności. Obawiam się, że „znanie się na wszystkim” ma się we krwi tak bardzo, że wyłazi z nas przy wszelkich okazjach.

 

Tu zatem punkt pierwszy, dla mnie ważny. Nie piszę o tym, na czym się nie znam. A jak piszę (bo muszę, człowiek dla chleba robi różne rzeczy, typu tekst o psychologii czy archeologii mnie biologowi się przytrafi), to szukam najlepszego możliwego eksperta wśród uczonych zajmujących się danym zagadnieniem (albo i dwóch) i oni mój tekst czytają, wspomagając jego redakcję. Często pomagają także przy weryfikacji materiałów pochodzących z riserczu etc. Skoro się nie znam na LGBT+ ani na wiedzy o języku, pozostaje mi: a) zrobić najgłębszy możliwy risercz samemu plus b) zapytać eksperta. Wtedy już nie będzie kwestii przyjazności i nieprzyjazności. Jeśli jakimś językiem posługuje się specjalista w danej dziedzinie (np. seksuolog), to znaczy, że jest to język nauki. A on jest jak na razie (i daj Boże, by tak zostało) językiem maksymalnie zobiektywizowanym.

 

Co mnie jednak porusza w tekście z „Press”(gdzie jako żywo autor zapytał osoby mogące uchodzić za ekspertów w tej sprawie) to brak na początku prostego sformułowania, że pisać trzeba jak o wszystkich dokładnie osobach na świecie: z szacunkiem. Oczywiście nieco innym językiem naznaczonym szacunkiem rządzi się dział nekrologów, a innym publicystyka krajowa. Jeśli jednak bardzo widać w naszych tekstach, że komuś o kim piszemy nie podalibyśmy szklanki wody, to chyba bardzo źle. I to nie jest tak, że to my decydujemy, kto jest osobą. Choć wielu ma taką ochotę – to się nazywa depersonalizacja, a nawet i odczłowieczenie się komuś zdarzy – ale to już czysta propaganda, która nawet nie stoi koło dziennikarstwa na jednej półce.

 

Nie chcę też z tekstem z „Press” polemizować, bo ja się zasadniczo z nim zgadzam. Gdybym pisała o tym zagadnieniu (np. robiła wywiad z osoba transpłciową na temat jej transpłciowości – no bo jak na inny, np. fizyki cząstek elementarnych, to co to ma za znaczenie?), to bym zastosowała takie sformułowania, jakie magazyn „Press” wymienił i zdefiniował. Tu jednak mam postulat, aby stosowne językoznawcze gremia zadbały jak najpilniej, aby wszelkie anglizmy zastąpić jednak czymś po polsku adekwatnym i zaznaczam, że na moje wyczucie językowe tłumaczenie „coming out” jako „wyjście z szafy” brzmi niepoważnie.

 

Zmieniamy nasz dziennikarski język – ja też – w toku życia i pracy zawodowej, bo opisywany przez nas świat się zmienia. Skoro pracuję w „zawodzie” popularyzatora nauki w mediach już ponad ćwierć wieku, to oczywiste, że mają miejsce nowe odkrycia naukowe, powstają nowe definicje i klasyfikacje. I nie da się tego ignorować, bo to nieprofesjonalne.

 

Biolodzy zmieniają nazwy – nawet bardzo w nauce utrwalone – gatunków organizmów, gdy w wyniku badań się okazuje, że to co „na oko” było muszką, jest w istocie wywilżną, a to co uważaliśmy za kosa, w istocie jest szpakiem. Nawet hiena już nie jest w biologii hieną, tylko krokutą centkowaną. Może dlatego nie mam tutaj jakiś zasadniczych problemów z terminologią, jaką dla pisania o osobach LGBT+ i związanych z nimi sprawach i zjawiskach proponuje „Press” tylko dlatego, że jest nowa. Pozostaje się zastanowić, czy te zmiany w nomenklaturze mają tu obiektywne naukowe podłoże. Tzw. konsensus naukowy mówi dziś, że tak (np. homoseksualizm oficjalnie przestał być chorobą czy zaburzeniem psychicznym), choć są nieliczne zdania odrębne.

 

Kolejna kwestia, czyli co czują na swój temat osoby nazywane czy wymieniane. Istotna zwłaszcza w bezpośrednim kontakcie z osobą, ale i podczas pisania o osobie czy osobach „dających się wrzucić do wspólnego worka” z dowolnym napisem na wierzchu. Bo rzecz nie tyczy się oczywiście LGBT+, ale absolutnego całokształtu populacji ludzkiej. Pisząc o autyzmie już nie pisze się o „chorobie” tylko o nieneuronormatywności, a o osobie niepełnosprawnej nie pisze się per „kaleka”, o niesłyszącej – „głuchy” etc. Między innymi z tego prostego względu, że to dla nich bolesne.

 

Ze słowem „murzyn” mam kłopot, bo znam jego pochodzenie i historię w języku polskim, zaś osobiście nikogo, kto by się na mnie za jego użycie obrażał. Czy powstanie nazwa np. „Afropolak”? Nie wiem, ale nie miałabym nic przeciwko, aby ktoś o takim pochodzeniu poprosił mnie, aby tak lub jeszcze inaczej się do niego zwracać. Podobnie jeśli jakiś Wojtek prosi, aby mówić do niego Jana czy Kamila. Dopóki nie jestem policjantem, sędzią czy innym urzędnikiem państwowym, który ma w godzinach pracy obowiązek identyfikować osobę na podstawie posiadanych przez nią dokumentów, na czym ma tu polegać mój problem?

 

Ośmielę się całe zamieszanie w umysłach i sercach wywołane niemożnością uznania, że każdy lepiej wie, jak należy do niego mówić, skoro „wygląda” skwitować starym, przedwojennym jeszcze szmoncesem. W przedziale siedzi sobie stary, brodaty żyd z monstrualnymi wręcz pejsami i modli się półgłosem, a naprzeciw siedzi inny mężczyzna i czyta gazetę. Zwraca się on nagle: „Panie starozakonny, która godzina?” Na co ów mu pokazuje zegarek, tzw. cebulę, z zamkniętą kopertą i nadal się modli. Pasażer zdruzgotany mówi: „jak pan może być tak niegrzeczny i pokazywać mi zamknięty zegarek?” Pada odpowiedź: „jak pan przez moje spodnie widzi, że jestem starozakonny, to niech pan przez kopertę zobaczy, która godzina”.

 

Gdy rodzi się pytanie, poszukujemy wiedzy i zrozumienia ile w determinacji płci, a ile w kwestii orientacji seksualnej czy transpłciowości – bo to nie są bardzo związane zjawiska – jest genetyki a ile kultury/zjawisk socjocywilizacyjnych etc., trzeba na bieżąco zapoznawać się z literaturą naukową na dany temat.

 

Jak dotąd da się powiedzieć niedużo o podłożu biologicznym autoidentyfikacji osób z grupą LGBT+. Nie umiemy znaleźć do dziś np. „genów homoseksualizmu”, więc jeśli takie podłoże genetyczne istnieje, to tak jest wielogenowe, że nawet technika GWAS nie daje rady. Oczywiście podłoże biologiczne nie zawsze oznacza wyłącznie genetyczne. Istnieją wpływy środowiskowe, hormonalne np. w okresie prenatalnym osoby, które też są biologiczne. Jeśli jednak więcej, a nawet znacznie więcej, jest tu wpływu kulturowego – nadal nie powinno być to źródłem myślenia dyskryminującego czy uwłaczającego lub opisywania osób bez należnego szacunku, bo bycia Polakiem, katolikiem też sobie i wybieramy i nie wybieramy zarazem, a nie podobałoby się nam, gdyby nas na tej podstawie dyskryminować.

 

Na koniec podzielę się tu materiałem, który znalazłam u świetnych popularyzatorów nauki, na stronie „To tylko teoria” (TUTAJ). Pokazuje on, że właśnie nauka i oparcie się na podstawie naukowej w omawianiu zjawisk przez naukę badanych, daje szansę na uniknięcie tak postawy inkwizytora-ignoranta, jak i słodzącego lizusa. Jak to ujął jeden znany mi werbista: „Pan Jezus powiedział, że mamy być solą ziemi, a my staramy się być jej cukrem. Tylko soli nie trzeba za dużo – szczypta wystarczy”. Moim zdaniem warto zapoznać się z tym przykładem, bo on pokazuje, jak zachować obiektywizm i mieć oparcie w naukowych faktach, których należy pieczołowicie szukać i próbować zrozumieć – czasem w niezbędnej współpracy ze specjalistą.

 

Zatem: „W związku z popularnym ostatnio wycinkiem programu „Jeden z dziesięciu” i pytaniem o to, czy ssaki mogą być trójpłciowe, odpowiadam jako biolog, że nie. U ssaków występują wyłącznie dwie płcie.

 

Podstawowe fakty:

 

1 – Nie ma czegoś takiego, jak trzecia płeć.

 

2 – Transpłciowość to nie trzecia płeć, lecz niezgodność (inkongruencja) tożsamości płciowej z płcią (osoba płci męskiej utożsamiająca się z płcią żeńską lub na odwrót, czyli typu m/k bądź k/m).

 

3 – Interpłciowość (nazywana też hermafrodytyzmem, a rzadziej obojnactwem) to zbiorcze słowo na różne zaburzenia rozwoju płciowego (głównie choroby genetyczne prowadzące do upośledzenia narządów płciowych, zaburzeń hormonalnych, metabolicznych, procesów poznawczych), w których mogą występować cechy pośrednie między płcią męską i żeńską (między 0 i 1, mówiąc matematycznie; dwójka – czyli na tych liczbach trzecia płeć – się tutaj nie pojawia).

 

4 – U „niższych” ewolucyjnie gatunków zwierząt występuje funkcjonalny hermafrodytyzm (obie płcie u jednego osobnika w jednym czasie lub zmiana płci z jednej na drugą), ale u ssaków jest to zawsze zaburzenie, wynikające zwykle z mutacji chorobotwórczych.

 

5 – Niebinarność odnosi się do kulturowych ról płciowych – jest zjawiskiem kulturowym, nie biologicznym. Niebinarność nie jest więc trzecią płcią ani płcią w ogóle.

 

6 – Gdyby istniała trzecia płeć, to obok gonad, gamet i narządów płciowych męskich i żeńskich mielibyśmy do czynienia z trzecim ich rodzajem i odpowiadającą za jego powstanie maszynerią molekularną.

 

7 – U grzybów, z perspektywy typów kojarzenia gamet, zależnych od różnych, niebinarnych podziałów rodzajów sekwencji genetycznych, można w pewnym sensie mówić o więcej niż dwóch płciach (często nawet bardzo wielu „płciach”).

 

Dodam, że fakty naukowe nie stanowią uzasadnienia dla obrażania czy dyskryminacji. Nie należy też mylić opisu rzeczywistości z jej wartościowaniem – stwierdzenie faktów na temat płci nie obraża ani nie dyskryminuje”.