Flirt z „hejtem” – ZBIGNIEW BRZEZIŃSKI o źródłach informacji w social mediach

Czy wyobrażamy sobie prawo, które reguluje, z kim dziennikarz może rozmawiać? Czy media społecznościowe to dobre miejsce do kontaktu z informatorami? Kim są „hejterzy” i „trolle”?

 

W czerwcu 2015 roku Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska w Kielcach wydała nakaz likwidacji hodowli bizonów w Kurozwękach, ponieważ mogły zagrażać mieszkającym setki kilometrów od świętokrzyskiego żubrom. Sprawa zdawała mi się na tyle irracjonalna, że zabrałem głos i włączyłem się w działania na rzecz ocalenia stada. W dyskusji w mediach społecznościowych pojawili się nagle zwolennicy wybicia bizonów w Polsce. Co ciekawe występowali jako ekolodzy i obrońcy praw zwierząt. Szybko też zajęli pole strony, która jest w tym sporze pokrzywdzona. W toku rozmowy na jedną z moich kolejnych uwag już nie dostałem odpowiedzi, tylko komentarz o treści: „hejter i agresor”. Zachowałem zrzut z ekranu w zbiorach ciekawostek na swój temat. Warto więc pamiętać, że kontaktując się ze mną w kwestiach bizonów z Kurozwęk, kontaktujecie się Państwo ze zdiagnozowanym „hejterem”. Nie dotyczy to jednak żadnego innego zagadnienia. Tu pojawia się kwestia podstawowa: czy owym „hejterem” się jest, czy może tylko się nim bywa? Jak rozpoznać z kim mamy do czynienia?

 

Kłopot z definicjami

 

Nie ma oficjalnych, obowiązujących definicji „trolla” i „hejtera”. Nie występują w polskim prawie, nie ma też takich profesji w „Klasyfikacji zawodów i specjalności” uaktualnianej przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Czy zatem staje się nimi każdy, kogo takim mianem się określi (np. jak ja w kwestii bizonów)?

 

Tu nie ma prostych odpowiedzi – mówi Mirosław Usidus, ekspert w dziedzinie mediów społecznościowych. – W przypadku „trolli” i „trollowania” mówimy o pojęciach bardzo starych, oczywiście z perspektywy Internetu. Zrodziły się jeszcze w świecie pierwotnych grup dyskusyjnych i komunikacji IRC (Internet Relay Chat). Użytkownikom tych archaicznych kanałów chodziło przede wszystkim o określenie pewnego typu osobowości i zachowań wyrażanych w dyskusjach, a nie postaw politycznych. Nie jest więc jeszcze „trollem” ktoś, kto ma inne poglądy, czy jest chamski. Jest być może tylko przeciwnikiem, oponentem, albo po prostu chamem. „Trollem” zostanie dopiero wtedy, gdy zacznie „trollować”, czyli dyskutować w specyficzny sposób. W świetle badań psychologicznych i socjologicznych użytkowników mediów społecznościowych można stwierdzić, że „troll” to cwany psychopata z sadystycznymi skłonnościami, który żyje dzięki temu, że na niego zwracamy uwagę. Wcale przy tym nie musi być anonimowy.

 

Wygląda więc na to, że, być może z braku wiedzy, media starają się nadać temu pojęciu nowe, jeszcze bardziej przerażające znaczenia, oderwane przy tym całkowicie od źródła (jak np. lansowany termin „farma trolli”, rozumianej jako zorganizowana grupa ludzi, biorących pieniądze za szkalowanie oponentów przy wykorzystaniu anonimowych kont). Myślę, że badania na temat motywacji samych „trolli” (oczywiście w szerszym kontekście, w końcu osoby tak określane potrafią dewastować komunikację związaną z dowolnym, z jakichś przyczyn interesujących ich, zagadnieniem) byłyby bardzo interesujące. Obserwując w mediach społecznościowych, chociażby obie strony obecnego sporu politycznego w Polsce, dochodzę do wniosku, że wielu „walczy” z przyczyn, które zapewne oceniają jako ideowe i bez wątpienia nie zgodzi się przy tym z określeniem siebie mianem „trolla”.

 

Kim więc jest „hejter”?

 

   Mirosław Usidus:W tym wypadku sprawa jest jeszcze trudniejsza. Można wprawdzie wrócić do angielskiego słowa „hate” („nienawidzić”), aby uznać za błędne dziewięćdziesiąt pięć procent użyć pojęcia „hejt” w Internecie, ale wydaje mi się, że to nie ma sensu, bo terminy „nienawiść”, „nienawidzić” oraz już właściwie polskie słowo „hejt” są odrębnymi pojęciami i chyba już nawet nie synonimami.

 

Słowa te potwierdza „Słownik języka polskiego” PWN w wersji online, w którym hasło „hejtować” pojawiło się w 2017 roku. Zdefiniowano ten termin w następujący sposób: „zamieszczać w Internecie obraźliwe lub agresywne komentarze”. Nieco inaczej rozwinięto pojęcie „hejter”: „(potoczne) osoba wyrażająca opinie pełne nienawiści, negatywności”. To słówko trafiło już w 2016 roku do „Wielkiego słownika ortograficznego” PWN pod red. E. Polańskiego.

 

Ad rem

 

Z raportu „Dziennikarze a social media 2012” przygotowanego na zlecenie Multi Communications wynika, że z mediów społecznościowych korzystało wówczas 85% żurnalistów, a 23% czyniło to w celach zawodowych. Tylko 43% uważało znalezione informacje za wiarygodne. W tym miejscu należy jednak zaznaczyć, że największą wiarygodnością i popularnością cieszyły się blogi.

 

W kolejnej fali badań „Dziennikarze i social media 2014” (Multi Communications, Instytut Monitorowania Mediów i Millward Brown) czytamy, że już 92% dziennikarzy korzystało z mediów społecznościowych. W tym okresie blogi zaczęły tracić na znaczeniu na rzecz Facebook’a i YouTube’a. Mniej więcej połowa dziennikarzy uważała znalezione treści za mało wiarygodne. Czego szukali pięć lat temu? Tematów do materiałów, tego co szczególnie interesuje użytkowników, o czym dyskutują, opinii w tym przede wszystkim komentarzy eksperckich.

 

Potwierdzają to badania Press Institute „Dziennikarze a media społecznościowe” za 2016 rok, według których 82,6% badanych korzystało z nich w celach prywatnych i zawodowych, a 4,6% deklarowało tylko te pierwsze. Z tej analizy otrzymujemy jeszcze jeden istotny rezultat. Otóż 70% badanych używało ich do nawiązywania bezpośredniego kontaktu ze źródłami informacji.

 

Czy zatem użytkownik mediów społecznościowych, nazwany lub nienazwany „hejterem”, może być źródłem informacji? Odpowiedź jest, jak wynika z badań i zdrowego rozsądku, oczywista i brzmi „tak”. Czy chcielibyśmy prawa prasowego, które reguluje, z kim dziennikarz może rozmawiać, a z kim nie i jaki kanał oraz forma komunikacji są dozwolone? Odpowiedź jest równie oczywista i brzmi „nie”.

 

A może trzeba zalegalizować „czarny PR”?

 

Ten termin stracił na popularności. Warto w tym kontekście przypomnieć, że w 2009 roku branżę Public Relations zelektryzował komunikat o założeniu pierwszej firmy, która oferowała swoim klientom rozpowszechnianie negatywnych komunikatów na temat konkurentów. Maciej Budzich, czyli popularny bloger MediaFun napisał we wstępie do tekstu na ten temat: „nie wiem, czy traktować to jako żart, prowokację, jakiś element akcji wirusowej, czy poważną propozycję”.[1] Na końcu artykułu postawił pytanie: „Czy taka oferta znajdzie klientów”? Okazało się, że nie jest to w Polsce pomysł na biznes (a przynajmniej nie na legalny…). Domena: www.czarny-pr.pl świeci dziś pustką.

 

Czy zatem „zalegalizowanie” tego typu działalności (rozpowszechnianie negatywnych komunikatów na temat konkurencji opartych o prawdziwe dane) nie byłoby po prostu czytelne? Wtedy każdy wiedziałby, z kim ma okoliczność, bez wątpliwości i złudzeń dotyczących pobudek jego działania. Co o tym sądzi branża PR?

 

To jest niewyobrażalnie złe dla świata profesjonalnej komunikacji, że są ludzie, którzy chcą pisać o innych źle i robić na tym interesy. Przewracają się zasady budowane przez lata – mówi Mariusz Pleban, prezes OneMulti, członek Rady Związku Firm Public Relations i kilkukrotny wiceprzewodniczący tego gremium. – Branża Public Relations wypracowała w Polsce przez ostatnich trzydzieści lat standardy etyczne i każdy się może z nimi zapoznać[2].

 

Co się zmieni w świecie mediów po sprawie Emilii S?

 

Nic. Dziennikarze nadal będą używali mediów społecznościowych do utrzymywania kontaktów z informatorami. Będzie też można do nich tą drogą się odezwać. To są obecnie najzwyklejsze w świecie miejsca komunikacji, które wypierają coraz bardziej dawne kanały. Dziś nie trzeba przecież spotykać się po zmroku pod mostem na obrzeżach miasta, żeby przypadkiem nie być widzianym w pobliżu „źródła”, aby go przypadkiem nie ujawnić. Jeśli dziennikarze trafią tą drogą na ciekawy i aktualny trop, który do tego potwierdzą, to nim podążą. Środowisko nadal też będzie żyło nieco obok społeczności internetowych, na przykład nie radząc sobie z używaniem terminów i pojęć. Nikomu wreszcie (mam taką nadzieję!) nie przyjdzie do głowy wpisanie do Ustawy o prawie prasowym paragrafu, z kim dziennikarz może rozmawiać, a z kim nie, albo jakim kanałem może to robić.

 

***

 

Kwestię kontaktów Emilii S, nazywanej przez część mediów „hejterką”, z dziennikarzami podnosiły ostatnio zarówno WirtualneMedia,[3] jak i Press.[4] Obie redakcje powstrzymały się przy tym od komentarzy. Cóż się dziwić, skoro według przywołanego raportu Press Institute 81,1% badanych wykorzystuje media społecznościowe do kontaktu z rozmówcami i źródłami informacji.

 

Zbigniew Brzeziński

 

[1] https://www.mediafun.pl/czarny-pr-oficjalnie/

[2] https://zfpr.pl/kodeks-dobrych-praktyk/

[3] https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/emilia-s-internautka-oczerniajaca-sedziow-z-wiceminister-sprawiedliwosci-lukasz-piebiak-ustalala-tekst-z-wojciechem-biedroniem-z-sieci

[4] https://www.press.pl/tresc/58271,jak-dziennikarze-pomagali-hejterce-emilii