Fenomen w historii Polski, a jednak biała plama – relacja MARII GIEDZ z debaty w Radiu Gdańsk o Solidarności Walczącej  

Debata w Radio Gdańsk z okazji 40-lecia powstania Solidarności Walczącej. Fot, Maria Giedz

„Dążenie do poznania prawdy” – takimi słowami zakończyła się debata na temat Solidarności Walczącej oddziału Trójmiasto prowadzona przez Andrzeja Urbańskiego w Radio Gdańsk, w której uczestniczyło trzech doktorów (Paweł Warot, dyr. Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Gdańsku, Mateusz Smolana, dyr. Instytutu Dziedzictwa Solidarności i Adam Chmielecki, prezes Radia Gdańsk oraz członek SDP), niemal równolatków Solidarności Walczącej, osób patrzących na lata 80. XX w. z perspektywy historycznej, a nie osobistego uczestnictwa. „Dążenie do poznania prawdy” – czyżbyśmy o SW nie znali prawdy? Okazuje się, że o tej organizacji, i to często za sprawą mass mediów odpowiednio sterowanych, mamy wypaczone pojęcie.

O związku zawodowym „Solidarność” tyle się pisze, tyle się mówi, więc niemal wszyscy Polacy znają tę historię. Fakt, że ta „walcząca” nie kojarzy się najlepiej. Jej członków nazywa się „odszczepieńcami”, „utopistami” i prawie nikt się tym nie zajmuje. Do 1999 r., a więc do momentu powstania IPN-u była to przemilczana historia, luka historyczna. Dopiero od około 20 lat istnieje możliwość prowadzenia badań naukowych i ich publikowania. Składała się z niewielkiej grupy osób i działała w pełnej konspiracji, więc w porównaniu z dziesięciomilionowym, masowym Związkiem była organizacją marginalną. Mimo to jej „walka” ma kluczowe znaczenie w tworzeniu się współczesnej, po peerelowskiej Polski. Dlaczego?

Dr Adam Chmielecki, prezes Radia Gdańsk, fot. M. Giedz

Czterdzieści lat temu, a dokładnie w czerwcu 1982 r. powstała we Wrocławiu, z inicjatywy nieżyjącego już Kornela Morawieckiego, podziemna organizacja antykomunistyczna Solidarność Walcząca, działająca do 1992 r. Nie wiele o niej wiemy, a to co się o niej mówi jest w znacznym stopniu wypaczone. Radio Gdańsk, mające swoją siedzibę w miejscu kolebki „S” i gdzie „SW” posiadała bardzo silne struktury konspiracyjne, zdecydowało się, w ramach projektu edukacyjnego, kulturalnego i tożsamościowego, oddać prawdę historyczną, a przede wszystkim, w myśl jednej z podstawowej funkcji mediów, edukować młode pokolenie.

Niewinna manipulacja

– To, że o Solidarności Walczącej mówi się jako o ludziach niebezpiecznych jest sprawą propagandy służby bezpieczeństwa, milicji, resortów siłowych i aparatu prasowego, medialnego okresu komunizmu – wyjaśnia dr Mateusz Smolana. – Solą w oku była „Solidarność” jako taka, a zwłaszcza tak wyrazista Solidarność Walcząca, która postulowała drogę do niepodległości, do obalenia komunizmu. Kornel Morawiecki wielokrotnie mówił, żeby walczyć różnymi dostępnymi sposobami. Oczywiście nie miał na myśli aktów terroru. Tak na dobrą sprawę Solidarność i całe podziemie walczyli przede wszystkim słowem, poprzez druk, poprzez poligrafię, łamiąc monopol informacji. Tam ich poglądy, tępione przez komunistów, były prezentowane w sposób jednoznaczny.

Dr Mateusz Smolana, dyr. Instytutu Dziedzictwa Solidarności, fot. M. Giedz

Członkowie SW mieli poglądy radykalne, konserwatywne, co dla wielu kojarzy się z działaniem negatywnym, skrajnym, wiodącym wręcz do terroryzmu. Ale radykalizm to nie tylko terroryzm, to działanie konsekwentne, bez wchodzenia w układy. Członkowie SW byli radykalni w dobrej sprawie. Walczyli z komunistami jak z siłami ciemności. Ta organizacja nie godziła się na kompromis, chciała całkowitego odsunięcia od władzy PZPR (sprzeciwiała się rozmowom i ustaleniom przy „okrągłym stole”), chciała, aby Polska była demokracją parlamentarną na wzór państw Europy Zachodniej, ale o ustroju opartym na solidaryzmie (podstawową cechą społeczeństwa jest naturalna wspólnota interesów łącząca ludzi z wszystkich klas i warstw). Była więc negowana i ośmieszana. Niewiele o niej wiedziano, bo nie była organizacją masową, bo nie skupiała robotników, stoczniowców… Jej członkami byli ludzie techniki, inżynierowie, matematycy, fizycy, ekonomiści, ludzie z wyższym wykształceniem, członkowie Klubu Wysokogórskiego, czyli „szli do góry” z uporem, wbrew przeciwnościom, ale roztropnie bez niepotrzebnego narażania się. Ich elementem walki nie były demonstracje, a technologia. Wykorzystywali technikę.

Wspólne korzenie

– Jeśli patrzymy na historię Solidarności Walczącej, to można powiedzieć, że jest organizacją, która „wypączkowała” z „Solidarności”, z tego wielkiego masowego ruchu społecznego i Związku Zawodowego – stwierdza dr Adam Chmielecki. – Były to organizacje, które trochę się różniły. Nawet nie trochę: różniły się strukturą organizacyjną, a z tego wynikały też inne sposoby działania, inne stosowane narzędzia, ale tak naprawdę to były te same wartości: solidaryzm społeczny, solidaryzm narodowy, niezgoda na „komunę” rozumianą zarówno jako ideologia komunistyczna, jak i jako reżim, który rządził Polską i który tą ideologią i sowieckimi bagnetami się podpierał.

Czas, w którym powstała SW nie był łatwy. Związek „Solidarność” teoretycznie nie funkcjonował. Wielu jego członków przebywało w „internatach”, aresztach, więzieniach, niektórym udało się legalnie lub nielegalnie wyjechać za granicę, lub otrzymali, na skutek interwencji międzynarodowych organizacji, bilet w jedną stronę. I właśnie w takim okresie niepewnym, trudnym powstaje nowa organizacja skupiająca garstkę ludzi, szacowana na kilkaset, a może ok. 2 tys. członków.

Dr Paweł Warot, dyr. Oddziału IPN w Gdańsku, fot. M. Giedz

– Członkowie Solidarności Walczącej w połowie 1982 roku, widząc całą zgrozę stanu wojennego, to, w jaki sposób władza rozprawiła się ze Związkiem, doszli do wniosku, że trzeba zmienić metody walki – tłumaczy dr Paweł Warot. – Nie był to związek zawodowy tylko organizacja, która wybierała inne metody walki, inne metody dojścia do pełnej niepodległości. Widząc, w jaki sposób władze komunistyczne traktują robotników, Polaków, przywódcy Solidarności Walczącej uznali, że trzeba użyć bardziej ostrych metod, bo inaczej będziemy tracili kolejny cenny czas. W 1981 roku Polacy czuli, że coś się zmienia, że mają wpływ na własne państwo i nagle ten wpływ został utracony. Członkowie Solidarności Walczącej poczuli ten smak wolności, że ona może być blisko tylko wymaga pełnego zaangażowania, pełnego zdecydowania, walki.

Podobne a inne

– Kiedy mówimy o Solidarności Walczącej, odniesienia członków tej organizacji sięgały głębiej, w głąb historii Polski – podkreśla Chmielecki. – Sama nazwa Solidarność Walcząca czy graficzny symbol tej organizacji, słynna kotwica, to wprost odniesienia do Polski Walczącej, Polskiego Państwa Podziemnego w czasie II wojny światowej. To właśnie pokazuje ciągłość polskiej historii, w której uniwersalne wartości i walka o nie przewijają się cały czas.

Warto wspomnieć, że w SW podobnie jak w PW, wstępując do organizacji składało się przysięgę: „Wobec Boga i Ojczyzny przysięgam walczyć o wolną i niepodległą Rzeczpospolitą Solidarną. Poświęcać swe siły, czas, a jeśli zajdzie potrzeba swe życie dla zbudowania takiej Polski. Przysięgam walczyć o solidarność między ludźmi i narodami. Przysięgam rozwijać idee naszego ruchu, nie zdradzić go i sumiennie spełniać powierzone mi w nim zadania”

– Podobieństwa pomiędzy Solidarnością Walczącą a Polskim Państwem Podziemnym nasuwają się same – dodaje Warot. – Działalność w podziemiu, działalność skierowana na wydawanie pism podziemnych to jest ten element naszej historii, że mieliśmy do czego się odwoływać w roku 1982. To są te podobieństwa, ale nie możemy zapominać, że były to tak naprawdę dwa różne byty, dwie różne organizacje działające w różnym okresie i zrzeszające różną liczbę osób działających. Solidarność Walcząca to coś innego, coś co funkcjonowało w innym momencie historycznym, w innych warunkach. Ale też coś, co miało tę możliwość odwołania się do pięknego etosu Polskiego Państwa Podziemnego.

– Polskie Państwo Podziemne to fenomen w historii świata, a w przypadku Solidarności Walczącej odniesienia bardziej symboliczne, pokazanie pewnego kierunku, w którym zmierzamy, czyli wskazanie najważniejszego celu: niepodległości Polski – kontynuuje Chmielecki. – Organizacja Solidarności Walczącej była organizacją kadrową, konspiracyjną, nie była ruchem masowym, co stanowiło zarówno jej siłę, jak i słabość. Oczywiście były też związki z „Solidarnością”, bo ludzie Solidarności Walczącej byli też ludźmi „Solidarności”. Pierwszy pomorski przykład to Andrzej Kołodziej, dla mnie fenomen, postać ciągle nieodkryta w historii Polski. Najpierw bohater Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, później Sierpnia ‘80, lider strajków w Stoczni imienia Komuny Paryskiej, potem w MKS-ie w Stoczni Gdańskiej. A później bohater Solidarności Walczącej.

Przykładów osób oddanych idei SW jest znacznie więcej. Tylko z Trójmiasta pochodzi Ewa Kubasiewicz, która, za znalezioną przy niej ulotkę „S” w stanie wojennym (oczywiście nie chodziło tylko o tę ulotkę, ale innych dowodów nie było) otrzymała najwyższy wyrok w kraju – 10 lat więzienia i 5 lat pozbawienia praw publicznych. Marek Czachor i jego żona Magdalena Kowalska-Czachor, Karol Krementowski, Roman Zwiercan, to tylko niektórzy z „listy” członków Solidarności Walczącej przez lata podtrzymujących w polskim społeczeństwie nadzieję na odzyskanie niepodległości.